Lektura na weekend – Debiut Zyty Oryszyn znów w księgarniach

„Najada” pierwotnie ukazała się w 1970 roku jako debiutancka powieść Zyty Oryszyn, dziennikarki, żony Edwarda Stachury. Dziś ta znakomita książka jest zarazem debiutem Wydawnictwa Drzazgi, które postanowiło przypomnieć ją czytelnikom po ponad pięćdziesięciu latach.

„Nie jest to prawda, że najady wychodzą tylko w ciemne noce ze stawów nabrzękłych oparem albo zza krzaków bzu. Najady w ludziach mają zacisze i wypełzają krętymi pytaniami, kiedy sercem ludzkim targnie byt, bo są to pytania o sens”.

Zyta Oryszyn (na zdj.) była pisarką, dziennikarką i tłumaczką, a prywatnie żoną Edwarda Stachury oraz dziennikarza Andrzeja Kaczyńskiego. W 2013 roku została nominowana do Nagrody Literackiej „Nike” i Nagrody Literackiej Gdynia za powieść Ocalenie Atlantydy (otrzymała tę drugą). Reprezentująca literaturę nurtu wiejskiego Najada została napisana i pierwszy raz ukazała się ponad pół wieku temu, bo w 1970 roku. Wydaje się, że została nieco zapomniana. Na szczęście właśnie dostała drugie życie – od Wydawnictwa Drzazgi, które właśnie tą książką zainaugurowało działalność. A kim jest tytułowa najada? Oddam głos prof. Indze Iwasiów, która opatrzyła nowe wydanie powieści Oryszyn bardzo interesującym posłowiem:

„Najada to w mitologii greckiej nimfa wodna, syrena, rusałka. Znamy te ludzko-wodne postacie z niezliczonych wcieleń literackich – od Szekspirowskiej Ofelii, przez Halkę z opery Moniuszki, po Mickiewiczowską Świteziankę i Rybkę. Egzystują one blisko męskich wyobrażeń o niepokojącej kobiecości – spokrewnionej z płynnym żywiołem, budzącej pożądanie, dysponującej nieoczywistą władzą, nawet jeśli płacą za nią życiem. Rusałka wabiąca ku śmierci, jest tyleż ofiarą, ile wyrzutem sumienia.”

Najada zaczyna się na wiejskiej zabawie – gdy skrzypek w ubliżającym geście przeciąga smyczkiem po pośladkach Marychny Bieławskiej z niewybrednym komentarzem. To zdarzenie obserwuje Sawka Ganowski, który wszczyna bójkę w obronie nieznanej właściwie mu dziewczyny. Czyżbyśmy mieli zatem do czynienia z peerelowska wersją Romea i Julii w odsłonie wiejskiej? Jest tu na pewno obecny wątek miłosny, romans naznaczony mezaliansem. Wszak Sawka, jak ostrzega Marychnę matka, „to podrzutek jest i przybłęda. Ot, przyszedł tu nie wiada skąd, jak te Cygany, i jak one cichcem pójdzie”. A jednak Marychnie trudno się oprzeć wobec nagle zbudzonego uczucia. Autorka Ocalenia Atlantydy bardzo sugestywnie oddaje emocje charakterystyczne dla zakochania:

„Niewiele upłynęło od tego czasu dni, a ona miała serce przepełnione jego oczami, tak jak przepełniony bywa las sosnowy ozonem po burzy z błyskawicami. A od wczoraj nosiła w sobie jeszcze cenniejsze dary. Jego rękę na swoich plecach. Jego usta, jego stwardniałe palce na swoich przesyconych sokiem wiśniowym. Inaczej, choć tak samo szumiały drzewa. Inaczej, choć tak samo sprzedawała wiśnie. Inaczej, choć tak samo rozmawiali ludzie, inaczej świeciło słońce”.

Nie jest to jednak historia tak prosta, jak mógłby sugerować powyższy zarys fabuły. Oryszyn w rozległych retrospekcjach stopniowo odsłania historie swoich bohaterów, ich lęki, nadzieje. Pokazuje, co ukształtowało tych dwoje. Wbrew pozorom szczęśliwy finał przed ołtarzem – pomimo wzajemnego zauroczenia – nie jest wcale oczywisty, nawet biorąc pod uwagę, że zarówno Sawka, jak i Marychna, dźwigają brzemię Innego. On jest Innym jako dziecko niechciane, pozbawione rodziny, a także nie do końca świadomy wspólnik swojej opiekunki, przybranej babki, która zajmowała się wykonywaniem potajemnych aborcji. Sawka to mężczyzna niepewny swojej pozycji w świecie, roli, a nawet seksualności. Tęskni za lepszym życiem – choć czy to właśnie tradycyjne życie rodzinne?

