Pora zaprosić was do lutowego konkursu! Mamy dla was kapitalny kryminał – „Za żywopłotem” Marii Biernackiej-Drabik, absolwentki kursów Pasji Pisania. Miłosz wychodzi z więzienia z piętnem mordercy. Musi odkryć, kto naprawdę zabił jego przyjaciela…
Startujemy z lutowym konkursem pisarskim! Do wygrania Za żywopłotem znakomity kryminał Marii Biernackiej-Drabik. Szlifowała tę historię na naszych kursach. To jej debiut powieściowy. Premiera miała miejsce 15 lutego. Za żywopłotem opublikowało Wydawnictwo MUZA.
Każdy skazany twierdzi, że siedzi za niewinność. A jeśli rzeczywiście spędził w więzieniu długie lata za czyn, którego nie popełnił? Jak daleko się posunie, by po wyjściu na wolność schwytać prawdziwego mordercę? Życie Miłosza przemienia się w koszmar. Wybitny inżynier, genialny przedsiębiorca i współwłaściciel świetnie prosperującej firmy trafia za kratki oskarżony o zamordowanie przyjaciela. Twierdzi, że jest niewinny. Kiedy po piętnastu latach wychodzi na wolność, ma tylko jeden cel – znaleźć prawdziwego mordercę i na własną rękę wymierzyć sprawiedliwość. W wyniku prywatnego śledztwa Miłosz odkrywa, że na pozór niepowiązane ze sobą wątki łączy pewien incydent z dawnych lat… Jaki ma wpływ na rozwiązanie zagadki? Kto tak naprawdę stoi za tym morderstwem?
„Przekopie się przez stosy zgromadzonych w śledztwie materiałów. Każdą informację musi przesiać przez najdrobniejsze sito. Ponownie zmierzy się z traumatycznymi wspomnieniami. Wszystko po to, by znaleźć choć jeden szczegół, który pozwoli mu ruszyć z miejsca. A jeśli się nie uda? Odsiedzi dożywocie na wolności…”
Mamy dla was trzy egzemplarze Za żywopłotem! Słowem-kluczem w tym konkursie niech będzie „niewinny”. Tematyka jest dowolna (tekst nie musi być związany z więzieniem). Co zaprezentujecie? Coś dramatycznego? Kryminalnego? A może komediowego czy groteskowego?
Opowiadania (lub ich fragmenty) wklejcie w formie komentarza do niniejszego wpisu. Nie powinny przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Na wasze prace czekamy do 5 marca włącznie. Maria Biernacka-Drabik wybierze trzy najciekawsze, a ich autorzy/autorki otrzymają jej powieść.
Pora zabrać się do pisania! Liczymy na was!
Źródło cytatu: Maria Biernacka-Drabik, Za żywopłotem, MUZA Warszawskie Wydawnictwo Literackie, Warszawa 2023.
Nie zrobiłem w sumie nic złego, ale nie czułem się niewinny. Usprawiedliwiony? Może trochę. Miałem się oświadczyć, ona na to liczyła, choć nigdy nie powiedziała tego wprost. A dziś odleciała na kontrakt do Madrytu, rozpoczynała wymarzoną pracę. Ja zostawałem w swojej, może niewyśnionej, ale stabilnej i przynoszącej dochody. Nie miałem już dwudziestu lat, by rzucać wszystko i zaczynać od nowa. Mogłem zażądać, by ona nie wyjeżdżała, sprawdzić, ile znaczy dla niej nasz związek. Tylko co, jeśliby zrezygnowała? Czy byłaby szczęśliwa? Może poczucie utraty szansy na sukces na zawsze zostałoby między nami. Któregoś dnia obudzilibyśmy się ze świadomością, że miłość to za mało, a na naprawienie źle podjętych decyzji byłoby za późno. Może. Podejmując decyzję nie dowiemy się, co by było, gdybyśmy podjęli jakąś inną. Ona bujała w obłokach ciesząc się z awansu. Chciała spełniać marzenia, jednocześnie nie rezygnując ze mnie, tylko tak się chyba nie dało. To ja musiałem podjąć decyzję i wybrać to, co będzie lepszym rozwiązaniem.
Patrzyłem, jak samolot lecący do Hiszpanii zmniejsza się na tle błękitnego nieba, by wreszcie stać się małym białym punktem. Po chwili nawet tego nie byłem w stanie już dostrzec. Coś się kończyło, coś zaczynało. Przynajmniej dla niej. Ja zostawałem w rzeczywistości sprzed naszego spotkania. Czy żałowałem? Jak cholera. Bolało i chciało mi się płakać. Przez chwilę myślałem, że wszystko się ułoży…
Walczyłem z tym uczuciem, ale nie mogłem się go pozbyć. Moja niewinność była tylko wygodną ułudą, w którą chciałem wierzyć.
I mamy już pierwszą pracę! Kto następny?:)
– Maaamoooo!- słyszała stłumiony głos Szymona. Przewróciła oczami i opuściła głowę jeszcze niżej, wlepiając wzrok w opuszczone do połowy kolan majtki. Dlaczego ma na sobie znowu te sprane, naciągnięte majtki. Przecież nie ma miesiąca żeby nie wrzuciła do szuflady pary nowiutkich, ślicznych, koronkowych majteczek, które tak uwielbiała kupować z myślą, że to może właśnie dziś nadejdzie ten romantyczny wieczór. Za to od samego rana biega do toalety dręczona najgorszymi gastrycznymi przypadłościami. A Szymon nie odpuszcza. Czterolatki są jak kosiarki samojezdne. Włącz , zostaw a domu nie poznasz.
– Maaaammoooo! krzyczy jeszcze głośniej po czym wpada do toalety wprost na jej kolana.
-Mamo mamo no wołam cie i wołam a ty mnie nie słyszysz. Miś Paddington jest w więzieniu! – relacjonuje chłopiec. On chciał tylko pożyczyć książkę, ale żli ludzie zabrali mu książkę, i przyszedł pan policjant i zabrał go do więzienia! Szymon aż wytrzeszczył oczy przejęty. Przytknał mały delikatny nosek do jej nosa. – Mamo a dlaczego miś trafił do więżenia, ale dlaczego dlaczego?
W tym momencie zimny pot oblał jej czoło. Zamknęła oczy aby ukryć przed sobą tą żenującą sytuację, ale nie było już na to czasu. Żołądek, jelita, całe jej wewnętrzne ja wybuchło symfonią dżwięków o jakie sama by się nie podejrzewała.
– O fuuuuu, mamo jak mogłaś! – Szymon odwrócił się na pięcie i wybiegł z toalety nie zamykając za sobą drzwi.
