Uwaga na bohaterów! – KONKURS!

Mamy już październik – a zatem pora na kolejny konkurs. Tym razem mamy dla was bardzo pisarską książkę – „Autoboyography” Christiny Lauren, w której pierwsza miłość nierozerwalnie splata się z pierwszą książką.

Trwa październik. Chcieliśmy was zatem zaprosić do kolejnego konkursu. Przygotowaliśmy dla was powieść Autoboyography Christiny Lauren (a właściwie Christiny Hobbs i Lauren Billings). Narratorem jest osiemnastoletni Tanner Scott mieszkający w Provo, czyli w „najbardziej mormońskim zakątku świata”. Zapisuje się na ekskluzywne warsztaty literackie. Uczestnicy mają napisać powieść w cztery miesiące. Tanner początkowo nie ma pomysłu na swoje opus magnum – ale rodzi się w nim pierwsze uczucie: do prowadzącego warsztaty Sebastiana Brothera, pisarza. To właśnie Sebastian będzie jednym z bohaterów jego książki… Więcej o Autoboyography pisałem we wrześniowej „Lekturze na weekend”.

„- Okej, to może przejdziemy do twojej książki.
Pewnie, przejdźmy do książki. Tej, którą piszę o tobie”.

Dziś mamy dla was trzy egzemplarze Autoboyography ufundowane przez Wydawnictwo Prószyński i S-ka. Zadanie konkursowe jest związane z pisarzem. Temat konkursu to: „postać”. Tanner spotkał bohatera swojej powieści – może i wy pozwolicie swoim bohaterom spotkać innych bohaterów? To nie musi być historia LGBT. To nie musi być historia pisarska. Jestem ciekaw, jak podejdziecie do tematu.

Wasze prace nie powinny przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Wklejajcie je w formie komentarza do wpisu konkursowego. Na wasze teksty czekamy do 23 października włącznie. Trzy najlepsze zostaną nagrodzone.

Powodzenia!

Źródło cytatów: Christina Lauren, Autoboyography, tłum. Aga Zano, Prószyński i Ska, Warszawa 2022.

17 Replies to “Uwaga na bohaterów! – KONKURS!”

  1. Bartek nie pamiętał, ile razy zmieniał swoją postać. Setki, tysiące? Bywał kobietami i mężczyznami, dziećmi, starcami i osobami w średnim wieku. Urodził się, by żyć tak długo, jak istniał wszechświat. Imiona były równie nie stałe, jak twarze. Teraz był Bartkiem, od kilku tygodni, pewnie jeszcze przez jaki czas. Zmiana tożsamości, wyglądu była konieczna, w przeciwnym wypadku pojawiały się pytania, zdziwienie, że wszystko przemijało, starzało się, a on nie. Kolejnych wcieleń nie planował, już nie. Działał spontanicznie, w zależności od potrzeby, traktując przemianę jako przykry obowiązek. Ekscytacja nowymi życiami odeszła w przeszłość, jakieś dwieście-trzysta lat temu. Nie pamiętał dokładnej daty, ale wiedział dlaczego. Miłość, to ona zmieniła jego dar w przekleństwo. Miała na imię Joanna i była córką gdańskiego kupca. Chciał z nią spędzić życie i ona też tego chciała. Ona mogła, on nie. Na jej pięknej twarzy pojawiały się kolejne zmarszczki. Wreszcie odeszła, a on został nad grobem zatopiony w rozpaczy. Żył dalej, choć po raz pierwszy miał wrażenie, że coś w nim umarło. Nigdy już nie popełnił tego błędu, nie pokochał. Stracił cząstkę siebie zdolną do miłości, to właśnie ona w nim umarła. Znienawidził swoją inność, swoje kolejne postaci. Kim był? Czy w ogóle był kimkolwiek?

    1. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

      I mamy pierwszą pracę! Kto następny?

  2. Wracałam wtedy z wyjątkowo wyczerpujących ćwiczeń. Był późnojesienny wieczór, pod stopami ścieliły się hałdy brudnych i zwiędłych liści. Należałoby mieć wiele optymizmu w sobie, żeby te liście kojarzyć ze złotą jesienią. Ja nie miałam, dla mnie to była wyłącznie bura breja, którą uwalać można buty i spodnie. Myślę, że po zajęciach z gramatyki historycznej, prowadzonych przez doktora Bołocianego, każdy, nawet największy optymista, straciłby około siedemdziesięciu ośmiu procent swojej radości z życia. Kryska z Ryską ciągnęły mnie na wino, ale moje zasoby pogody ducha spadły w okolice wartości ujemnych.

