Jak to zakończyć? – KONKURS!

Wakacje już pomału dobiegają końca – pora wrócić do pisania! Zapraszamy was do kolejnego konkursu. Tym razem możecie wygrać książkę Danuty Awolusi i Joanny Warpas „Mam już dość. Jak pokonałam domowego hejtera”.

Kto chce wrócić do pisania po urlopie? Zapraszamy was do sierpniowego konkursu! Nagrodą jest znakomity reportaż Danuty Awolusi – pisarki i lubianej przez was nauczycielki Pasji Pisania – oraz Joanny Warpas, influencerki: Mam już dość. Jak pokonałam domowego hejtera. To poruszające opowieści kobiet, które – uwięzione w toksycznych małżeństwach – zdecydowały się na rozwód. Egzemplarze konkursowe ufundowało Wydawnictwo Sine Qua Non.

Alicja wyszła za mąż za socjopatę, który szybko osaczył ją zazdrością i stosował wobec niej przemoc. Marta żyła z alkoholikiem. Rozwód był względnie szybki, ale dochodzenie do siebie już nie. Julia rozwodziła się z manipulatorem, który niemal zniszczył jej życie. Adela przeżyła rozwód jako osobistą klęskę, Diana wciąż usiłuje stanąć na nogi, choć od uzyskania decyzji sądu minęło dużo czasu, a Sylwia nadal spłaca kredyt zaciągnięty, by pokryć długi byłego męża. Trudne emocje, paraliżujący stres, potężna zmiana, a w oczach społeczeństwa – porażka. Cena, jaką przychodzi kobietom zapłacić za wolność, jest często zbyt wysoka, by od razu zacząć nowe, lepsze życie. Więcej o tej książce przeczytacie tutaj.

Zadanie konkursowe jak zwykle polega na napisaniu opowiadania lub jego fragmentu. Tym razem proponujemy, aby słowem-kluczem zostało „Dość!”. To nie musi być tekst poświęcony kobietom, poświęcony małżeństwu czy przemocy. Sprawdźcie, gdzie zaprowadzi was wena!

Wasze prace nie powinny przekroczyć 1800 znaków ze spacjami. Wklejajcie je w formie komentarza do niniejszego wpisu do 4 września włącznie. Danuta Awolusi i Joanna Warpas wybiorą trzy najlepsze prace, a ich autorki/autorzy otrzymają nagrody.

Powodzenia!

11 Replies to “Jak to zakończyć? – KONKURS!”

  1. Promienie zachodzącego słońca wpadały przez zabrudzone okna pokoju tworząc pomarańczową poświatę. Przy stoliku ustawionym na samym środku pomieszczenia siedział czterdziestoparuletni mężczyzna. Wielkie krople potu powolnym ruchem spływały po jego czole zatrzymując się na brwiach, spod których patrzyły zmęczone, mętne oczy. Obiekt ich zainteresowania stanowiła zroszona butelka z przezroczystą cieczą, oraz napełniony kieliszek z grubego szkła. Mężczyzna chwycił go drżącą ręką i podniósł do ust, a gdy go opróżnił na jego twarzy zarysowała się wyraźna ulga. Odstawił kieliszek na stół, uzupełniwszy bezzwłocznie, po czym powtórzył cały proceder trzykrotnie. Jego oczy rozbłysły, zastępując widoczną w nich wcześniej mgłę. Rozejrzał się dookoła.
    – Zobacz Adasiu, kim się stałeś – powiedział do siebie. – Zostałeś sam jeden, z jednym stołem, jednym krzesłem, jedną flaszką, kieliszkiem i żyrandolem. Wszystko inne sprzedałeś, żeby mieć na wódkę. Dobrze, że żona z dziećmi odeszła. Przynajmniej już nikogo nie krzywdzisz.
    Przerwał wypowiedź, aby wypić kolejne trzy kieliszki alkoholu. Oparł łokcie na stole, po czym kontynuował monolog.
    – Powiedz mi proszę, dlaczego nie mogę odtworzyć w pamięci żadnych miłych wspomnień? Moją duszę spowił mrok. Mam już dość picia, dość siebie samego, dość takiego życia. Chcę ci Adasiu coś obiecać. Kieliszek który właśnie trzymasz jest twoim ostatnim, który wypijesz.
    Mężczyzna zaśmiał się, lecz był to śmiech niezwykle smutny.
    – Tak, wiem. Obietnice pijaka. Już tyle razy ci to obiecywałem, ale tym razem nie będę gołosłowny.
    Przytrzymał długo kieliszek przy ustach, po czym przechylił i odstawił na stół obracając go denkiem do góry. Wstał. Chwycił krzesło za oparcie i ciągnąc je po podłodze podszedł do żyrandola, do którego przywiązany był sznur z pętlą na końcu. Wszedł na krzesło i założył pętlę na szyję. Skoczył.

