Pora zaprosić was na lutowy konkurs blogowy. Tym razem będziecie mogli zdobyć bardzo pisarską powieść: „Wspomnienia przyszłości” Siri Hustvedt. Egzemplarze ufundowało Wydawnictwo WAB.
Mamy już luty – pora zatem zaprosić was do kolejnego konkursu. Tym razem chcę wam zaproponować bardzo pisarską książkę – Wspomnienia przyszłości Siri Hustvedt. Dwa egzemplarze powieści ufundowało Wydawnictwo WAB.
„Przed laty opuściłam rozległe, płaskie pola Minnesoty i udałam się na wyspę Manhattan, aby odnaleźć bohatera mojej pierwszej powieści” – tak zaczyna się ta książka. To prowokacyjna, żywiołowa powieść o czasie, pamięci, pożądaniu i wyobraźni. Historia o młodej kobiecie ze Środkowego Zachodu, o jej pierwszym roku spędzonym w Nowym Jorku pod koniec lat siedemdziesiątych XX. wieku oraz jej obsesji na punkcie tajemniczej sąsiadki, Lucy Brite (bardzo literackiej obsesji). Więcej o niej pisałem w grudniowej Lekturze na weekend.
Zadaniem konkursowym jest jak zwykle napisanie opowiadania. Proponuję, aby tym razem słowem-kluczem zostało „przyszłość”. Nie znaczy to, że wasz tekst musi reprezentować literaturę science-fiction. Zobaczcie, gdzie zaprowadzi was wena.
Wasze teksty nie powinny przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Opowiadania (lub ich fragment) wklejcie w formie komentarza do wpisu konkursowego. Czekamy na nie do 27 lutego włącznie. Najlepsze prace zostaną nagrodzone egzemplarzami powieści Siri Hustvedt.
Do piór! Powodzenia!
Źródło cytatu: Siri Hustvedt, Wspomnienia przyszłości, tłum. Jerzy Kozłowski, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2021.
Źródło grafiki: https://kultura.gazeta.pl/kultura/7,114438,23524129,powrot-do-przyszlosci-iv-nie-powstanie-michael-j-fox-wyjasnil.html
Zapukała do drzwi i nie czekając na ich otwarcie weszła do środka. Zaraz za progiem potknęła się o stos kilku pudełek z zamówieniami, które najwyraźniej dopiero dotarły pod ten adres.
– Znowu zamówiłaś książki – skwitowała z westchnieniem Julka.
– Zrobić kawę czy herbatę? – zapytała Anka cały czas krzątając się po kuchni. – Coś mówiłaś?
– Widzę, że masz kolejne zamówienia do rozpakowania. Ile to już książek w tym miesiącu?
– Nic ci do tego ile kupuję.
– Tylko po co wydajesz ciężko zarobione pieniądze na książki, których nie przeczytasz?
– Przeczytam! – broniła się Anka.
– Kiedy?
– Na pewno kiedyś to zrobię. Może nawet w wakacje…
– Akurat. Tak jak całe grono pozostałych „półkowników” już grubo pokrytych kurzem.
– Czepiasz się.
– A ty boisz się prawdy. Przyszłości ci nie starczy do przeczytania ich wszystkich, jeśli nadal będziesz kupować nowe. – ciągnęła Julka – W wakacje znajdziesz wymówki, żeby nie czytać: upał, burza, wyjazd.
– Dobrze wiesz, że w najbliższym czasie nigdzie nie wyjadę – przerwała Anka oskarżenia.
– Dlaczego?
– Trochę zajmie mi czasu uzbieranie pieniędzy na wakacje marzeń – oznajmiła Anka.
– Jesteś prokrastynatorem roku albo i dekady. Nie czytasz – bo nie masz czasu, nie wyjeżdżasz – bo brakuje pieniędzy. Wszystko odkładasz na później. A skąd wiesz, że jutro będzie lepsze od dzisiaj i że będzie dłuższe?
– Przyszłaś do mnie ponieważ masz zły humor i chcesz się na mnie wyżywać?