-Kochanie mis Paddington na pewno jest niewinny! Zaraz ci to udowodnie!
Fajne. Codzienność do kwadratu odarta z wszelkich czarów i złudzeń. Tęsknota za romantyzmem zakończona głośną i wonną manifestacją przyziemności ludzkiej natury. I czterolatek jak kosiarka. Trochę jak dzienniki Bridget Jones, ale bardziej mi się od nich podoba.
– Chawo, spójrz! – zziajana kobieta weszła do izby.
– Czy oczy mnie nie mylą? – Tal wytarła ręce w postrzępiony fartuch i z namaszczeniem dotknęła żółtej skórki. – Skąd go wzięłaś?
– W mieście zawrzało. Cała Jerozolima opustoszała w mgnieniu oka. Sprzedawca krzyknął, żebym wzięła co muszę i nie zawracała mu głowy – wyjaśniła i zdjęła z głowy chustę.
– Przed rozpoczęciem szabatu napełnimy brzuchy. – Chawa zabrała melon i położyła obok jarzyn.
Starsza siostra obmyła ręce i zabrała się do pomocy w przygotowaniu posiłku. Tego dnia było wyjątkowo parno, a ich mężowie pracowali w polu. Po powrocie obfita strawa miała im się dobrze przysłużyć.
Piórka ostrej cebuli, świeży bób i sałata zaczynały tworzyć soczystą kompozycję, zdolną nasycić rodzinę. Chawa sprawnie wbiła ostrze w melon, uwalniając słodkawy zapach, który wypełnił całą izbę.
– Matka zawsze przyprawiała soczyste owoce odrobiną octu – rzekła Tal i wrzuciła do misy garść daktyli. – W życiu wszystko musi się równoważyć. Radość ze smutkiem, a słodkie z kwaśnym – wyjaśniła i podniosła drewniane wiadro. – Zaczerpnę wody ze studni – oznajmiła, po czym zniknęła w popołudniowym skwarze.
Na zewnątrz pociemniało.
Chawa dokończyła fragmentowanie perłowego miąższu i zajrzała do spiżarni. Na półkach stały butle z rozmaitymi trunkami. Powąchała zawartość najobszerniejszej i wyczuła kwaskowatą nutę. Z satysfakcją przechyliła naczynie i już miała wlać ocet do misy, ale w drzwiach pojawiła się Tal.
– Nie winny! – krzyknęła, a wystraszona siostra upuściła dzban.
Na posadzce powstała szkarłatna kałuża. W tym samym momencie ziemia zadrżała; słońce przygasło, skały popękały, a zasłona Świątyni rozdarła się na dwoje.
Sprawa zaginionej rurki z kremem dramatycznie zepsuła dobrą atmosferę. Początkiem historii był zakup pudełka z pięcioma rurkami, inicjatorką powyższego była Mama i według niej po podziale rurek na podwieczorek, na talerzyku powinna była pozostać jeszcze jedna. Tymczasem dwa okruszki, nie dość że nie były brakującą rurką, to tylko spotęgowały poczucie pustki. Jednak ta sprawa była od początku naznaczona piętnem niesprawiedliwego podziału. Wszak domową załogę stanowili rodzice Tata i Mama oraz rodzeństwo Mała i Brzdąc, jak by nie liczyć, cztery osoby. Był jeszcze kot, zwany Kocurem, ale on nie był liczony do podziału łakoci. Po cóż więc piąta rurka? Zarówno Mała jak i Brzdąc umieli już policzyć do pięciu i wiedzieli, że pięć źle się dzieli przez cztery.
No i była umowa, którą honorowo i w tajemnicy zawarli Mała i Brzdąc. Na jej mocy Mała wyjadała warzywa z talerza Brzdąca w czasie obiadu, a ten odwdzięczał się jej swoimi porcjami przydziałowych łakoci. Sprawiedliwe? Niekoniecznie, ale korzystne dla obu stron. Jednak dziś Mała i Brzdąc poczuli, że nad ich zwieszone głowy nadciągnęły czarne chmury, gdy na pytanie Mamy o to, czy na pewno każde z nich zjadło tylko jedną rurkę, żadne nie było w stanie dać twierdzącej odpowiedzi. No bo Brzdąc swoją rurkę oddał Małej, czyli Mała zjadła dwie rurki, a on żadnej. Pociągnęli więc nosami i dalej zgodnie milczeli. A poza tym rurka, która stanowiła przedmiot wymiany, na pewno nie była TĄ rurką, więc o czym tu mówić.
„Po oczach widzę, że macie coś za uszami” – powiedziała Mama i na potwierdzenie tej anomalii anatomicznej pogroziła im smukłym palcem zakończonym lśniącą łuską czerwonego lakieru. Z nieskończonym poczuciem zranionej niewinności Mała i Brzdąc poszli spać.
Zaś w kuchni w okolicach kredensu cichutko przyczaił się kot, zwany Kocurem. Wsunął łapkę pod mebel i z trudem powstrzymując się od radosnego mruczenia, wyturlał nieco oblepioną kurzem, ale jakże apetyczną rurkę z kremem, która przecież sama spadła, Kocur tylko jej nieco pomógł pokonać drogę z talerza pod kredens. Czy to jakaś zbrodnia? Ktoś ma zamiar oskarżać niewinnego kota?
Świetne!
Pozostać niewinnym
w oczach naszych nieoświeconych przodków –
spadająca jak grom z bezchmurnego nieba
albo przycupnięta u wezgłowia
jak nie do końca oswojony pies
czasem o wiele za wczesna
lecz zawsze nieuchronna jak każda z pór roku –
śmierć była tylko częścią boskiego planu
i jeśli nawet szatan maczał w tym pazury
prowadząc dłoń szaleńca, zbira lub siepacza,
to i tak w końcu to Bóg brał, co dał
my, uzbrojeni w fotografie genów
bogatsi o wykresy ruchu elektronów
nie możemy zaakceptować nadprzyrodzonej ingerencji
w nasze wciąż jeszcze nazbyt krótkie życie
więc trudno nam mieć wątpliwości:
winien lekarz, bo zapisał o jeden lek za dużo,
albo o jedno badanie za mało,
winien projektant, bo nie przewidział,
że spadnie śnieg, którego dach nie uniesie,
winna ochrona, bo wpuściła do środka
podejrzanie wyglądających osobników,
winien nauczyciel, bo wierzył w prognozę pogody
i rozumiał ambicje swoich wychowanków,
winien kierowca, bo wyjechał niesprawnym autobusem,
winne władze lokalne, bo zwlekały z ewakuacją,
winni żołnierze, bo wykonywali rozkazy,
winni rodzice, bo na chwilę się odwrócili…
winien…
winna…
winne…
winni…
Jeśli jeszcze nie wszyscy winni
zostają osądzeni i ukarani
to tylko z niedostatku w pewnych częściach świata
odpowiedniej armii jurystów i biegłych
ale to przecież tylko kwestia czasu
a kiedy on nadejdzie, może się okazać
że żyjąc, nie da się pozostać niewinnym
więc jakże dobrze będzie znaleźć się wśród tych
których byt skończy się na etapie zygoty
a boski plan poniesie tym samym wyłączną odpowiedzialność
za ich niewinne nieistnienie
Ogień z grilla powoli przygasał.