  2. Było zimno. Czuł to w stopach bez butów, w lodowatym oddechu, w zastygłych łzach w kącikach oczu, ale pewnie najbardziej w duszy. Miał dość, więc stanął za barierką mostu. Na coś czekał. Oparłam się o barierkę i wypuściłam kłębek pary z ust.
    – Przepraszam! Czego pani chce?
    – Ja? – Podniosłam ręce w poddańczym geście. – Proszę mnie ignorować i wrócić do tego, co pan przerwał.
    Głośno westchnął i starał się ponownie skupić na otchłani ciemnej wody pod nami.
    – Jeżeli chce mnie pani przekonać, abym…
    – Ja tylko czekam.
    Ostentacyjnie wypiął się do przodu i poluzował uścisk. Wyjęłam chusteczkę i wysmarkałam nos. Łatwo o przeziębienie w taką pogodę.
    – Na co niby?
    – Na pana. Jeszcze pięć minut.
    – Ja stąd nie zejdę. – Zaśmiał się sztucznie.
    – No to chlup, raz, raz! Zofia ma dostać zawału i nieco mi się śpieszy.
    – Co to za bzdury?!
    – Bzdury, nie bzdury. O tym podywagujesz na Sądzie Ostatecznym.
    – I co? – Prychnął. – Trafię do piekła?
    Pokiwał głową i lekko się zachwiał, jedna dłoń prawie ześlizgnęła się mu z barierki. Trwało to sekundę, ale dostrzegłam wahanie na jego twarzy. 
    – Jak wszyscy samobójcy. Ale się nie martw! – Klepnęłam go po plecach. – Całe życie przecież cierpisz Marek, więc co to dla ciebie, takie tortury piekielne. 
    Uśmiechnęłam się szeroko i oparłam plecami o barierkę. Spojrzałam w niebo, a Marek na mnie. Wstrzymał oddech.
    Nawiązaliśmy kontakt wzrokowy. Patrzyłam na niego swobodnie, bo byłam pewna swego, podczas gdy on cały drżał… Z zimna, czy może przez tę rozmowę, ale w jego oczach, już nie widziałam wahania. Teraz zawładnął nimi strach. Właśnie tego chciałam. 
    Po chwili podał mi rękę i stanął na bezpiecznym gruncie. Ekipa ratunkowa wyłoniła się z cienia, okryła go kocem i zaprowadziła do karetki. Słyszałam, jak zadał im pytanie:
    – Kim była tamta kobieta?
    – Ale kto? – odpowiadali zdziwieni.