– Anka, przyszłam z troski o ciebie. Nie widzisz jak teraźniejszość omija cię z każdą minutą. Tkwisz w jakiejś próżni bez czasu i wyglądasz przyszłości, która może nigdy nie nadejść i nic nie czerpiesz z obecnej chwili. Wszystko odkładasz na potem.
– To niby co mam według ciebie zrobić?
Julka napiła się kawy, nabrała powietrza i zaczęła wymieniać rady.
– Przede wszystkim stop zakupom. Zacznij czytać książki, które już masz. Pieniądze, które wydałabyś na nowe odłóż na wyjazd. Sama zobaczysz jak szybko zaoszczędzisz. A przeczytane…
– Nie tylko nie to – wtrąciła Anka.
– Przeczytane oddaj do biblioteki albo sprzedaj.
– Nie mogłabym się z nimi rozstać.
– Jesteś szalona. Przecież nie wracasz do tych, które już przeczytałaś. A poza tym książki muszą dalej żyć. Podaruj im i sobie przyszłość. One będą dalej czytane, a ty zdobędziesz miejsce na nowe i kasę na wyjazd.
I mamy pierwszą pracę! Kto następny?
Tego wieczora wybrałem sie w odwiedziny do mojego kuzyna Ingmara. Jego mieszkanko było jak na księżycowe warunki spore. Właśnie odpoczywał po ściągnięciu na orbitę asteroidy z metali szlachetnych, którą hutnicy będą przerabiać na statki kosmiczne. Pochwalił się, że warta bibliony dolarów.
– I co tam wypatrzyłeś Macieju? – pił do mojej pracy przy największym na świecie radioteleskopie położonym po zawsze odwróconej od Ziemi stronie Księżyca.
– Na razie skupiam się na jednej planecie swobodnej, która zdaje się wysyłać jakieś ciekawe sygnały – usiłuję zarysować temat dyletantowi
– To taka planeta bez gwiazdy? Więc chyba zimny świat i ani krzty życia – mówi usiłując mnie zbić z tropu.
– Wcale nie jesteśmy pewni czy wystygła, a życie jak to wiemy po zakątkach Ziemi potrafi się rozwijać w najbardziej ekstremalnych warunkach, zarówno we wrzątku jak w lodzie – odpowiadam starając się nie wpadać w mentorski ton.
– Macie ochotę na kurczaka? – zagaduje Maja wchodząc do pokoju.
– Masz na myśli tę wegańską podróbę qurczak.pl? – pyta Ingmar.
– Nie, skądże. To najprawdziwsze mięso – zapewnia Maja.
– Ktoś się zgodził na ich hodowanie na Księżycu?
– Niezupełnie. Mamy maszynę, która potrafi namnażać wzorcowe próbki mięsa różnych znanych nam zwierząt, a potem je przyrządza by odpowiadały najsmaczniejszym daniom.
– Ależ to strasznie drogie, bo dwa hamburgery kosztują trzy czwarte miliona dolarów.
– Tyle zapłacił Sergay Brin latem 2013 aby publiczną degustacją wesprzeć nagłośnienie tej rewolucyjnej technologii, która nie wymaga zabijania zwierząt, oszczędza hektolitry wody i nie produkuje gazów cieplarnianych. Już w kilka lat później tak zwane czyste mięso było znacznie tańsze.
Bardzo mi się ten film podobał, chociaż wybitny pisarz sf Isaac Asimov w felietonie tuż przed śmiercia udowadniał, że podróże w czasie są wbrew fizyce. Wcześniej jednak popełnił kilka takich błędów pisząc np. „Koniec wieczności” czyli powieść o ludzkości pochłoniętej podróżami w czasie zamiast zdobywania kosmosu. Tym niemniej film „Powrót do przyszłości” jest logiczny i pokazuje bohaterów zmagających się z unikaniem paradoksów podróży w czasie.
Natomiast to opowiadanie, które tu wpisałem zawiera moje typowe błędy czyli wmieszany czas teraźniejszy. Połączyłem je z tekstem „Kosmita” i użyłem czasu przeszłego i trzeciej osoby.
Przyszłość… smak jej zapowiedzi, zapach nieznanego, ciekawość tego, co jutro. Kiedy czułem coś takiego?