Niektórzy rozmawiali ze sobą w małych grupach, inni, tak jak Anna i Alicja, leżeli na kocach blisko siebie, oddając się przyjemności, jaką bez wątpienia było wpatrywanie się w gwiaździste niebo. Świat dookoła wirował, jakby był zamknięty w blaszanej puszce, którą ktoś właśnie puścił z górki. Upojeni szczęściem przyjaciele Gabriel i Nikodem cieszyli się ostatnimi chwilami wakacji w towarzystwie koleżanek, które od zawsze im się podobały.
Zgromadzona na plaży reszta osób sprawiała wrażenie nieco odizolowanych. Zawsze tak było, gdy łączono grupki, które ledwo się znały.
Nikt nie zauważył nieobecności Pawła, kuzyna Alicji, który nad wodę przyjechał wraz z nią, Anną, Nikodemem i Gabrielem. Wszyscy byli tacy niewinni.
Ala wydostała się spod ramienia koleżanki i usiadła.
– Widział ktoś Pawła? – spytała. – Ej, Niko!
– C-co? – Nikodem również się podniósł. – Ja pierdziele, omal nie zasnąłem. Wstawaj! – Szturchnął znużonego końcem imprezy Gabriela. – Paweł, widziałeś go?
Odpowiedź każdego była taka sama. Ktoś zasugerował, że Paweł poszedł za potrzebą.
Pobliski tatarak kołysał się jak las rąk na koncercie. W tle słychać było rechotanie żab.
Wyszli na poszukiwania, a kiedy nie mogli odnaleźć Pawła, zauważyli, że ich znajomi postanowili dać nogę.
– O, Boże – panikowała Ala. – Niedobrze mi.
– Paweł! – nawoływał zaangażowany Nikodem.
Woda milczała. Nie chciała współpracować.
– On pił? – zapytał Gabriel.
– Tak! – odparła Ania.
– Ja pier…
– Ale że co? – łkała Alicja. – Że wpadł?
– Paweł!
Gabriel wytrzeźwiał momentalnie.
– Mówiłem, żeby go nie zabierać! Ja jestem niewinny! Niewinny!
Paweł też był niewinny, był od nich młodszy o dwa lata.
– Cicho! – zrugał go Nikodem. – Musimy go znaleźć!
Letni powiew wiatru muskał liście w koronach drzew, trele ptasich śpiewów słychać było zewsząd, słońce na nieboskłonie prażyło ze zdwojoną siłą. A wilgotność dochodziła do stu procent!
– Moglibyśmy zrobić jakąś krótką przerwę, nogi mnie już bolą – westchnęła Lauren, cała spocona.
– Chodź kochanie.. został nam już mały dystans do pokonania – odparł jej małżonek, James. – Jesteś dzielna przecież wiem że dasz radę – uśmiechnął się do niej. A ona od razu sobie przypomniała, za co się w nim zakochała. Za szczery-złoto uśmiech pełen pasji i przystojny wygląd: ciemna karnacja i oczy koloru błękitu nieba – były idealnie współgrającą całością.
Lauren była zaś urodziwą niską blondyneczką, która rzadko potrafiła odmówić mężowi. James miał charyzmę, inteligencję w błyszczących oczach, no i swój nonszalancko uroczy uśmiech. Gdy pół roku temu, wpadł na pomysł pozwiedzać tropikalne lasy południowo-wschodniej Azji, uznała to za kiepski żart.
A jednak teraz tutaj była..
James stanął i rozłożył w powietrzu mapę, wyciągając prosto dłonie, niczym matador z płachtą drażniącym byka.
– Lauren pokaż mi kompas.
– Prosto jest południe – odparła szybko, w dżungli kompas miała zawszę na szyi, żeby go nie zgubić i się nie zgubić.
James chwilę kontemplował, potem schował mapę i pokazał zataczając dłonią kierunek. – Świątynia powinna być mniej niż kilometr stąd – puścił Lauren oczko i ruszył naprzód.
– Mam nadzieję że będzie tam jakieś źródełko! – była zła że często w lesie brakowało miastowych przywilejów, dżunglowe wygody stanowiły pewną abstrakcję rzeczywistości. W miejscu takim jak to – w środku Kambodżańskich tropików – gdzie cywilizacja nie odcisnęła jeszcze swojego piętna.
Lauren zrównała tempo z Jamesem, który nic nie mówiąc najwyraźniej pochłonięty był florą tutejszego klimatu. Soczyście zielony gęsty baldachim przepuszczał nikłe promienie słońca, podszycie porośnięte mchem i poprzeplatane pajęczynami pnączy na których zwisały białe zalążki fanerofitów, leśne runo zaś rozkwitało czerwono żółto niebieskimi orchideami, na tle szmaragdowej trawy.
Dżungla wyglądała niewinnie dziewiczo, jak piękna naturalna zatrzymana w czasie katedra, stworzona ręką boga – pomyślała Lauren. Z zachwytu wybudził ją krzyk Jamesa.
– Chodź szybko znalazłem! – jego krzyk wystraszył czerwone papugi, które wystrzeliły spomiędzy listowia drzew, jak płomień z zielonego dywanu.
Ta majowa noc, niczym babilońska Wielka Nierządnica, rozwarła swe gorące, pełne wilgoci łono by pochłonąć świat cały w lubieżnym pląsie, kakofonicznej głośnej muzyce i bezwstydnych okrzykach.
Remiza Pasikurowickiej OSP już około godziny dziesiątej wyglądała jak miejsce próby generalnej przed Armagedonem. Mniejsza o walające się wszędzie podeptane papierowe girlandy i o barwnego pawia, pozostawionego w toalecie tuż pod kokieteryjnym napisem „Bądź jak ninja. Nie zostawiaj śladów”. Wydarzenia na sali balowej po wielokroć przyćmiły te błahostki.