    Skręciłam w stronę Starówki, zdziwiona, że na ulicy, jak okiem sięgnąć, nie było żywego ducha. Jeszcze dziwniejsze było to, że powietrze nie było przejrzyste. Chociaż nie, to nie słaba przejrzystość, bo widać było wyraźnie. Wyglądało to tak, jakby lampy dawały mniej światła. Kiedy byłam między Królewską a Karową, w perspektywie ujrzałam wysoką postać przecinającą Krakowskie od strony Trębackiej. Szła wyprostowana, z bujną czupryną, ubrana w długi płaszcz. Mężczyzna był, można powiedzieć, wyjątkowo okazały, bowiem szerokość Krakowskiego pokonał w kilku krokach.

    Minęłam fasadę Pałacu Prezydenckiego i zobaczyłam go jak stał przed pomnikiem… Nie było pomnika! Cokół po wieszczu stał pusty! Postać Mickiewicza… nie wierzyłam! Postać Mickiewicza stała przed cokołem i gapiła się na puste miejsce po sobie!

    – Dziecko – usłyszałam szept gdy podeszłam bliżej – przekaż Bołocianemu, że na mnie habilitacji nie zrobi, no way!

    Nagle zrobiło się widniej i usłyszałam:
    – Proszę przejść dalej, tu nie wolno stać – powiedział do mnie policjant.
    Spojrzałam w górę. Mickiewicz kiwnął do mnie małym palcem.

  3. Poziom mojej radosci zycia podskoczyl na urzadzeniach pomiarowych o 50%! Moj dziadek -wielki fan Mickiewicza – wiele by dal za takie spotkanie.

  4. A którego Mickiewicza Twój dziadek był fanem?
    Tego którego „kochamy za to, ze wielkim poetą był” (lekka pożyczka ze zdania o Słowackim, ale sens ten sam 😉 ) czy tego prawdziwego z krwi i kości – ultra-zabawowego chłopaka, pijaka, narkomana i konesera damskich wdzięków?

    Tego co pisał „Kawa się nadawa, lecz gorzała lepiej działa?” i tworzył poematy o pijaństwie?

    Hej użyjmy żywota!
    Wszak żyjem tylko raz:
    Niechaj ta czara złota,
    Nie próżno wabi nas

    Hejże do niej wesoło!
    Niechaj obiega w koło;
    Chwytaj i do dna chyl
    Zwiastunkę złotych chwil!

    Mickiewicz zdjęty z pomnika to super-gość. Taki polski Jim Morrison, dziewiętnastowieczny hipis lubiący zajarać lulkę (ciekawe co w niej było? 😉 ) i – podobnie jak „szaman” Morrison – przekonany o swojej mesjanistycznej roli. O jego flircie z Towiańskim nie będę pisał, bo w gronie pasjonatów pisania nie wypada wspominać o oczywistościach.

    Takiego Mickiewicza lubię. A ten z pomnika, wymyślony i wielbiony przez ultra-„patriotów” z biało-czerwoną flagą w d..ziurawych zębach niech spada na bambus.

    1. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

      Mickiewicz Mickiewiczem, Pisarczyku, a ja czekam na Twoją pracę 🙂

  5. – Trzy koła. Tyle Pańcia zapłaciła za nowego.
    – To przecież… – Duduś oblizał się. – Dużo.
    – Dokładnie tysiąc trzydzieści osiem saszetek z jagnięciną.
    Duduś przysiadł. Myśl, że Pańcia wolała wydać pieniądze w taki sposób musiała go przytłoczyć.
    – Ale… – jęknął. – Dlaczego ona nam to zrobiła?
    – Ludzie już tacy są – wtrąciła się Pinka. – Co inne, to lepsze.
    Przewróciła się na lewy bok, żeby prawy wygrzać w żółtym kwadracie zarysowanym na podłodze przez promienie słońca, po czym zwróciła się do Miecia:
    – Opowiedz mu lepiej o tym nowym. To dopiero przypadek!
    Mieciu usiadł i popatrzył jedynym okiem na Dudusia. Ten był jeszcze młody, wciąż nie wiedział wielu rzeczy o świecie. Mieciu czasem mu tego zazdrościł. Liznął futerko ostatni raz i zaczął:
    – Flawiusz, syn Hrabiny i Belmonda z hodowli Blue Elite*PL. Tak się przedstawił. I to nie od razu, bo jak wyszedł z transportera to nawet nas spojrzeniem nie zaszczycił. Zadarł tylko głowę, postawił tę swoją wyczesaną kitę i do przodu, jakby po wybiegu miał zaraz paradować. Normalny kot to by sunął brzuchem po podłodze i zaszył się na parę godzin w jakimś kącie. Ale nie on, ragdoll. Poszliśmy za nim, żeby mu się przyjrzeć. Ten wparował do salonu i pognał w stronę drapaka. Chwilę na nim porobił, a potem hyc na górę. Na najwyższą półkę, tę dużą, z miękkim rantem.
    – To moja ulubiona – zmartwił się Duduś.
    – Powiedziałem mu wtedy, że my tu działamy kolektywnie, nie że jakaś półka należy do kogoś. A on mi na to, że jego ojciec waży osiem kilogramów, a on odziedziczył po nim budowę ciała i że koniec końców ta półka będzie musiała być jego. Potem dodał, że po matce odziedziczył, słuchaj, niebieskie oczy.
    – Lazurowe, Mieciu. Powiedział: „lazurowe”. A skoro już mowa o urodzie, to futerko też ma pierwsza klasa. Jak aksamit. Sama bym się z nim zamieniła.