  3. Dość!
    Marta szła jak skazaniec w drodze na szafot. Noga za nogą, bez emocji z wzrokiem skierowanym w dal. Była jakby nieobecna, nie zauważała kałuż na chodniku, w które co rusz bezwiednie wpadała. Nie przeszkadzał jej siąpiący deszcz i strugi wody spływające z włosów na twarz. Wyglądała na co najmniej dziesięć lat więcej niż miała, ktoś mógłby pomyśleć, że dobiegała już czterdziestki. Mimo, że dopiero zaczął się sierpień, był to już kolejny chłodny, deszczowy, ponury dzień. Lato poszło na urlop. Gdy doszło do niej, że dotarła do największego w mieście blokowiska poczuła, że zbliża się już do domu. Jeszcze bardziej zwolniła. Po chwili jednak weszła do dziesięciopiętrowego budynku. Szara, brudna klatka schodowa ozdobiona tylko przez nieutalentowanych graficiarzy, których kreatywność ogranicza się do napisów informujących, że autor kogoś kocha i jest kibicem lokalnego klubu piłkarskiego. Wsiadła do stojącej na parterze windy i wjechała nią na ósme piętro.
    Wysiadła z windy, otworzyła drzwi do mieszkania obok windy. Weszła do środka, zdjęła buty, mokrą kurtkę powiesiła na wieszaku.
    – Marta, kurwa, piwo kupiłaś? – rozległo się z kuchni.
    Nic nie odpowiedziała. Siatkę zostawiła w przedpokoju i weszła do salonu. Podeszła do okna i spojrzała. Stała w bezruchu dłuższą chwilę, aż poczuła czyjeś ręce szarpiące ją. Po chwili intruz szarpnął ją mocniej i wywrócił na dywan. Tam w szamotaninie zdzierał z niej ubranie.
    – Jak ci kurwo zrobię dobrze to nie zapomnisz o piwie dla męża – wysyczał nie przestając się z nią siłować.
    Po krótkiej chwili, przegrana, leżała w bezruchu z rozchylonymi przez napastnika nogami. Wszedł w nią, sapiąc i po kilku ruchach z zadowoleniem zakończył swoją aktywność i wyszedł z niej. Obrócił się na bok, popatrzył z satysfakcją. Zobaczył jak strużka jego pożądania spływała po jej udzie.
    – No, kurwa, dobrze ci zrobiłem, teraz ty zapieprzaj do osiedlowego po piwo! – wysyczał popychając Martę, aby wstała.
    Marta poddała się temu, wstała i bez słowa wyszła z pokoju. On, zadowolony pan i władca leżał z zamkniętymi oczami, rozwalony na dywanie. Marta po chwili wróciła do pokoju, wciąż naga. Trzymała ręce z tyłu. Podeszła do leżącego męża, nachyliła się i wtedy trzymany za plecami nóż do filetowania znalazł się nad mężem. Zaczęła bez opamiętania dźgać go. Krew z coraz to nowych ran skapywała na dywan. Przerwała i popatrzyła na niego z odrazą. Jego męskość żałośnie kurczyła się na podbrzuszu. Chwyciła ją w rękę i jednym zdecydowanym ruchem obcięła mu przyrodzenie. Podniosła się z ociekającym w dłoni trofeum i wyszła z nim na balkon.
    – Dość!!!! – wykrzyczała i skoczyła w przestrzeń, u niektórych budzących wiarę w lepsze życie.

  4. Dziewiętnaście lat to szmat mojego życia i prawie całe Twoje. Kiedy Cię poznałam, kiedy zaczynałam uczestniczyć czynnie w Twoim życiu, świat był zupełnie inny od dzisiejszego. Dla mnie nie byłeś w nim jedyny, miałam małe dziecko, wyjątkowe, absorbujące, moje. Dzisiaj jest dorosłe, ma swoje życie, swojego partnera, radzi sobie i to pomimo bagażu, który bezwiednie zrzuciłam na jego barki.

    Zawsze byłeś absorbujący, dawałam Ci mnóstwo czasu, wiele nocy, podróży, dni powszednich, niedziel, urlopów, także świąt, które skracałam rodzinie. Namawiałeś mnie na wizyty w teatrze i podsuwałeś książki czy filmy, byłeś szczery i obłudny, interesowny i altruistyczny, kolorowy i jednobarwny, otwarty i zamknięty, egoistyczny i myślący o innych, częściej próżny niż skromny.

    Dałeś mi dużo, jeszcze więcej odebrałeś. Pozwoliłeś poznać moje możliwości, wyzwoliłeś je i utrwaliłeś. Nie spowodowałeś tego, bym zrozumiała co one dla mnie znaczą, co wnoszą do mojego życia.
    Od czasu do czasu odzierasz mnie ze złudzeń. Między nami nazywasz mnie przyjaciółką, za plecami mówisz o mnie – fanka, a to mnie deprecjonuje, czyni nasz związek nierównoprawnym.