– „Ona temu winna, ona temu winna, pocałować go powinna” – wydzierał się na sali podchmielony tłum wujków, ciotek i babć. Po rytualnym pocałunku Młodych, biesiadnicy jęknęli w ekstazie, gdyż ściągnięta z samego Wrocławia orkiestra zagrała dziarskiego tiger raga, gwałcąc melodię z tak szczególnym okrucieństwem, że Ellington i Goodman przewrócili się w grobie. Przodował w tym rozochocony klarnecista, który wyprzedzał kolegów o dobre dwie ćwiartki – zarówno w kategorii „muzyka” jak i w kategorii „kto ile wyłoił”.
Już po chwili banda konwulsyjnie fikających śmiałków opanowała parkiet. Nieliczni, ci których stoliki znajdowały się bliżej zaplecza kuchennego, mogli usłyszeć spoza zamkniętych drzwi podniesiony głos Józka Kierwiny – ojca pana młodego.
– Ta kurwa nas oszukała! Ba! Żeby ona chociaż kurwą była, to by się ludziom wytłumaczyło, ze się wyszalała a teraz dobrą matką będzie. A tu taki wstyd! – grzmiał nestor rodu – … Nie zniosę tej hańby..
Drzwi kuchni otworzyły się z potępieńczym zgrzytem źle naoliwionych zawiasów. Obłędny wzrok starego Kierwiny omiótł szybko salę i zlokalizował pląsającą na środku parkietu młodą parę. I nikt już nie zdołał powstrzymać szybkich kroków nadciągającej tragedii..
Ekstatycznego tiger raga przerwał huk wystrzału z myśliwskiej flinty.
—
– To miał być taki niewinny żarcik. Spreparować lipne konto na Sympatii, zobaczyć minę tego dewota gdy się dowie, że jego świeżo upieczona synowa jest lesbijką, porechotać, potem mu wszystko wytłumaczyć i mieć jeszcze lepszy ubaw z tego jak się wścieka. – wydukał z siebie pryszczaty kuchcik w poplamionym fartuchu.
Zapadła absolutna cisza… I tylko wioskowy menel Sanktus mamrotał sam do siebie, pociągając czyściochę prosto z flaszki:
– A mówiłem, co by nie robić weseliska w maju. Misiąc musi być panie z Ry, bo inaczyj pech wielki!
Pełnia czerwonego księżyca jarzona na tle granatowego nieba w poblasku gwiazd, odbijała się odwróconym wzorem od stawowej tafli, na wykarczowanej polanie.
W nocnych szuwarach, spazmatyczne migotanie i pulsacje świetlików, sugerowało raczej wysyłanie zakodowanych wiadomości w kosmos, aniżeli nocne zwiady. Połacie dojrzewającej kukurydzy i manioku szczebiotały na wietrze, zaś po środku, wierzchołek niskiej budowli stał niewzruszenie i nieruchomo. Labirynt w głębi ziemi, owiany mistycyzmem i magiczną aurą istniał naprawdę. Podziemne królestwo – K’aak Chi’ – Gorące usta.
Srebrny glob w korelacji z ognistą kulą, przypalał się, stąd jego poświata, zależność zwiastowała wejście w kolejny baktun – kończący dwunasty cykl. Podziemna cywilizacja nie tylko świętowała wejście w nowy wymiar czasu, był to też dzień koronacji!
Niewinna księżniczka zasiadła na jadeitowym tronie rozgrzanym przez tłoczących się wiernych, w świętej sali. Jeden z akolitów z pełną świętością ofiarował jej, sakralny puchar „tumbaga” ze świętą roślinną Ayahuasca – zwaną lianą duszy. Młody akolita zza tronu podniósł kadzielnicę, zaczynając nieszpory roztaczał dym wśród śpiewającego tłumu. Skandującego imię księżniczki. Ekstaza dzięki halucynogennej dymiącej roślinie, szybko sięgnęła zenitu, akustyczna „decybelowość” odbijana od ścian przekroczyła normę, którą sugerowali się budowniczy tworząc to miejsce. A może któreś z ich bóstw miało udział w tworzeniu ukrytego królestwa??
Przedostatnia kondygnacja, drżała w posadach, wibrację odbijały się od ścian, nachodziły na siebie, wirowały trzęsąc świętym miejscem. Zza pleców księżniczki, z tronu wystawały dwa obsydianowe półksiężyce, ich ostre krawędzie zabłyszczały w migocie pochodni, przypominając naprężone ogony walczących skorpionów. Refleksy ognia rzutowały na coś jeszcze, naścienne maski panteonu bóstw jakby się uśmiechały. A może była to gra cieni?
I wtedy nagle.. do sali wpadły krwiożercze bestie, rozrywające na kawałki zamroczone pogrążone w niemiłosiernie głośnym amoku. Zahipnotyzowane tubylcze postacie..
Stał wyprostowany w ławie oskarżonych obszernej sali rozpraw, mocno zaciskając dłonie na poręczy przed sobą. Nie widział nikogo! Ani strażników sądowych, ani oskarżycieli, ani sędziów. Nie widział publiczności, dziennikarzy, kamer, mikrofonów. Wszystko wokół stanowiło szarą przestrzeń, w której odróżniał jedynie zielone, czerwone i purpurowe akcenty żabotów oraz głęboki baryton sędziego, przedstawiającego z wysiłkiem wyrok. To dukanie nie było godne zarówno tak wspaniałego głosu, jak i powagi sytuacji. Przypominało kościelną mszę, na której czytaniami z liturgicznych okazji obdarzane bywają osoby, być może zasłużone w gorliwości, jednak niemające krzty talentu recytatorskiego. Zdziwił się niezmiernie tym, że takim aktorskim profanem okazuje się sędzia sądu okręgowego, człowiek wysokiej pozycji przecież.
– …uniewinnia oskarżonego od zarzucanego mu czynu.
Ostatnie słowa wyroku spowodowały pomruk wśród obserwujących proces, ciasno wypełniających ławy sali rozpraw. Okrzyki sprzeciwu i brawa aprobaty mieszały się ze sobą. Powoli wracała mu zdolność rozpoznawania otoczenia. Widział strażników, usiłujących zapanować nad zebranymi, sędziów, których przewodniczący, stukając młotkiem w dębową podstawkę, nawoływał do spokoju na sali, publiczność gestykulującą i wykrzykującą coś, co zbijało się w nieczytelny harmider. Widział tych, których widzieć nie chciał, którzy zachowywali spokój, siedzieli milczący i wpatrujący się w niego. I widział przy nich postać, której tam nie było…
Kiedy wreszcie wrócił do domu, zamknął starannie drzwi wejściowe i zszedł do piwnicy. Z najniższej szuflady komody, stojącej w kotłowni, wyjął sznur, który dwa tygodnie temu przygotował specjalnie na dzisiaj.