  6. Miało być o koszmarnym śnie studenta i o postaciach normalnej i kanonicznej. I miały być suchary typu „
    – Zjawo, czemu jesteś taka kanciata?
    – Przecież jestem postacią kanoniczną funkcji kwadratowej.”

    Mógłby ewentualnie podręczyć czytelnika kawałkami tym jak nieszczęśliwa czwarta postać normalna czuje się już nikomu niepotrzebna i nie może odnaleźć swojego miejsca w świecie data lake i No-SQL.

    Albo napisać o zaletach zażywaniu alkoholu pod postacią czopków. Istna rewelacja – jest efekt a „chucha nie ma”. Tylko cholera wie jak tu rytuał wypijania brudzia odprawić.

    No, ale jak się na blogu pojawili kociarze …. O żesz wasza sierściuchowo-rozczochrana!
    (Kacie, licz znaki od ‘#”! I tak ich będzie za dużo.)

    #
    Pańcio, pańcio, pańcio! Juhuuu jest Pańcio. Tak długo go nie było. Całą wieczność, a może nawet dwie godziny. Chyba z radości zacznę gonić swój własny ogon. Albo nie! Ukradnę mu kapcia i zrobimy sobie ze trzy rundki wokół stołu. Albo i dziesięć! On tak zabawnie wygląda jak człapie za mną, próbując mi go odebrać! Te człowieki są takie pocieszne.

    Nie będę biec zbyt szybko. Zatrzymam się od czasu do czasu i popatrzę mu prowokacyjnie w oczy merdając ogonem. I tak nie da rady i zawoła na pomoc Pańcię. No wtedy to już będzie zabawa na całego. Będą próbowali wziąć mnie w dwa ognie, zachodząc stół z prawa i z lewa. Pańcio będzie tupał i pohukiwał, Pańcia włączy swój najbardziej jazgotliwy z jazgotliwych trybów w nadziei, że się ich przestraszę. A ja i tak im czmychnę pod stołem. Pod stół nie wejdą – za mało wysportowane są (te człowieki znaczy się). A bać nie ma się czego! Przecież krzywdy mi nie zrobią. Moje kochane stado!

    Jak mi się już znudzi to ganianie, to się zatrzymam i dam im do zrozumienia, że czas na małą wymiankę. Pańcio jak zawsze spęka pierwszy i za minutę przyczłapie z Denta Stixem albo inną pychocią. To, to rozumiem. Biznes jest biznes. Kapeć za gryzaka to dobra wymiana. Pańci to się trochę dziwię. Ona w ogóle nie je Denta Stixów. Jak Pańcio czasem wraca po ciemku i tak dziwnie się zatacza, to przynosi Pańci jakieś kwiatki. Że niby taki smakołyk na przeprosiny. Smakołyk? Fuj! Raz spróbowałam. Świństwo straszne. To już trawa i podgniłe jabłuszka na ogrodzie są lepsze. I wcale się nie dziwię, że Pańcia po takim smakołyku jakoś niewiele jest udobruchana. Dałby jej Pańcio jakąś kosteczkę albo aromatycznego żwacza, to od razu byłaby w lepszym humorze. A tak to nawet ogonkiem nie zamacha. Fakt, ona chyba nie ma ogonka. Mówiłam wam, te człowieki to trochę dziwne są. Ale i tak ich kocham! Co by oni zrobili beze mnie? Pańcia jak mnie smera po brzuszku, to mówi, że jestem aniołem zesłanym na ziemię pod czterołapną postacią. Nie wiem co prawda co to jest anioł, ale chyba to ktoś ważny i fajny, bo Pańci się przy tym oczy tak śmieją jakby ktoś jej rzucał piłeczkę.