    Kiedyś zdradziłeś mnie z Facebookiem. Twierdziłeś, że nie wystarcza Ci to, jaki jesteś, że potrzebujesz nowych wyzwań, środków wyrażania siebie, że czas jemu poświęcony nie odbije się na tym, co pozostanie między nami. Uwierzyłam, zaakceptowałam, przywykłam, ale nasza relacja stała się inna niż wcześniej.
    Dzisiaj coraz częściej mówisz o Instagramie. Wyraźnie podkreślasz młodość tych, z którymi chcesz tam być. Czas biegnie i ja już młodsza nie będę. Tej deklaracji, tego czasu poświęconego młodszym już Ci nie podaruję. Teraz ja będę próżna.
    Starczy! Pozostanę Nickiem na Twojej liście uczestników, Nikim więcej.

  5. W ostatnim akapicie powinno być „ budzącą” a nie „budzących”

  6. Światło zgasło, ale wciąż widziałam kształt ćmy uderzającej o abażur lampki nocnej. Obraz był prześwietlony jak negatyw i bladł powoli, chociaż zamknęłam oczy, by obronić się przed ciemnością, która zapadła w pokoju. Kontury skrzydeł i tułowia, narysowane skrzącym flamastrem, odznaczały się pośród ziarnistego mroku panującego pod kurtyną powiek.
    Uporczywe stukanie wciąż wypełniało sypialnię. Chociaż bardziej było to szuranie, ocieranie się czegoś o gładką powierzchnię. Wyobraźnia podsuwała mi wizję tysięcy włosków, pokrywających ciało owada, ścierających się pod wpływem gorąca i tarcia. Odraza wykrzywiła mi usta. Wprawdzie sięgnęłam po wyłącznik lampki niezwłocznie, gdy tylko zobaczyłam cień ćmy przemykający po ścianie, ale nie mogłam już udawać, że jestem w pokoju sama.
    Opadałam na poduszkę i otworzyłam oczy. Zniknęły rozpromienione kształty i niewyraźne cienie. Wiedziałam, że minie jeszcze chwila, nim znajome przedmioty w sypialni powoli wyłonią się z czerni i przyobleką się w różne odcienie szarości. Leżałam, a mój oddech przyspieszał. Szuranie ucichło, ale ta nowa cisza wcale nie była uspokajająca. Sekundy rozciągały się niemiłosiernie, a mnie uparcie ogarniała senność.
    Raptem coś otarło się o moje oko. Musnęło źrenicę czarnym skrzydłem. Poderwałam się w panice, by trzeć dłońmi twarz. Udało mi się strącić owada z twarzy. Opuszkami palców poczułam miękkie futerko pokrywające jego pękaty tułów i być może połamałam kruchą konstrukcję jego skrzydeł.
    Odwróciłam się do ściany i nakryłam głowę kołdrą.
    Gdy wreszcie udało mi się zasnąć zawładnęły mną koszmary. Śniłam, że leżę naga, a obce dłonie gładzą moją skórę. Dziesiątki palców, grubych i szorstkich, bada i przygniata bezbronne ciało, a ja nie mogę się ruszyć. Tylko w głowie krzyczę, aż zapiera mi dech, dość.