Refleksja
— Modest, wiesz czym różnimy się od maszyn? — Tamara była przywiązana do krzesła przyśrubowanego do podłogi. Sznur wpijał się w nadgarstki, dłonie spurpurowiały.
Tamara o każdą chwilę życia walczyła z potężnym mężczyzną, który wzbudzał w niej pierwotne przerażenie. Stał naprzeciwko niej, a ona próbowała zyskiwać na czasie – zadawała głupie pytania, nie licząc, że otrzyma odpowiedź. Jednak, pytanie, które przed chwilą padło nie było głupie. Już gdy je wypowiadała, zrozumiała, że jest w nim refleksja, która tkwiła w niej od początku. Odkryła ją, jak introwertyczną żyłę złota.
Modest patrzył na nią, a ona się pociła. Chcąc zapanować nad sobą, spojrzała w nieistniejące okno. Nie pomogło. Mając spętane ręce nie odgarnęła włosów z czoła, na próżno też odrzucała głowę.
Podbródek drżał, gdy powtarzała pytanie.
Modest się zamyślił. Miał oczy bez głębi, plamy i dziury na skórze. Ale w jednym był świetny. Doskonale wyczuwał emocje ofiary. Zaczął chwiać się na nogach, z każdym wahnięciem potęgując strach u Tamary.
Żarówka w drucianej oprawie zaczęła szwankować i miotać cieniami po ścianach. Woda zbierała się na suficie w nierównościach po szalunku. W nosie kręcił smród piwnicy.
Modest wbił oczy w Tamarę i się uśmiechnął. Specjalnie złowrogo.
— Cholerne maszyny są zaprogramowane i wykonują polecenia. Ludzie, nim coś zrobią, muszą wybrać. — W oczach pojawiły się łzy. — A potem z tym żyć…
Modest pociągnął za spust. Kula roztrzaskała głowę Tamary. Mózg rozbryznął się na ścianie galaretowatym wachlarzem. Szarpnięte ciało przeszło w ruch obrotowy wokół krzesła i stężało podparte na węzłach.
Modest ubrał kapelusz. Wychodząc z piwnicy miażdżył obcasami potłuczone butelki. Zatrzymał się przed wejściem i spojrzał na budynki w dolinie.
— Żyję z tym i wciąż nie mogę znaleźć odpuszczenia winy — mruknął do siebie. Pogłaskał pistolet i ruszył w stronę najbliższego domu.
Drzwi otwarte na roścież strzeliły z hukiem o ścianę, pacjent w jasnym uniformie, wybiegając z pokoju zawadził obojczykiem o przeciwległą stronę korytarza. Światła z mocnych jarzeniówek, strzeliły go po oczach, a szachownica czarno-białych płytek, wirowała wypełniając całą szpitalną arterię.
– Jestem niewinny – wybełkotał do siebie, za plecami słysząc tabun galopujących strażników. Resztkami werwy wprawił mięśnia w ruch i wysforował do przodu. Przeciął jak piorun bitewne pole, klaskając gołymi stopami w posadzkę, echo plaśnięć pulsowało mu w głowię. Przed iksem korytarzy, zakolebał się na boki, skręcił w lewo o mały włos nie roztrzaskując sobie czaszki o rant ściany. Zanim jeszcze skręcił, zza swoich pleców usłyszał głosy wroga. – Stój bo strzelam! – rykoszety kul świergotały mu nad głową, jedna prawie dosięgła kręgosłupa. Czyżby Anioł stróż nad nim czuwał??
Z końca korytarza którym teraz biegł, z pożarowego piony wyskoczył agent w czarnych okularach i ciemnym garniturze, miał go na muszce.
Siła rozpędu nie pozwoliła mu się jednak zatrzymać, pacjent wpadł z impetem na ochroniarza, który odbity od niego rozwalił futrynę i skoziołkował po stopniach, w dół. Skręcając sobie kark.
Pacjent upuszczoną broń podniósł z ziemi, zimna stal jakby wyostrzyła mu na nowo zmysły: poczuł metaliczny zapach krwi, potu i środków dezynfekujących. Gdy ośmiu agentów wpadło w jego odnogę korytarza, wystrzelał ich jak kaczki, każdemu zostawiając trzecie oko.
Strzały i szybkość były perfekcyjne, tak jakby uczył się je całe życie, operacja eksterminacji trwała długą sekundę.
„Muszę się gdzieś zaszyć i przypomnieć sobie kim jestem”
Wyskoczył przez okno, na szczęście dla niego, pułap nad ziemią był nisko.
Tom siedział w swoim samochodzie wsłuchując się w krople deszczu spadające na karoserię. Wpatrywał się w swój dziennik, w którym drobnym, starannym pismem zapisał nazwiska i adresy. Każdy z nich zaczynał się kolejnym numerem, a wszystkie, poza ostatnim, posiadały symbol krzyża. Ostatnie zlecenie, to którego się bał, ale już nie mógł odwlec w czasie. Z zamyślenia wytrącił go dźwięk dzwonka telefonu. Spojrzał na wyświetlacz. Mimo iż nie posiadał tego numeru w bazie kontaktów, to doskonale wiedział kto dzwoni. Nie chciał konfrontacji, nie teraz. Nie kiedy jest tak blisko końca. Z drugiej strony, odbierając mógłby kupić sobie trochę czasu. Wojna myśli trwała trzy sygnały po czym odebrał.
– Witam przedstawiciela władzy. – starał się mówić spokojnym tonem.
– Nie sądziłem, że odbierzesz. – odezwał się Mark, dowódca centralnego biura śledczego.
– A cóż stoi na przeszkodzie?
– To, że mordujesz dla chorej satysfakcji, a ja zaraz cię dorwę.
– Morderstwo to duże słowo jak na brak dowodów. Poza tym, ja nie zabijam, a daję opcję.
– Opcje? Co ty pierdolisz? Znam takich chorych pojebów jak ty!
– Co za język. I nie, nie znasz. Wszyscy ci ludzie przyszli do mnie, a ja im dałem opcję odejścia z tego świata z godnością.
– A już rozumiem, uroiłeś sobie rolę zbawcy ciężko chorych?
– Mark, co jak co, ale ty powinieneś mnie zrozumieć. Mam wgląd w kartoteki i dowiedziałem się czegoś o twoim tacie.
– Nie miałeś prawa, gnoju!
– Powiedz mi czy chciał, by zapamiętano go, zasłużonego szefa policji, jako starca, który maluje ściany ośrodka pomocy swoimi odchodami nie wiedząc jak się nazywa? Czy może chciałby mieć opcje?
– Będziesz tego żałował!