Przyszłość to banał w czasach teraz. To nawet nie luksus, to fanaberia osoby, która za mało skupia się na pracy, na obowiązkach, zadaniach. Moje dziś stało się celem, a przecież miało być nim jutro.
Źle zinterpretowałem, że na wczoraj i na jutro nie mam wpływu. Na wczoraj nie. A na jutro? Nie mam wpływu na to, że kiedyś go zabraknie.
To takie nowoczesne – nie mam planów na jutro, a to co ważne odkładam tam właśnie. Śmietnik XXI wieku, udaję, że go nie ma, a wrzucam tam wszystko co uwiera i przeszkadza. Jutro, jutro, jutro…
Przyszłość… jej smak, zapach, znów to poczułem wraz ze strachem, że jej nie będzie. Tak, myślałem o tym, że kiedyś, że za wiele lat, ale gdy znalazłem się na dzień przed jutrem, które ma nie nadejść… o, to już inna strefa percepcji.
Przedwcześnie się bałem, a może musiałem się przerazić po coś. Strach jeszcze nie minął, ale wiem, że w końcu jak mgła może się rozwiać. Zawsze tak było. Może tym razem uda mi się zachować jego jakąś małą część?
Mój mały lęk o jutro, który przypomni jak wiele mogę zrobić dziś dla siebie i dla tych, których kocham. Mój mały lęku, zaopiekuję się tobą. Mogę to sobie, nam obiecać?
Wstałem z łóżka, jeszcze na miękkich nogach, jeszcze z zamroczonym błędnikiem. Wstałem, znów hardy, zdeterminowany na siłę. Wstałem z łóżka, ale nadal się boję. Dobrze.
Będę tu jeszcze jakiś czas. Bez wpływu na wczoraj, zakochany w marzeniu o jutrze.
To taki mój powrót do przyszłości.
Tego wieczora Maciek wybrał się w odwiedziny do swojego kuzyna Ingmara. Jego mieszkanko było jak na księżycowe warunki spore. Właśnie odpoczywał po ściągnięciu na orbitę asteroidy z metali szlachetnych, którą hutnicy będą przerabiać na statki kosmiczne. Pochwalił się, że warta biliony dolarów.
– I co tam wypatrzyłeś Macieju? – Ingmar pił do jego pracy przy największym na świecie radioteleskopie położonym po zawsze odwróconej od Ziemi stronie Księżyca.
– Na razie skupiam się na jednej planecie swobodnej, która zdaje się wysyłać jakieś ciekawe sygnały – usiłował zarysować temat dyletantowi
– To taka planeta bez gwiazdy? Więc chyba zimny świat i ani krzty życia – odpowiadał usiłując zbić Macieja z tropu.
– Wcale nie jesteśmy pewni czy wystygła, a życie jak to wiemy po zakątkach Ziemi potrafi się rozwijać w najbardziej ekstremalnych warunkach, zarówno we wrzątku jak w lodzie – odpowiadał starając się nie wpadać w mentorski ton.
– Macie ochotę na kurczaka? – zagadała Maja wchodząc do pokoju.
– Masz na myśli tę wegańską podróbę qurczak.pl? – spytał Ingmar.
– Nie, skądże. To najprawdziwsze mięso – zapewniła Maja.
– Ktoś się zgodził na ich hodowanie na Księżycu?
– Niezupełnie. Mamy maszynę, która potrafi namnażać wzorcowe próbki mięsa różnych znanych nam zwierząt, a potem je przyrządza by odpowiadały najsmaczniejszym daniom.
– Ależ to strasznie drogie, bo dwa hamburgery kosztowały trzy czwarte miliona dolarów.
– Tyle zapłacił Sergay Brin latem 2013 aby publiczną degustacją wesprzeć nagłośnienie tej rewolucyjnej technologii, która nie wymaga zabijania zwierząt, oszczędza hektolitry wody i nie produkuje gazów cieplarnianych. Już w kilka lat później tak zwane czyste mięso było znacznie tańsze.