  7. Szli gęsiego wąskim korytarzem oświetlonym jarzeniówkami. Co kilkanaście metrów otwierały się drzwi i strażnicy wpuszczali następną czwórkę. Wreszcie przyszła ich kolej – Milki i trzech innych ochotników, którzy podobnie jak on zgłosili się do tego eksperymentu, weszli do środka, a drzwi zablokowały się za nimi ze szczękiem.
    Jakiś czas temu w więzieniu rozniosła się plotka: „za miesiąc pobytu w replice statku kosmicznego, który w niedalekiej przyszłości ma wyruszyć na Europę, darują wam rok odsiadki”. Tym sposobem znaleźli się w tej sześciokątnej sali z czterema kojami. Od razu karnie je zajęli, znacząc teren. W dwóch wolnych ścianach umieszczono coś w rodzaju narzędziowni i – za półprzezroczystymi drzwiami – pustą komorę.
    – Kabina wy-próż-nia-ją-co–czysz-czą-ca – Milki przesylabizował napis na tabliczce. „Ki diabeł?” dodał już w myślach.
    Nazajutrz z samego rana naciskani potrzebą fizjologiczną zaczęli nerwowo rozglądać się wokół siebie. Jedzenie z tubek da się przeżyć, ale każdy musi się odlać i zrobić czasem coś grubszego. W końcu wysoki łysiejący więzień z przeciwległej koi podniósł się z ociąganiem i w odruchu desperacji wszedł do kabiny. Pozostali z napięciem próbowali podejrzeć, co się tam dzieje. Nagle bez ostrzeżenia ze ścian wyłoniły się harmonijkowe rury i oplotły człowieka mackami, przyczepiając się do ciała w strategicznych miejscach. Z jego gardła wyrwał się zduszony skowyt, o tyle słabo słyszalny, że miał zatkane usta (ustrojstwem szorującym mu zęby). Cała pozostała trójka poderwała się z miejsc i rzuciła do drzwi wyjściowych z pięściami, waląc w nie i rycząc przeraźliwie:
    – Dość, koniec eksperymentu!
    – Wypuście nas, pierdoleni zwyrole!
    – Sami se lećcie do gwiazd!

  8. Dźwięki świata nie rozpraszały Rahima. Ściany z mosiądzu dawały ochronę. Stawiał miarowo krok za krokiem. W spotkaniu z perskim dywanem nagie stopy nie wydawały dźwięku.
    Przysiadł na szezlongu wytłaczanym aksamitem. Opuszkami palców przejechał po rzeźbieniach. Podszedł do półki z książkami. Wybrał pierwszą z brzegu, przekartkował, nie patrzył na zadrukowane strony. Nie musiał. Znał ją na pamięć. Każdy wers napisanego kiedykolwiek wiersza, każdą definicję słownika. Żył miliardem żyć z bezpiecznej odległości mosiężnego pałacu.
    Spojrzał w górę i zbeształ się w duchu. „Szaleństwo”, pomyślał. Nie pamiętał, kiedy ta myśl zakiełkowała w jego umyśle, kiedy wzbiła pędy, kiedy zakorzeniła się w jego duszy. Nie był pewny, czy rozumie pojęcie „kiedy”. Czytał o nim i pamiętał znaczenie. Tu, wewnątrz lampy, nie było „kiedy”. „Wczoraj” i „jutro” były pojęciami ze słownika, nierealnymi marami śniącego dzisiaj. Zakorkowany w bezpiecznym bezczasie żył sobie i dla siebie.
    Spojrzał w górę raz jeszcze.
    – Dość – powiedział, ucinając debatę z sobą samym.
    Podszedł do krańca półki, gdzie pojawiały się pisane dopiero historie. Zaczął czytać migotliwą, zmieniającą się jeszcze opowieść. Ją też znał, ją też przeżył.
    – Trzy życzenia i będzie po tobie – wyjaśnił wypolerowanej ścianie z mosiądzu. – Trzy. Kogoś, kto tobą nie jest. Innego. Nie dla siebie je przeżyjesz. Zaraz potem ulecisz w obłoku. Dość.
    – Dość – odpowiedziało odbicie. – Już czas wpuścić czas. Już czas na dotyk obcych dłoni. Niech zetrze nas w proch. Przynajmniej żyć będziemy pod opuszkami czyichś palców. Może przez kilka chwil w pamięci. Przez jedną chwilę w sercu, jeśli się postaramy.
    Wspiął się po zakurzonej drabinie. Zdrapał wosk, czekając na ludzki dotyk. Czekał aż zaleją go fale czasu, porwie światło, namiętność i miłość.