– Może. Dlatego odpowiedz sobie sam na pytanie. Ścigasz mnie czy swoje poczucie winy, że miałeś szansę odejść jak chciał, ale zdecydowałeś za niego?
– Wszyscy jesteśmy niewinni. Nawet jeżeli kogoś zabiliśmy. -siedział w pokoju przesłuchań. Mówił bez emocji.- To, że świat nas prowokował tak długo, aż w końcu tama powstrzymującą fale wybierającego latami gniewu nie była w stanie dłużej wytrzymać rosnącego ciśnienia i pękła. To, że urodziliśmy się w domu, w którym przemoc była stałym gościem, przez co znamy ja dobrze. To, że wybuchają bezsensowne wojny na świecie i w domach przy obiedzie, w których musimy mimowoli uczestniczyć lub być niemymi świadkami. To, że nauczyciele w szkole byli niekompetentni i zbagatelizowali niepokojące sygnały nadchodzących tragedii. To, że matki dobrowolnie porzucają swoje dzieci. To, że księża seksualnie wykorzystują dzieci. Wszystko to, przez co musieliśmy przejść w życiu, a doprowadziło nas do punktu, w którym odebraliśmy komuś życie powinno ściągnąć z naszych barków to piętno, także z moich.
-Jako dzieci rodzimy się niewinni.- ciągnął dalej.- to świat i zło, które na nim gości odbiera nam ją, wcześniej czy później, w mniejszym lub większym stopniu. To, że popełniłem te morderstwa, to jest wasza wina, a nie moja. Śmieszy mnie tylko fakt, że przez wasze błędy pójdę na stryczek.
Uśmiechnął Się i zamilkł.
Wszedłem do sali na gromkie wezwanie. Za długim stołem siedziało pięciu siwowłosych czarowników, którzy obrzucili mnie surowym spojrzeniem, aż ugięły się pode mną nogi.
– Melchior, uczeń Drabosza – przedstawił mnie ten siedzący pośrodku, choć wszyscy wiedzieli, po co się tam zebrali i w czyjej sprawie. Procedurom musiało się jednak stać zadość.
– Jam jest – ledwo wyartykułowałem zdławionym głosem. – Upraszam uniżenie, by wziąć pod uwagę, że szkolę się dopiero od trzech lat…
– Zamilcz, my tu stawiamy pytania – uciął przewodniczący – Trzy lata wystarczą, by nauczyć się przestrzegać obowiązujących nas zakazów. Jak brzmi najważniejszy z nich?
Przełknąłem z trudem ślinę.
– Nie dać się zdemaskować – wyrecytowałem jednym tchem, pragnąc jednocześnie zapaść się pod ziemię.
– A tymczasem co robi Melchior? – z grona magów padło drwiące pytanie. – Postanowił ułatwić sobie zadanie. Zamiast cierpliwie wymówić przepisowe zaklęcia, zachciało mu się pójść na skróty!
W duchu zawyrokowałem, że jestem skończony. Wywalą mnie na zbity pysk. Pewnie i na to zasługiwałem. Gdybym tylko mógł cofnąć czas i naprawić swój błąd… Zaraz, zaraz…
Z zamyślenia wyrwał mnie podejrzanie znajomy głos. Biła z niego pewność siebie:
– Pomimo bezsprzecznych dowodów na to, że szkolący się na czarownika postąpił lekkomyślnie i wystawił na szwank naszą reputację, powiem coś, co może zabrzmieć prowokacyjnie: jest niewinny!
Ze strony innych czarowników usłyszałem okrzyki protestu, ale mówca, niewzruszony, kontynuował:
– Któż z nas nie był kiedyś nieopierzonym praktykantem? Czy należy karać za nie zawsze udane próby posługiwania się mocą? Czy nasz kodeks nie jest w tym względzie zbyt surowy?
Promyk nadziei ogrzał moje serce.
Podeszłam do drzwi domu. Klucze nie chciały wejść do zamka.
-Co jest? – pomyślałam. Przyjrzałam się niedowierzająco kluczom. Odsunęłam się od drzwi, spoglądając w okna. Ktoś musi być w środku. Jeszcze raz chciałam podjąć próbę otwarcia zamku ale w tym samym czasie drzwi otworzyły się a w nich stanął Krzysiek.
-A więc jednak! – krzyknął – złapał mnie mocno za ramię i wciągnął do domu
-Krzysiek! Boże, przestań! Jesteś pijany! Puść mnie! Gdzie są dzieci?! – krzyknęłam przerażona
-Tam, gdzie miały być. Są bezpieczne u swojej babci – syknął.
Jego oczy były przeraźliwe. Bałam się go. Zaczęłam uciekać do sypialni. Upadłam u progu. Zaczęłam czołgać się przed siebie, próbując się podnieść. Dobiegł do mnie. Chwiejąc się, stanął nade mną śmiejąc się złowieszczo.
-I co suko? Co dalej? Ścigamy się, kto pierwszy do łóżka? – zaczął się przeraźliwie śmiać.
-Dzwonię na policję! Jesteś ohydny! Nienawidzę cię takiego! – byłam wściekła. Czułam silny ból nogi, którą mocno potłukłam podczas upadku – puść mnie! – krzyczałam, próbując wstać. Nagle podniósł mnie i rzucił jak kukłą w pościel. Zamarłam. Okrakiem usiadł mi na brzuchu. Z kieszeni spodni wyciągnął papierosa. Odpalił go powoli, po czym wsadził do ust, i nachylił się nad moją twarzą.
-Zejdź! To boli! – jęknęłam.
Uśmiechnął się tylko przygryzając tlącego papierosa. Jego żar miał ograniczoną ilość czasu.
-Błagam cię, puść mnie! Zabierz tego papierosa! Boli! – krzyczałam
Zaczął rozpinać moją sukienkę. Śmiał się. Płakałam i błagałam o litość. Poczułam jego wielkie dłonie na szyi, robiło mi się słabo, zatykały mi się uszy, pulsowała głowa…odpływałam, zapadałam się w sobie.
Czy tak się umiera?