  7. Hrabia z urzędnikiem stali na polu pod rozłożystym dębem. Hrabia jak zwykle strojny i elegancki, wymachując laseczką żywo wygłaszał swoje monologi. Urzędnik mógł być już grubo po sześćdziesiątce. Jego skóra była mocno zaorana zmarszczkami i pożółkła, zapewne od ciągłego siedzenia w niewietrzonych pomieszczeniach przy papierzyskach. Tak pomyślał Maciej, kiedy zobaczył go pierwszy raz. Urzędnik oburącz przyciskał do piersi skórzaną teczkę, na której leżały karty papieru, pilnując, aby wiatr nie rozwiał wszystkiego po polach. Zdawało się, że nic tylko słucha hrabiego i potakuje głową. Nosił się schludnie, ciemny garnitur i zielone spodnie, dobrze skrojone. Z daleka można było pomyśleć, że jakiś zamożny pan z miasta wielkiego przyjechał. Jednak kiedy Maciej podszedł bliżej zauważył jak ubrania są mocno zużyte od ciągłego prania i noszenia.

    Maciej jeszcze był na drodze, gdy urzędnik dojrzał jego sylwetkę. Był bardzo ciekaw tego człowieka, o którym już zdążył sporo usłyszeć. Jak do tej pory spotykał się z różnymi chłopami. Jedni wydawali się być bardzo roszczeniowi, inni nie rozumieli przepisów, chcieli ziemi dla wszystkich mieszkańców, choć zdarzali się też tacy ugodowi, których łatwo można było „urobić”.
    – Ot chłop, jak chłop. Taki jak wszędzie – pomyślał urzędnik widząc Macieja.
    Chłop był niski i krępej budowy. Poruszał się ciężko, kołysząc się na boki. Ubrany był jak do roboty, w proste spodnie samodziałowe i grubą koszulę, wielokrotnie łataną, na którą zarzucił jakę. Okrągła, prawie pyzata twarz spieczona słońcem, usiana piegami i ciemne włosy w nieładzie.
    – Szczęść Boże – przywitał się Maciej zdejmując czapkę.

  8. Zofia przez całe życie była bardzo religijna. Co prawda na świadectwie ma z religii zaledwie trójkę, ale to było tylko sprytne posunięcie księdza katechety, który chciał jej zjednać komunistów by dostała się do dobrej szkoły.
    A na to z pewnością zasługiwała, bo było z niej zdolne i pracowite dziecko. W wieku przedszkolnym zauroczyły ją gazetowe dowcipy brata, ale kiedy ten przestał je czytać sama się tego nauczyła.
    Po studiach germanistycznych trafiła Zofia na pasję swojego życia w przychodni logopedycznej dla dzieci pracowników PKP. Z całym poświęceniem oddała się korygowaniu mowy i innych postępów w nauce. Zdobyła w dalekim Lublinie pierwszy w Polsce dyplom logopedy. Zorganizowała całoroczny ośrodek w Wągrowcu, z turnusami dla dzieci z brakami w mowie i piśmie.
    Już na emeryturze podejmowała w swoim mieszkanku potrzebujące pomocy dzieci i studentów uniwersytetu. Wzbogacała swą wiedzą i nie brała za to pieniędzy. Doczekała się wielu wdzięcznych rodzin, często się z nimi przyjaźniąc.
    Jej twarz pod koniec życia była zorana zmarszczkami znaczącymi najcięższe przeżycia takie jak: śmierć matki gdy miała sześć lat, a ojca gdy czternaście, praca od trzynastego roku życia w rodzinie niemieckiego oficera, praca w domu poprawczym. Zofia była też chorowita. Jednak mimo wszystko znosiła to dzielnie z niezachwianą pogodą ducha. Zawsze z podziwem obserwowaliśmy jak z siłą i determinacją wychodziła z chorób.
    Ostatnie lata spędziła w Domu Pomocy Społecznej Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego á Paulo. Oprócz różańca, religijnych audycji radiowych i telewizyjnych podtrzymywały ją na duchu krzyżówki, które z pasją, mimo słabnącego wzroku rozwiązywała.