Lea oparła zgrabną głowę na ramieniu Sary. Przyciągnęła do siebie chude nogi, tak jakby przez to miało być jej cieplej.
– Opowiedz mi o Paryżu – powiedziała oblizując spierzchnięte wargi.
– Paryż to magia – odparła Sara, otulając oddechem krótko przystrzyżone włosy Lei. – Kiedy idziesz uliczką mijasz koronkowe kamienice, echo kradnie dźwięk kroków i odbija je o kostkę brukową, potem zaplątuje w pięciolinie nut jazzowych utworów, które słychać w każdej bramie i oknie.
– A czy Mona Lisa jest rzeczywiście taka piękna? – przerwała niecierpliwie dziewczyna pocierając nerwowo przedramię.
– Istotnie, jest piękna – zgodziła się z przyjaciółką wzdychając, jakby była zmęczona tłumaczeniem oczywistych faktów. – Kiedy popatrzysz jej w oczy, będzie się do ciebie uśmiechała.
– A czy ślimaki są smaczne? – Lea nie umiała skupić uwagi na jednym temacie, chciała wiedzieć szybko o wszystkim.
– Całkiem znośne. Ale nie ma to jak świeża bagietka z ciepłym masłem i pachnąca Arabią kawa.
Zapadła cisza przecięta gorzkim odgłosem burczenia w brzuchu. Obie przełknęły ślinę na myśl o apetycznym podwieczorku w cieniu Wieży Eiffla.
– Nie mogę się doczekać kiedy zobaczę ogrody Wersalu i wnętrze katedry Notre-Dame – powiedziała Lea ziewając.
– Też się cieszę na myśl o tym, że oprowadzę cię po miejscach dotkniętych historią i prozą Balzaca. Będziemy jeździć skrzypiącym rowerem, obrywać płatki róż i zwilżać dłonie w chłodnej wodzie fontanny.
Lea zasnęła otumaniona marzeniami. Sen płynął jak barka po Sekwanie, a Charon w pasiastej pelerynie narzucał kierunek fatalnego nurtu. Krystaliczna toń powoli zmętniała od gęstego dymu z kominów krematorium, który wdzierał się przez szpary baraku i zdominował przeznaczenie.
Dziś też przyszedł.
Tak jak wczoraj i wszystkie dni wcześniej. Przygarbiony, pochylił się nad nagrobkiem, na którym krzyż dzielił granitowe serce na dwie połowy.
– Dzień dobry kochanie.
Tym słowom w górze wśród konarów towarzyszyło nieustanne krakanie gawronów. Na dole słyszał chrzęst swoich stóp w zniszczonych półbutach depczących żwir, którym wysypano alejki. Palcami troskliwie musnął zdjęcie umieszczone na połówce granitowego serca. Z kieszeni płaszcza wyciągnął znicz w kolorze krwi. Ostrożnie postawił go na granitowej płycie, a z drugiej kieszeni wydobył pudełko zapałek. Otworzył opakowanie i chwycił zapałkę z amarantowym łebkiem. Płomień rozbłysnął z trzaskiem i sykiem, nieśmiało obejmując czubek zapałki. Drżąca dłoń powędrowała do znicza w kształcie serca. Jednak obudzony wiatr nagłym podmuchem zgasił nikły płomień. Wyjmując następną zapałkę nawet nie zauważył, że nad cmentarzem pojawił się cień szarobrunatnych chmur, które wychyliły się zza linii horyzontu. Potem zjawiły się pierwsze nieśmiało spadające krople. Początkowo małe i niewidoczne dla ludzkiego oka. Później lśniące kule spadały z granatu nieba tworząc wodne plamy. Nad grobami, krzyżami, niepodzielnie panował już wiatr wciskający przenikliwe zimno w ciało mężczyzny. Podmuchy wirowały w dzikich wyciach w najdalszych zakątach cmentarza. W oddali słychać było dudnienie grzmotu, a błyskawica przecięła niebo. Przerażone i rozkrzyczane gawrony dawno uleciały z gwałtownym trzepotem skrzydeł. A on, uparcie wyjmował zapałkę za zapałką próbując zapalić je o namiękłe kartonowe pudełko.