Tytuł fragmentu opowiadania miał być : „Jestem niewinny” 🙂
Zimny wiatr owiewał zmęczoną twarz kobiety. Miodowe oczy uparcie wpatrywały się, w niknącą we mgle postać. Na krańcach umysłu tlił się jeszcze promyk nadziei, że Max odwróci się i znów ujrzy iskierki w błękitnym spojrzeniu. Ciemna sylwetka zamajaczyła i zniknęła całkowicie. Nie tylko z tej polnej drogi. Odchodząc, udowodnił, że zniknął też z jej życia. Nie było już Maxa, pozostał tylko Maxwell. Okrutny i nieczuły jak kat. Kiedy z niewinnego chłopca zmienił się w zimnego i wyrachowanego cynika? Czy wtedy, kiedy jego arystokratyczna matka oddała go za garść monet? Nie pasował do jej idealnego świata, więc pozbyła się go. Czy brak miłości pozbawił go dziecięcej niewinności? Czy była to tylko pierwsza kropla w morzu życiowych rozczarowań? Nikt nigdy się nim nie przejmował. Był niewidzialny dla świata. Nikogo nie obchodziło, że śpi na ulicy, że chodzi głody i grzebie po śmietnikach. Dopiero kiedy Max odkrył, że przestępstwo żywi lepiej, wtedy ktoś go dostrzegł. Przykleił łatkę złodzieja, ale nie wyciągnął ręki, by pomóc. Ta droga zafascynowała Maxa. Mrok dawał mu siłę, by brnąć w nią dalej. Czy to właśnie ta ścieżka odebrała mu resztki niewinności? Świat od zawsze udawał, że wszystko jest w porządku. Był głuchy, kiedy Max szukał pomocy i kiedy jadł skórki spleśniałego chleba. To nie była tylko jego winna. Wszyscy byli winni. Chory system, który spychał takich jak on poza margines społeczeństwa. Nikt nie przejmował się Maxem, do dziś. Dzisiaj Max umarł. Narodził się Maxwell. I jeszcze tylko przez chwilę nikt nie będzie się nim przejmował, dopóki mężczyzna nie naciągnie na twarz upiornej maski, nie wyważy nocą drzwi i nie odbierze krwawego długu za utraconą niewinność.
Świetna praca. Gratuluję 🙂
Piąłem się po szczeblach kariery. Wymagało to znacznego poświęcenia, bo nie dość, że moje małżeństwo legło w gruzach, to dzieci przestały się odzywać. Bogactwo przyniosło stertę niepotrzebnego doświadczenia. Korzenie niefortunnych zdarzeń sięgają lat szkolnych, gdy na szali handlu, jak na chłystka przystało, przehandlowałem swoje znajomości, byle dla zysku. Tak piąłem się po drabinie żądzy pieniądza od najmłodszych lat. Nigdy nie chciałem wyrządzić krzywdy rodzinie, ale weryfikacja wyborów przychodzi później. Kredyty, pożyczki. Wezwania do zapłaty, nieodebrane telefony. Długi, hipoteka. Wreszcie mój dom zniknął. Wraz z nim dwójka synów i żona. Rozpłynęli się. Jeden potomek uczy się na uniwerku, drugi znalazł swoje powołanie za granicą, zaraz po zawodówce. Natomiast była żona ciągle zmienia miejsca zamieszkania. Nie wiem, czy ze względu na szybki przemiał nowych partnerów, czy chęci znalezienia majętnego miejsca na ziemi.
Ja swoje spaliłem na popiół. Dziś pozostało dorabianie na boku, bo na szczytach potężnych korporacji rządzą ustawieni dorobkiewicze, którzy nie mogą patrzeć na takich krętaczy jak ja. Bo jestem materialistą, który nigdy nie przystawał na polityczne układy.
Pochłonięty karierową propagandą, poległem na każdym polu. Dziś zadaję sobie pytanie: na ile ponoszę winę za swoje czyny, a w jakim stopniu to środowisko sprawiło, że dziś, Niewinny, staję na skrawku mostu i nie chcę rzucić się w przepaść, bo nadal szanuję życie. Nawet to parszywe.
Z każdym dniem niewidzialna pętla coraz mocniej zaciska się na szyi.
Drabina
Przemierzając szybko chodnik, ściskałam zieloną torbę, aby nie dzwoniły w niej butelki. Miałam też papierosy dla Anki. Moich było w paczce kilkanaście. Wystarczy.
Skręciłam w wąską, cichą uliczkę. Weszłam na podwórko przez otwartą bramę. Przed domem stał wyraźnie zagubiony chłopak. Ominęłam go, pokonałam schody, nacisnęłam dzwonek przy drzwiach wejściowych i bezceremonialnie wkroczyłam do domu przyjaciółki.
Moim oczom ukazał się niewysoki osobnik w koszuli w kratę, z włosami ukrytymi pod pochlapaną farbą chustką i w małych prostokątnych okularach na nosie. Osobnik niósł pod pachą składaną drabinę. Kiedy się odezwał, okazał się Anką. Dziewczyna nie uśmiechnęła się promiennie na mój widok, jak to miała w zwyczaju, ale zaczepnym głosem rzuciła do chłopaka, który także wdarł się do sieni:
– Proszę bardzo! Umyłam ją, bo potem farba by zaschła.
– Nie trzeba było… – zaczął chłopak.
– Umyłam, bo pożyczałam czystą i taką oddaję. – Ania mówiła z uniesionym podbródkiem. – Szkoda, że nie powiedzieliście, że mamy ją dziś oddać, bo sama bym zaniosła.
– Ale mama…
– Ja nic nie słyszałam, brat pożyczał.
– Może w niedzielę…
– My w niedzielę nie pracujemy – Anka nie dawała dojść chłopcu do słowa.
Kiedy wyszedł, zobaczyłam, że nogi drżą jej z emocji. Poszłyśmy za dom. Otworzyłam butelki, zapaliłyśmy papierosy. Anka opowiedziała mi, co zaszło: pożyczyła drabinę od ludzi, którzy są wyznawcami judaizmu. Od piątkowego wieczora do zachodu słońca w sobotę świętują szabat — wypadał następnego dnia. W szabat nie wolno im było pracować. Najwyraźniej nie wolno też pracować ich narzędziom. Musiała przerwać remont, zrobiła się awantura, była wściekła.
Wracałam do domu i myślałam: kto był winny temu konfliktowi?
Niewinny
Jestem pośrednikiem. Dzwonią do mnie ci, którzy chcą sprzedać dwudziestotonowe maszyny drukarskie i ci, którzy chcą je kupić. Jestem dealerem.
Ustaliliśmy z prezesem drukarni, że odbiorę maszynę na zasadach ustalonych przez niego. Miałem dać mu znać pięć dni wcześniej, że zabieram maszynę, którą kupiliśmy od niego z przyjacielem. Zapłaciliśmy za nią trzy tygodnie temu, czyli należała już do nas. Problem był jednak ze znalezieniem ciężarówki do przewiezienia naszego maleństwa.