  9. Danae

    Śniło mi się, że patrzyłam na boleśnie błękitne niebo, które właściwie było tylko kolorem, intensywnym i rażącym oczy, wwiercającym się głęboko w głowę, jak śruba gładko wchodzi w drewno. Sklepienie niebieskie nade mną, odcięte od reszty kosmosu przez szczyty wieży, było idealnie okrągłe, jak planeta zastygła w bezruchu nad moim ciałem. Jednolite i jasne, nie nosiło śladów słońca, które przecież musiało gdzieś tam być, skryte za wysokim murem, pnącą się w górę spiżową ścianą, ponieważ to ono obdarowało je tę dziką ostrością. Niebo i nic więcej.
    Próbowałam objąć je spojrzeniem, dostrzec coś więcej niż tę napastliwą nieruchomość, nużącą jednostajność, rozwlekłą ciągłość. Wszystkie były usypiające jak letnie popołudnie. A ja przecież już spałam. Nie chciałam śnić we śnie, wędrować między światami, przez fantazje i uronienia, nie wiedząc nigdy który z nich jest prawdziwy. Gdybym zgubiła drogę, mogłabym już nie ujrzeć tej jasności, która oświetlała mi twarz, bo choć była ona męcząca, była też piękna i ciepła. Zwiastowała coś błogiego, a może też nieprzyzwoitego, bo pod letnim niebem nieskromnie i bujnie wszystko rozkwita.
    Dlatego wzrosłam w chłód spiżowej komnaty, zapuściłam korzenie w jej metalowej nieżyczliwości i walczyłam z klejącymi się powiekami, które błękit i senność chciały pokonać. Czekałam na spełnienie obietnicy.
    Z początku nic się nie zmieniło. Niebo, zamknięte w kuli przez brązowe mury, dalej oślepiało moje oczy. Może na chwilę rozżarzyło się mocniej, jakby przemknęła przez nie kometa. A może było to tylko złudzenie wywołane przez zmęczony umysł. Jednak, kiedy pierwsze krople uderzyły w moje ciało, wiedziałam, że już nie jestem sama. I stałam się złotem.

  10. Piramidion

    — Panie wójcie — redaktor Krzysztof Draga prowadzący program na żywo w TVP zwrócił się do wójta Józefa Kryski. — Wczoraj na Twitterze pani minister przypomniała, że do zadań własnych samorządów należy zaopatrywanie mieszkańców w energię elektryczną, ciepło i paliwo gazowe. Jak pana gmina sprostała temu zadaniu?
    — Panie redaktorze — wójta wyraźnie uciskał kołnierzyk pod szyją — powiem to wprost do kamery. Rząd próbuje uwalić samorządy…
    — Protestuję! — wrzasnął polityk Jan Wieniawa-Wielowieyski ubrany w garnitur prosto z Paryża.
    — Panie wiceministrze, proszę nie przerywać… — wszedł mu w słowo redaktor.
    — Przerywam, albowiem na naszych oczach doszło do potwornego nadużycia! Domagam się przeprosin! Utworzyliśmy tarcze: solidarnościową, antyinflacyjną, antykryzysową, wsparcie covidowe, zasiłki osłonowe, czy programy wspierające osoby dotknięte ubóstwem energetycznym… I co?! I nic! To nie działa, bo wy, samorządowcy, nie chcecie współpracować z rządem!
    — Bo to nie jest zadanie samorządów! — ryknął wójt Kryska. — Samorządy nigdy, powtarzam, NIGDY!!! nie tworzyły ogniwa w łańcuchu dostaw surowców energetycznych! Panie redaktorze, szanowni państwo! Tu chodzi o coś zupełnie innego. Po prostu rząd nie zadbał o to, by wystarczyło paliwa na sezon grzewczy i teraz szuka kogoś, kogo obwini za to, że zimą obywatele będą marznąć w domach…
    — Kłamstwo! Oszczerstwo! Potwarz! Hucpa i poruta!
    — Panowie, panowie, panowie… Trochę kultury! — wrzeszczał redaktor. — Wróćmy do tematu! To ja prowadzę ten program i proszę o ciszę! Cisza! Ciszaaaaa!
    I zapanowała cisza, jak makiem zasiał.
    Jan Wieniawa-Wielowiejski zauważył błękitną kropkę. Chciał się jej przyjrzeć, ale nie zdążył, gdyż kropka eksplodowała. Fala uderzeniowa uszkodziła mu bębenki i z ran w uszach pociekła krew.
    Gdy się ocknął na środku pomieszczenia ziała dziura w przestrzeni. W nosie kręcił zapach ozonu.
    Spojrzał przez otwór. Zauważył dziedziniec twierdzy i nobliwie ubraną kobietę. Unosiła dłonie. Między nimi lewitowała kula plazmy trzeszcząc od błyskawic.
    Przez dziurę wszedł do studia białowłosy mężczyzna i z pochwy na plecach wyciągnął miecz. Stalowy, ten na ludzi. Głosem zniekształconym od eliksirów, warknął:
    — Gdzie jest węgiel, skurwysyny?
    Krzysztof Draga wypuścił z płuc powietrze, jęknął i zasłonił oczy. Józef Kryska rozszarpał kołnierzyk.
    — Czy to… on? — zapytał wójt.
    — Tak, to jest on… — potwierdził dziennikarz akcentując słowa.
    Jan Wieniawa-Wielowieyski otrząsnął się z szoku i wbrew przerażeniu skuwającemu krew w żyłach w sople lodu, zapytał hardo:
    — Czego tu chcesz, czarowniku?
    Zza ostrza obserwowały ich oczy, złote jak u czarnego kota.
    — Raz złamałem zasady i od ubogich przyjąłem zlecenie na… potwory.
    Gdy skończył mówić wykonał w powietrzu cięcie, za którym wzrok nie mógł nadążyć.
    — Stój! To nie my!
    — Darujmy sobie kłamstwa.
    — Na litość Boską, nie zabijaj… To nie przez nas brakuje węgla! Zresztą sam się przekonaj.
    Popatrz w górę…
    Spojrzał.
    Szponiasta dłoń unosiła się nad studiem. Z palców opadały sznurki wiążące wójta, polityka oraz dziennikarza. Nad dłonią wisiała kolejna, nad nią zaś następna i następna. Kaskada ta łączyła się z piramidionem, który poprzez dłonie i sznurki, wśród śmiechu demonów, groteskowo poruszał ludźmi.
    — Dokonaj wyboru — powiedział Jan Wieniawa-Wielowiejski. — I pomóż wszystkim ubogim, wiedźminie…
    — Zaraza — zaklął paskudnie Geralt z Rivii.
    I zmienił miecz, ze stalowego na srebrny.