Cały zziębnięty i przemoczony powtarzał ta samą czynność. Ocknął się nagle, gdy podbiegła do niego młodziutka kobieta z włosami jak len. Przytuliła mężczyznę i szepnęła:
– Tato chodźmy już. To już przeszłość.
I poszli w przyszłość, razem jak dwie połówki rozdartego serca.
###
Dźwięk dzwonka. No tak, nie zamknął, kolejny natrętny klient. Jednak klientka.
– Dzień dobry. Pani Lidki nie ma?
– Dzień dobry. Może ja pomogę. Co podać?
– W sumie tylko przyszłam sprawdzić, czy czynne. Rano widziałam kartkę, a teraz światło się paliło.
– Sklep nieczynny.
– A z panią Lidką w porządku?
– Czemu pani pyta?
– To chyba jasne. Nie ma jej, wczoraj zamknięte, a w niedzielę taka zdenerwowana była. Nawet pytałam, czy ziółek jej nie zaparzyć.
– Była tu pani w niedzielę?
– Po sąsiedzku mieszkam, co dzień prawie zaglądam, to i w niedzielę byłam. Akurat z takim gburem się w drzwiach minęliśmy. A pani Lidka, zawsze radosna i uśmiechnięta, tym razem łzy w oczach miała.
Przełknął ślinę. Czyli jednak coś się wydarzyło.
– Pamięta pani coś więcej? Kiedy to było?
– Przed południem. Obiad gotowałam i oliwy mi brakło, więc zaleciałam. Pusto w sklepie, a ona za ladą, w smutku takim. Nawet nie zagadała, jak to miała w zwyczaju. Czułam, że nie było dobrze, to melisę chciałam parzyć.
– A jak on wyglądał?
– Kto? Ten typ? Wysoki, pamiętam, bo głowę zadzierałam. Okulary chyba miał. Niemłody, trochę do pana podobny. Siatek żadnych, ani torby, ręce w kieszeni trzymał. Nie wiem, czy na zakupy przyszedł. Gdybym wiedziała, że to ważne, bardziej bym się przyjrzała.
– No tak, rozumiem. Dziękuję pani.
– Nie ma za co. Lecę, bo mąż nie lubi, gdy w domu cicho. Do widzenia. I proszę pozdrowić panią Lidkę.
Sięgnął po herbatę. Brr, ale mocna się zaparzyła. Podszedł do biurka. Na nim sterta papierów. Może powinien je przejrzeć? Sprawdzić, czy nie ma rachunków do płacenia, zaległości jakiś. Nie wiadomo, kiedy Lidzia wróci do pracy.
Sprawnie szło mu sortowanie. Rachunki na jednej kupce, reklamy na drugiej, sprawy do wyjaśnienia na trzeciej. Wypił herbatę i zajął się lewą stroną.
Kremowa koperta, lekko pożółkła. Dane adresata napisane odręcznie, ręką Lidzi. Zawsze robiła fantazyjne zawijasy przy wielkich literach. Z ociąganiem otworzył. Czarno-biała fotografia. Lidzia czule obejmowana przez mężczyznę. Trzyma głową wspartą na jego piersi. Wysoki, szczupły.
Włożył fotografię na miejsce. Nie będzie czytać. Nie zawsze poznanie prawdy jest dobrym rozwiązaniem. Jeśli Lidzia będzie chciała, to sama mu powie. Tak się umówili przed ślubem. To jej obiecał i to sprawdzało się przez tyle lat. Każdy ma swoje tajemnice. On też nie wyjawił, że wie, iż nie jest ojcem Iva.
Wspólna przyszłość jest ważniejsza od przeszłości.
###
Lubię Warszawę. Od czasu kiedy przeniosła się tu córka, nawet bardzo lubię. Kiedyś, kiedy dostanę honorarium za bestseller, wydany w jakimś niedającym się ogarnąć moją wyobraźnią nakładzie, kupię nam tu odpowiednie mieszkanie i będziemy wieść żywot aktywnych emerytów. Zacznę nosić kapelusz. Latem będzie lekki, przewiewny, taki z siatki, a zimą – filcowy z niewielkim rondem.