„Jakie to jest życie? Czy to te kilka faktów polerowanych we wspomnieniu jak te kilka starych mebli u biedaka, czyszczonych co dzień, polerowanych co dzień, co rano miękką szmatką ze starej koszuli, z nadzieją, że za dzień, dwa, za miesiąc, za dwa, za rok, będzie można kupić nowe, całkiem inne, rzeźbione, złocone, wyściełane, na sprężynach, a te wycierane starą szmatką na co dzień, co rano – wyrzuci się, po co komu takie, teraz całkiem inne będzie bytowanie. Czy właśnie tak nie było z jego, Sawki, wspomnieniami, z jego drobnymi i wcale nie drobnymi faktami z życia? czy nie polerowal ich, nie odkurzał, nie hołubił, nie obejmował zgrabiałymi z samotności palcami, ale ciągle z nadzieją, że wszystko się odmieni, że będzie inaczej, że inne, ciekawsze, spotkają go przygody i wtedy wyrzuci to, co ma w zanadrzu, żeby było dużo miejsca na nowe, na całkiem inne, na takie, o którym w książkach można pisać”.

Marychna jest równie niepewna własnej przyszłości i pragnień. Nie do końca pasuje do wiejskiej społeczności rządzącej się twardymi prawami. Urodzona już po tragicznej śmierci ojca, obdarzona bogatą wyobraźnią, była naznaczona jako „nawiedzone dziecko”, a później – z pogardą – jako lokalna filozofka. Czuła jednak, że nie ma miejsca dla wyobrażonych postaci „w świecie, w którym szczapa była tylko podpałką, wiśnia tylko zarobkiem, a chłopiec tylko kandydatem”. Brat Marychny uciekł z domu na Śląsk, licząc na lepsze życie. Ona też próbuje ucieczki. Zwierza się przyjaciółce Lucyperce: „ta ucieczka chyba już wcześniej była we mnie, nie wiem. Wiem tylko tyle, że mi jakoś tak zawsze niewygodnie jest. Ciągle zdaje mi się, że tu, gdzie akuratnie jestem, to nie miejsce dla mnie, gdzieś indziej byłoby mi lepiej, że gdzie indziej wiedziałabym, co i jak. (…) A tymczasem jestem tu, nie gdzie indziej. Wokoło śmiech, wesoło wszystkim i ja się śmieję, ale tylko tak z wierzchu, w środku zimno”. Mówi jeszcze:

„Tam gdzie nie ma nic naszego, wszystko uważamy za swoje, tam gdzie niewiele rozumiemy z życia innych ludzi, wydaje się nam, że nasze życie jest najzrozumialsze, najlepsze, najpiękniejsze, dlatego może uciekłam z domu, żeby być gdzie indziej, gdzie obco, żeby właśnie nie było obco, żeby była zgoda”.

Lucyperka kwituje brutalnie te problemy egzystencjalne: „Tobie wiesz, co potrzebne? Mąż. Ot, co. I kupa dzieci”. Marychna wraca do rodzinnego domu, zakochuje się w Sawce – ale czy małżeństwo jest rzeczywiście tym, czego pragnie i co ją uszczęśliwi? Nie, nie byłoby uczciwe sprowadzać Najadę do prostej love story w wiejskiej scenerii. To raczej rzecz o tym, jak to, co wyobrażone – a wyobrażeniami żyją tu wszyscy bohaterowie od Marychny analizującej własną historię („przeżyła to tyle razy, że zatarła się jej granica między tym, co opowiedziane, a tym, co widziane na własne oczy. Między tym, co jej – a co innego człowieka”), przez jej matkę, Sawka, a nawet dziadka pielęgnującego wspomnienia romansu z ponętną Francuzką. To również rzecz o potędze wierzeń (te tytułowe najady!) i o swoistym fatum.