    Koniec

  11. Marta Gruszczyńska says: Odpowiedz

    Wklejam jeszcze raz, zauważywszy głupią omyłkę 😀

    – Tatusiu, bo z tej książki wyszła taka pani…
    Amelka z niepewnością pomieszaną z przestrachem ale i zaciekawieniem właściwym jej wiekowi, pociągnęła za rękę zapatrzonego w fachowe poradniki ojca i powiodła w stronę regału z książkami dla dzieci. Oprawiony w brokatową okładkę zbiór baśni leżał na podłodze, a spomiędzy jego kart zdawała się wyrastać – ni to duch, ni to fantazja – elegancko uczesana dziewczyna, w balowej sukni koloru letniego nieba. W dłoni trzymała szklany pantofelek, lśniący własnym blaskiem.
    – Od początku było wiadomo, że choć to ja jestem tą, która wyrusza w podróż z najmniejszym bagażem a zarazem najcięższym sercem, to pod koniec wszelkie cierpienia zostaną mi wynagrodzone – mówiła melodyjnym głosem, patrząc wprost na osłupiałego mężczyznę i uczepioną jego dłoni dziewczynkę. Za nią, niczym krajobraz za zaczarowanym oknem, jawił się górujący nad doliną zamek, a bliżej – karoca w połowie przemieniona w dynię i nonszalancko oparta o nią mysz. – Nie wiem tylko, czy też rzeczywiście macocha moja musiała być takim wcieleniem złośliwości, żeby zlecać mi obowiązki znacznie cięższe aniżeli wskazywałby na to mój wiek czy moja płeć ani czy siostry moje przyrodnie musiały zachowywać się tak, jakby już wprowadzając się do naszej równie skromnej co czystej chatki wiedziały, że w istocie znaczyć będę o wiele więcej od nich i to ja serce księcia zdobędę… czy nie milej by było, gdybym bardziej była dla macochy córką przybraną a dla jej córek – ich siostrą, jakem się z całego serca starała?

  12. Leśny Dziad zaopatruje w opał całą wieś. Do jego chaty, połkniętej przez puszczę, trudno trafić, gdy z komina nie sączy się dym.