Wypracuję też sobie codzienne rytuały. Co rano spacerek do sklepiku.
– Dzień dobry pani Agnieszko! To, co zwykle i dzisiaj proszę dołożyć Przegląd i czerwoną paprykę, jedna wystarczy – zagadam pewny, że pani Agnieszka darzyć będzie co najmniej taką samą atencją moją wymowność, co ja jej dekolt.
Następnie śniadanie, które jeść będziemy na naszym mokotowskim balkonie. Gdyby ten balkon zobaczył taras naszego wiejskiego mieszkania, zrobiłby się pewnie czerwony ze wstydu. Nie można z niego zejść na trawnik, co już stanowi wyrwę w balkonowych atutach, a gdyby wiedział jak szerokie schody prowadziły z tarasu do sporego ogrodu, jak nic strzeliłby sobie w poręcz, a przynajmniej urżnął się jakimś impregnatem.
Przed obiadem, dla przyjemności, z dzbankiem herbaty będę spędzał czas przy komputerze, próbując uchwycić ciekawe pomysły. ZUS składa mi całkiem konkretne obietnice emerytalne, a jako człowiek łatwowierny ufam, że nie będę musiał pracować.
Obiad. Na szczęście nie jesteśmy fanami gotowania i celebrować tego specjalnie nie będziemy. Zjemy i po ogarnięciu kuchni pójdziemy na spacerek. Zawsze, bo przecież nie po to są marzenia, żeby padał w nich deszcz albo wiatr hulał. Jak u Skaldów „wpół objęci, uśmiechnięci” przejdziemy się po kolejnym kawałku naszego życia, a później…
Budzę się i przyszłość to znów czarna dziura…
ale świetny tekst!
– Zastanawiałeś się może jaka będzie przyszłość?- zapytał Jarek gdy wypili.
– Co?- jego kompan nie zrozumiał pytania.
– No czy będą jakieś bazy na księżycu? Może jakieś ufoludki przylecą? O! Albo ludzie będą żyli po dwieście lat. Co ty na to?
Duszan przełknął kiszonego ogórka. Przybrał minę wielkiego filozofa.
– Bardzo ważne pytania zadajesz.- Mężczyzna zadumał się na chwilę. – Tylko co mi po tym? Dla mnie liczy się by mi nie brakło tego. – Uniósł butelkę z wódką. Po czym rozlał do kieliszków.- Żebym miał cos zjeść. By dzieci dobrze miały. By kobieta mnie nie zdradziła. Ot to moja przyszłość.
Jarek popatrzył na swojego przyjaciela z zażenowaniem.
– Ty to jednak Duszan zawsze prostak byłeś. – Skomentował po chwili. – Rybki, pipki, zjeść, spać. I tak przez całe życie. Ja to patrzę bardziej tak filozoficznie. Co to będzie jak nas nie będzie?
– I na co ci to? – Duszan wziął kieliszek w dłoń. Uniósł go. – Dzisiaj pijem jutro gnijem! – wykrzyknął swoje ulubione powiedzonko. – Wypij ze mną, a przyszłość zostaw w spokoju. Niech sobie pędzi ale bez nas.
Jarek widząc, że nie ma sensu na mądrą dyskusję nie skomentował tego. Westchnął tylko w duchu. Uniósł kieliszek i wypił. Tego wieczoru już nie poruszał tego tematu.
Nazywam się Przyszłość. Wyprzedzam koniec tego zdania. Jestem tuż za kropką i milion chwil dalej. Nigdy nie jestem w kropce.
Nigdy nie jestem.
Będę nazywać się Przyszłość. Wyprzedzę koniec tego zdania. Będę tuż za kropką i milion chwil dalej. Nigdy nie będę w kropce.
Nigdy nie będę.
Zawsze będę-będę.
I kiedy tak patrzę na ciebie z perspektywy czasu, bo innej nie znam, to nic z ciebie nie rozumiem.
Doskonale się nie rozumiemy.
I zdradzę ci sekret (wybiegnij ze mną w przyszłość): tak już pozostanie.