  9. Miałem już serdecznie dość wegetowania w domu dziecka. Aż pewnego dnia nasz nauczyciel matematyki wziął mnie na rozmowę.
    – Ty masz matematyczny talent – powiedział celując palcem prosto w moje czoło – nie zmarnuj go – pokiwał mi nim ostrzegawczo.
    – Ale jak?
    – Weź tę książkę i próbuj rozwiązywać te zadania. Nie od razu ci wyjdzie, ale nie zrażaj się.
    Posłuchałem i jeszcze tego samego dnia zacząłem czytać i próbowałem rozwiązywać. Ale zupełnie mi nie szło.
    – Mam dość – powiedziałem mu tydzień później próbując oddać książkę.
    On otworzył ją i przeczytał mi zadanie o sprzedawczyni jajek.
    – Spróbuj rozwiązywać od końca – doradził.
    Jeszcze wieczorem rozwiązałem je. Potem zaufałem mu całkowicie i wziąłem się ostro do roboty. Matematyka pochłaniała mnie całkowicie. Nie interesowały mnie żadne rozrywki. Potrafiłem nad zadaniami przesiedzieć wiele godzin i nie męczyłem się. Zacierały się przykre wspomnienia z domu, bo moi rodzice jeszcze żyją ale nisko się stoczyli. Kiedy ich odwiedzałem tylko odnawiały się dawne rany. Matematyka pomagała mi to przetrwać.
    Wystartowałem w konkursie Kangura i zdumiałem się podobnie jak klasa, że wygrałem. Tylko mój nauczyciel nie wyglądał na zaskoczonego.
    – Należało ci się – powiedział jakby nigdy nic.
    Jednak nad nauczycielem zawisły czarne chmury. Szkoła chciała się go pozbyć. Napisałem więc pismo od rodziców do dyrekcji szkoły by zadbała o niego i zebrałem podpisy.
    Już myślałem, że nauczyciel odejdzie kiedy do klasy wparował dyro. Obiecał zatrzymać nauczyciela i zauważył moje sukcesy w konkursie.
    Poprosiłem nauczyciela by pojechał ze mną na zagraniczną wycieczkę, która będzie nagrodą za Kangura. Zgodził się. Ciekawe czy na niej też będziemy rozmawiali o matematyce – naszej pasji. Czy on albo ja nie będziemy mieć jej dość.

    1. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

      Przedłużamy konkurs o jeszcze jeden dzień:)

  10. Nazywam się Robert. Mówią, że pracuję jako analityk. Teraz siedzę na pustym open space’się, dla mnie dzień zaczął się dziś najwcześniej. Świat za oknem wydaje się wydrukowanym obrazem. Jest na nim słońce, blade takie i mizerne. Pod nim betonowe dziesięciopiętrowce, kilka płatów zieleni i ludzie, którzy ze sobą rozmawiają. Po mojej stronie nie ma trawy ani słońca. Nad głową tylko białe jarzeniówki, a pod stopami szorstka wykładzina. Wiatr nie zrywa się tutaj znikąd tylko wypada z klimatyzatora. Pogoda zawsze ta sama: obojętna. Panuje stała, optymalna temperatura.
    Palce mam rozpostarte na klawiaturze. Przed sobą, zamiast ludzkich twarzy, dwa szerokokątne monitory. Będą milczącymi świadkami dzisiejszych błędów i porażek. Czeka mnie bitwa o cenne godziny snu. Tak, czas zacząć. Otwieram Plik. Uważnie wybieram wersję, bo stworzyłem ich wtedy wiele. Zaczynam przeklikiwać się przez kolorową kaskadę arkuszy kalkulacyjnych. W każdym czekają na mnie połacie kolumn i wierszy okraszonych brand’owymi odcieniami czerwieni. Jestem dziś Mistrzem Vlookup’a i Władcą Tabeli Przestawnych. Pogromcą Error’ów i Panem Excel’owych Formuł. Przyjacielem Wskaźników i Wyzwolicielem Danych więzionych w czeluściach systemów informatycznych.

    Klikam „Refresh”, liczby wypełniają biały ekran. Czekam, aż moje zastępy będą na swoich miejscach, zwarte i gotowe. Widzę, jak ustawiają się w rzędach, jak podnoszą sztandary: zielone, żółte i czerwone. Teraz! Pasek zapisu ruszył. Ospale posuwa się w prawo, w stronę światła rozlanego za oknem. Wyciągam się w fotelu, rozprostowuję ręce i masuję kark. Za chwilę rozluźnienia płacę wysoką cenę. Ekran migocze, blednie i zastyga. Nie. Nie zniosę tego dłużej. Wychodzę.

Dodaj komentarz