    Tamtego ranka kłębiasty snop sunął w niebo, jak wykrzyknik. Ruszyłam w jego stronę przez świt, utkany z błękitu mgieł i złota brzóz. Mój piec wystygł. Przymrozek chrzęścił pod stopami i szczypał w nos.
    Ryk piły motorowej rozdarł ciszę, prowadząc do Dziada skuteczniej, niż GPS. Spłoszone sójki umknęły z jazgotem. Łoskot padającego drzewa zadudnił aż po horyzont.
    Zboczyłam ze ścieżki, nurkując w półmroku splecionych koronami świerków.
    – Czego szuka? – usłyszałam, zanim dostrzegłam zgarbioną postać.
    Leśny Dziad, pochylony nad wykrotem, wpatrywał się we mnie oczami jastrzębia.
    – Pana. Drewno chciałam zamówić.
    Spoza korzeni dobiegł dziecięcy płacz.
    Podeszłam i zamarłam. Imigranci. Mała dziewczynka, zakopana w mchu, tarła oczy brudnymi piąstkami. Wtulona w nią kobieta ledwie trzymała zakrwawionego noworodka, owiniętego brudną szmatą. Czyżby…?!
    – Ja też w lesie rodził się – powiedział Dziad, czytając w moich myślach. – Wioskę Niemcy spalili…
    – Pogotowie trzeba… – zaczęłam.
    – Nikogo nie wzywa! – Nastroszył się, jak borsuk w natarciu. – Nazad odprawią. – Machnął ręką w stronę białoruskiej granicy.
    Miał rację.
    – U siebie przechowam – zdecydował. – Zostanie tu z nimi, traktor przyprowadzę.
    Zza pazuchy wyjął kanapkę i podał dziewczynce. – Znam ja, co to głód…

    Mała jadła łapczywie, a ja w znanych sobie językach zapewniałam jej matkę, że nic im już nie grozi.

    Umieściliśmy kobietę i dzieci w przyczepie, zasłanej kocami.
    – Doktor będzie w południe – powiedział Dziad, przekrzykując silnik.
    – Przywiozę z miasta, co trzeba – zapewniłam. – Jedzenie, lekarstwa.
    Pokiwał głową.

    – Brzozę mam – rzucił po chwili.
    Zupełnie zapomniałam o drewnie.

  13. Szli obok siebie pochłonięci rozmową. Nie zwracali uwagi na psa, który beztrosko biegał wśród śniegów obok zamarzniętego jeziora, wesoło poszczekując i skacząc od zaspy do zaspy.
    – Tajfun! Wracaj! – krzyknął Alex kiedy pies wleciał na jezioro.
    Pies zamerdał wesoło ogonem i pobiegł jeszcze głębiej po lodowej tafli.
    – Sprowadzę go – rzekł Alex do Sylwii.
    Rzucił się na zmarznięte jezioro pędem, jednak musiał wyhamować, gdyż przyprószona śniegiem powierzchnia okazała się zbyt śliska.
    – Tajfun! Chodź tu! – drobił kroczkami oddalając się coraz bardziej od brzegu. Lód zaczął niepokojąco skrzypieć. Kiedy nachylił się by złapać psa, usłyszał tylko chrzęst łamiącego się lodu. Krzyknął mimowolnie nim pochłonęła go mroczna toń. Lodowata woda chwyciła go w swoje szpony i zaczęła ściągać w głąb wyciskając z niego życie. Rozpaczliwie machał rękami, próbując złapać się czegoś. Czyjaś dłoń pochwyciła jego dłoń. Jego jedyna nadzieja. Chwycił się jej ze wszystkich sił jakie miał. Ktoś również zwielokrotnił siłę uścisku niczym stalowe obejmy zaczynając wyciągać go na powierzchnię. Kiedy tylko usta wyszły ponad taflę złapał łyk powietrza niczym ryba wyrzucona na brzeg. Opadł ponownie pod lustro wody z winy ciążącego, mokrego ubrania. Uścisk dłoni nie zelżał, ponownie wyłowił ponad powierzchnię z taką siłą, że płasko wylądował na tafli jeziora w bezpiecznej odległości.
    Sylwia była tuż przy nim.
    – Dzi…dzi..dziękuję – głos drżał mu z zimna – że mnie wy…wyłowiłaś
    -To nie byłam ja!
    – Ktoś mnie chwycił i wyciągnął.
    – Alex tu nie było nikogo oprócz nas i psa
    Spojrzał tylko za siebie i ujrzał kilka śladów podeszw odbitych na puchu i zmierzających gdzieś w głąb jeziora.