Plan był taki:
6:05
Pielęgniarka wchodzi jak co rano do pokoju, zapala światło i z fałszywym uśmiechem bada nam – otumanionym snem pensjonariuszkom – temperaturę. Wręcza tabletki i skrupulatnie obserwuje, czy zostały zażyte i popite.
6:10
Pielęgniarka wychodzi, radząc nam, żebyśmy sobie jeszcze pospały do śniadania. Ale gdy tylko zamkną się za nią drzwi, wstajemy. Pomagając sobie nawzajem, ściągamy szlafroki, pod którymi mamy już ubrania, bambosze zamieniamy na kalosze i smarujemy sobie twarze maseczką błotną. Wyciągamy z szafy uplecioną ze skrawków ubrań (na nic nam tu one) ni to siatkę zabezpieczającą, ni to drabinkę sznurową (dzieło Danusi, która prowadziła kiedyś w Domu Młodzieży zajęcia z makramy).
6:50
Otwieramy okno, które sprzątaczka beztrosko zostawiła uchylone, co zasłona dobrze maskuje. Wymykamy się przez nie jak Żółwie Ninja, czepiając się zahaczonej o kaloryfer plecionki. Jesteśmy wolne!
9:12
Kucharki przynoszą śniadanie: kawa paruje i pachnie tak, że mogłaby zbudzić umarłego, wczorajsze bułki już na samą myśl o nich rosną w ustach. Ale tym razem nie ma ich komu zjeść. Na widok pustych łóżek pracownice kuchni wydają okrzyki zaskoczenia i biegną zawiadomić dyrektora.
Niestety dziś nic nie poszło zgodnie z planem – zbudziłyśmy się po dziewiątej, bo wyjątkowo nikt nam nie zakłócił snu. Danusia wyjrzała na korytarz, po którym snuli się jak zombi inni zdezorientowani pensjonariusze. Wyrwani z rutyny nie wiedzieli, co ze sobą zrobić. Ponoć „nastąpiła awaria bramy wjazdowej”.
Jutro jednak znowu o szóstej pięć pielęgniarka wejdzie jak co rano do pokoju, ale my się nie poddamy! Doskonalimy plan ucieczki, aż pewnego dnia przechytrzymy personel albo śmierć nas przechytrzy.
(fragment)
Patrzyła przed siebie, gdy wiatr odgarniał jej włosy z twarzy. Napięcie rosło w niej wraz z pierwszym wypowiedzianym zdaniem:
– Rzuciłam pracę. – Bała się przerwać, wiedząc, że gdy to zrobi, potok słów przestanie płynąć, a ona zagubi się całkowicie. – Nie mogłam znieść tej obłudy dookoła. Chyba wolałabym zostać kwiaciarką albo nauczycielką, która ma przynajmniej jakiś wpływa na młode pokolenie. Albo wolontariuszem w schronisku. Chcę robić coś pożytecznego, chcę pomagać ludziom. – Zamilkła, ale cisza ją przytłaczała, więc mówiła dalej, żeby chociaż słyszeć swój głos:
– W dodatku rozwiodłam się… – Żołądek skurczył jej się boleśnie. Mimo że wiedziała, iż On nie zareaguje w żaden sposób na jej słowa, mówiła dalej:
– Pragnę jej szczęścia, ale nie wiem czy będę potrafiła wywołać uśmiech na jej twarzy. – Popatrzyła na córeczkę, która kucając, szurała sukienką w grochy, po ziemi. Podnosiła kamyczki, oglądała je i odkładała z powrotem w to samo miejsce, co rusz oglądając się na matkę ze smutkiem wypisanym na twarzy. – Tylko, że to trudne, gdy człowiek zostaje sam.
Łza wypłynęła z jej oka tak nagle, że nie zdążyła jej złapać nim skapnęła po cichu na grób. Dotknęła zimnego kamienia, aby ją zetrzeć i wtedy usłyszała głęboki bas, który rozniósł się echem w jej głowie, jakby tata stał tuż obok niej:
– Dla mnie już nie ma przyszłości, ale ty, dziecino, jeszcze odnajdziesz swoją drogę.