Równie dobrze Najadę można czytać dla samej urody języka, scenek rodzajowych. Podczas lektury miałem bardzo dalekie skojarzenia nie tylko z książkami nurtu wiejskiego, ale także z wysmakowaną prozą Heleny Boguszewskiej i Jerzego Kornackiego, Ireny Dowgielewiczowej czy Jarosława Iwaszkiewicza. Zobaczcie, jak piękne i sugestywne jest to pisanie – nawet kiedy Oryszyn przedstawia, zdawałoby się, banalne czynności:

„Zakipiały ziemniaki parowane dla świni. Podeszła do komódki, łapnęła kawałek skórki od słoniny i wetknęła szybko do garnka. Bulgnęło jeszcze w nim, ale strużki wody nie wyciekały już na syczącą blachę. Wyjęła stolnicę, postawiła na taborecie, posypała mąką, dodała do niej kminku. Na ścierkę obok wysypała oskrobane ziemniaki. Przyniosła sól. Wysmarowała grubo tłuszczem blachę. Taczała ziemniaki w soli najpierw, aż zaiskrzyły się jak noworoczny śnieg, a potem szybko opatulała je warstwą ciepłej, pulchnej mąki pocętkowanej kminkiem. Układała obtoczone ziemniaki jeden po drugim na blasze, starając się nie liczyć, bo by się mogły przypalić jeszcze, nie daj Boże, od tego liczenia”.

A tu Sawka odwiedzający Wiśkę – można czuć się odurzonym tym zapachem wanilii, prawda?

„Przyzwyczajony do zapachu gnoju, Sawka zdumiał się na słodkawy zapach wanilii roznoszący się po mieszkaniu i dopiero jak zapragnął wody, czystej, zimnej, krynicznej, ciągnionej z czeluści trzydziestu cembrowin w chybotliwym wiadrze, uświadomił sobie, że mógłby zemdleć, gdyby nie był mężczyzną.
– Niech mi pani da się napić wody, pachnie tu…
– A to na przyjazd Waldka ciasto my z mamą umyśliły. Gorąc, bo gorąc, ale Waldek właśnie takie lubi. Żeby było dużo rodzynek i dużo wanilii. – Wzięła do ręki emaliowany niebieski kubek i nawykłym ruchem odpędziła muchy z pokrywy garnka do prania. Nabrała wody, a muchy wzbiły się do sufitu jak kurz. Podała kubek. Sawka przytknął go do warg, poczuł ciepłą, słodkawą wodę, jakby i tam dotarła wanilia i spojrzał przed siebie bezradnie”.

I jeszcze jeden piękny opis:

„Marychna weszła do pokoju. Zdjęła ostrożnie przepoconą bluzkę, wywiesiła ją przez okno na słońce, żeby obeschła i usiadła ciężko na brzeżku wysoko zasłanego łóżka. Wyciągnęła przed siebie ręce czerwone od soku wiśnianego, napuchłe od występujących z brzegów żył i pachnące mlekiem. Przesiane przez okienną pelargonię słońce wydobyło na jaw blizny na jej dłoniach, porośnięte ziemnym prochem. Oglądała najmniejszy palec, może dlatego nazwany serdecznym, że najmniej potrzebny pracującej ręce, jak to jej powiedział uśmiechnięty mężczyzna w Przyrowie u fryzjera, od którego kupiła horoskop.”

Przyznam, że jeszcze przed lekturą nie byłem przekonany do Najady. Widziałem ją wcześniej w zapowiedziach, ale dopiero namowa bliskiej mi osoby skłoniła mnie do sięgnięcia po tę powieść. Cóż, nie żałuję – to jedna z najlepszych książek, jakie czytałem w tym roku! Życzę wam wielu podobnych zaskoczeń – i olśnień!

Źródło cytatów: Zyta Oryszyn, Najada, Wydawnictwo Drzazgi, Czersk 2021.
Źródło grafiki: https://pl.wikipedia.org/wiki/Zyta_Oryszyn

4 Replies to “Lektura na weekend – Debiut Zyty Oryszyn znów w księgarniach”

  1. Ależ piękne opisy!

    1. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

      Jestem tego samego zdania:)

  2. Az sie chce czytac jeszcze!

  3. 50 lat. Szmat czasu. Esemesowe i czatowe opisy zdominowały życie. Krótkie informacje – posty FB czy TT zmieniły nieco kulturę pisania i czytania. Coraz mniej czytelników takiej wspaniałej Literatury przez duże L. SŁyszę jakie „męki” przeżywają maturzyści. A przecież autor chciałby by książka trafiła do jak największego kręgu czytelników, była nie tylko dla znawców i filologów no i maturzystów.

Dodaj komentarz