  14. Tom obudził się wypoczęty i świeży. Nie zdziwiło go jednak to tak bardzo jak fakt iż jest jasno i nie powinno tak być w grudniowy poranek. Wyskoczył z łóżka zdając sobie sprawę, że zaspał. Chcąc sprawdzić jak bardzo jest spóźniony chwycił za telefon znajdujący się na szafce nocnej, ten jednak był rozładowany. Następnie spojrzał na zegar ścienny lecz zatrzymał się na godzinie dwunastej, wskazówka sekundnika stała nieruchomo. Ruszył w kierunku salonu lecz mijając kuchnie kątem oka zobaczył postać. I to nie byle jaką bo samego Brada Pitta i to w dodatku smarującego gofra Nutellą.
    – Kim ty do cholery jesteś i co robisz w moim domu! – wykrzykując to impulsywnie poczuł, że to musi być sen.
    – Też cię miło widzieć Tom. Kim jestem? Zgaduj, przybrałem specjalnie dla ciebie postać twojego ulubionego aktora ,który wcielił się w postać Johnego Blacka, a ten był w filmie… – nieproszony gość wskazał nożem umazanym czekoladowym kremem w kierunku Toma.
    – Śmiercią? – Tom zaczął się szczypać w policzki chcąc się wybudzić.
    – Brawo! Wiedziałem, że szybko złapiesz. Myślałem, czy nie iść w klasykę. Wiesz czarny kaptur, wielka kosa. Jednak mam już dość krzyków i omdleń. No i zapewniam cię, że to nie sen.
    – Czego chcesz i co tu robisz?
    – Po pierwsze chciałem spróbować gofra z Nutella. Ostatnio pewien nieszczęśnik powiedział, że oddał by życie za takiego. Stwierdzam, że nie warto. Po drugie na twoje życzenie.
    – Jakie życzenie?
    – Tysiąc cztery dni temu zdmuchując świeczki z tortu twoim życzeniem było poznanie dnia śmierci.
    – To był cholerny żart! To się nie dzieje na prawdę.
    – Nie żartuje się z życzeń urodzinowych, a ja ci przekazuję nowinę, że dzień ten nadejdzie jutro. Dodatkowo będę ci towarzyszyć w tym dniu. Jak w filmie! Czyż nie jest to ekscytujące?

  15. Zegar stojący, ukryty za wyciętą przez któregoś z rodziców figurą Koziołka Matołka, wybił godzinę dziewiątą. W kuchni Przedszkola Publicznego im. Kornela Makuszyńskiego pani Ela przysiadła na chwilę na stołku, zasapana. Dopiero co posprzątała po śniadaniu, a zaraz musiała zabierać się za obiad. Mimo z góry zaplanowanego menu często ponosiła ją fantazja i przygotowywała coś ekstra: a to, bo Lusia prosiła, a to, bo Jerzyk uwielbia, a to, bo niejadek Henio pluje warzywami.
    Prawda jest bowiem taka, że dzieci lubią ziemniaki pod każdą postacią, a pani Ela była ziemniaczaną wróżką. Spod jej zwinnych palców wychodziły najkształtniejsze ruskie pierogi, które podawała polane tłuszczykiem z cebulką. Innym razem smażyła stosy placków ziemniaczanych z dodatkiem cukinii, żeby uciszyć sumienie i przeszmuglować trochę zdrowych jarzyn. Do kotletów schabowych nie mogło zabraknąć tłuczonych ziemniaków z koperkiem, który tylko nieliczne dzieci odkładały pracowicie na brzeg talerza. Popisowym daniem pani Eli były jednak kopytka – nie na darmo zdobyła za nie pierwsza nagrodę w wojewódzkim konkursie kucharskim.
    We wtorek, czyli dziś przewidziana była kartoflanka. Pani Ela sięgnęła prawie automatycznie do skrzynki, gdzie składowała ziemniaki, lecz jej palce natrafiły na pustkę. Zaskoczona pomacała głębiej – dalej nic. Dopiero zza skrzynki udało się jej wydobyć jakąś dawno zapomnianą, pomarszczoną bulwę z białymi pędami. Pani Ela już miała ją wyrzucić, gdy nagle w jej głowie zakiełkowała myśl. Przez okno widać było przedszkolny ogródek, a w nim krzaczaste pomidory, pnącą się do góry fasolkę i pierwsze poziomki. Nie było wątpliwości, że ziemniak znajdzie się w dobrym towarzystwie.

Dodaj komentarz