Nagle dostaję telefon od żony przyjaciela, że ciężarówka będzie gotowa pierwszego marca o szóstej rano. Natychmiast przekazuję tę wiadomość prezesowi. Zgodnie z wcześniejszą umową. A on mi mówi, że to jest niemożliwe. Poirytowany pytam dlaczego. On na to, że sprzęt jeszcze będzie w użyciu. Dwa tygodnie temu zlecił wydruk i maszyna pracuje. Pytam, czemu mi tego wcześniej nie powiedział!? Muszę zmienić termin załadunku! Po pandemii jest chaos i problem z terminami ciężarówek. Żona przyjaciela pięć dni szukała transportu! Prezes oznajmia, że nic nie może poradzić. Maszyna skończy pracę szóstego marca…
No to ja znowu dzwonię do Bułgarii. Kolega wściekły, ja między młotem a kowadłem. Jak zwykle wina spada na mnie, choć jestem kompletnie niewinny. Prezes postawił mnie w chujowej sytuacji: przyjaciel zarezerwował transport i za niego zapłacił. Maszyna jest już nasza, a on na niej drukuje, przecież może ją nawet uszkodzić. Co wtedy?!
Prezes przeprosił mnie, ja mojego przyjaciela, a on mnie, bo nieźle mi nawrzucał, kiedy powiedziałem mu, że maszyna nie może jechać. Obiecałem sobie, że na przyszłość będę sporządzał umowę o terminie transportu pisemnie.
Policjant otworzył drzwi radiowozu. Tam siedział dobrze ubrany, około czterdziestoletni facet z rękoma założonymi za plecy, na nadgarstkach miał kajdanki.
– Wychodzimy panie Piotrze – ironicznie burknął funkcjonariusz.
Zatrzymany spojrzał na niego zamglonymi oczami. – Jestem niewinny, zapamiętaj to – wycedził przez zaciśnięte zęby, wychodząc na parking. Rozejrzał się, po czym zauważył duży podświetlony szyld z napisem „Izba Wytrzeźwień”. Dwóch mundurowych podprowadziło go po schodach i następnie do pomieszczenia, gdzie stanął przed kontuarem. Za meblem był ubrany w biały kitel pracownik tego przybytku.
– Tutaj masz ustnik. Dmuchaj kilka sekund, aż powiem stop – rozległ się nakaz.
– Powtarzam. Jestem niewinny – spokojnym tonem odpowiedział przywieziony przez policję Piotr. Następnie skierował powietrze w alkomat, a po chwili usłyszał dźwięk urządzenia.
– K***a chyba długo piłeś? Wyskoczyły około cztery promile – mówił człowiek w bieli.
Następnie ten sam mężczyzna wyjął z szafki niebieską szmatę z wycięciami na głowę i ręce, a później wręczył ją zatrzymanemu. Wskazał na mundurowych, aby Ci uwolnili przybysza – Przebierz się w to, a swoje ciuchy daj do worka! – krzyknął.
Policjanci położyli na ladę dokumenty i zaniepokojeni spojrzeli na Piotra, który zamiast się ubierać siedział na ławce, a przymrużonymi oczami tylko im się przyglądał.
– Co robisz? – zapytał zdziwiony jeden z nich.
– Jestem niewinny – odpowiedział pijany facet.
Policjanci spojrzeli na siebie, uśmiechnęli się. – On jest jakiś je*****y. W kółko bredzi to samo – parsknął drugi funkcjonariusz z nieukrywanym rozbawieniem.
– Smutne, że nigdy już się nie zobaczymy – szyderczo mruknął pacjent.
– Siedem po piątej – wypowiedziana, godzina okazała się tym, czym była. Nieprzytulnym środkiem grudniowej nocy. Burą bryłą budynku z kilkoma punktami jasnych okien i szczytem niknącym w ciemności.
– Dziękuję.
– Proszę. – Przyspieszyła i trzymając się wydeptanej ścieżki dotarła do przystanku. Na ulicy było jaśniej niż między blokami. Drobny jak igły widoczny w świetle latarni deszcz zraszał jej twarz i ubranie. Wsiąkał w materiał i jak zrobiona naprędce fastryga łaskotał skórę chłodną nicią. Weszła do sto jeden i usiadła tam, gdzie siadała każdego dnia od pół roku. Podobnie jak inni – kobieta z dwójką dzieci zajmująca poczwórne miejsca, ruda przy oknie, facet, który nie nosił czapki na siedzeniu za kierowcą.
Autobus ruszył z przystanku. Agata nie znosiła pracy, do której zmierzała. Wstawania przed świtem, składziku na miotły, który początkowo pół żartem nazywała „swoim biurem”, smrodu detergentów, opróżniania koszy na śmieci. Nieporęcznego odkurzacza, listy obecności czekającej w szafce w toalecie. Niby niewinnych komentarzy, pokazujących jakie miejsce zajmuje w zespole. W zespole zbudowanym z ludzi, o których wiedziała więcej niż chcieliby przyznać, że wie.
Bursztyny zaplatane w śliskie wodorosty – w brudach kryje się wiele tajemnic.
Były też dobre rzeczy; lis, który oddalał się bezszelestnie, kiedy dochodziła do budynku. Ptaki na jednym z drzew. „Miłego dnia” wymieniane z kobietą (kiedy już obie oswoiły się z wyłaniającą się z ciemności z naprzeciwka postacią). Rozmowy przy śmietnikach „Niech kupią pani wózek, co to tak dźwigać te worki. Mi kupili, są na allegro”. Kępka krokusów, która wyrosła przed Fundacją szybciej niż gdzie indziej. Kartka z życzeniami znalezienia lepszej pracy przyczepiona do miotły w dniu jej święta – imienin sprzątaczki (…)
Coś było nie tak. Poduszka była za płaska i pachniała lawendowym zmiękczaczem do tkanin. Za krótka kołdra odsłaniała skostniałe stopy. W rogu pokoju świeciła się nocna lampka w kształcie króliczka. Materac kleił się od czegoś zimnego; czegoś, co dopiero ostygło i w czym można było jeszcze wyczuć odrobinę ciepła unoszącego się nad prześcieradłem, zanim zmieszało się z zimnym, nocnym powietrzem.
Hanna skopała z siebie kołdrę. No tak, przecież spała u Moniki. Cały wieczór spędziły na plotkach, chichraniu i objadaniu się czekoladą, której Hanna zazwyczaj nie lubiła, ale tym razem nie mogła oprzeć się jej wyrazistemu smakowi. Pałaszowała kostkę za kostką. Z podekscytowania pobolewał ją brzuch.
Nawet teraz coś ściskało ją nisko w podbrzuszu. Czy to dlatego obudziła się w środku nocy? Czy może to przez obcy pokój, w którym ciało i śpiący rozum przezornie zachowują czujność? Wtedy Hanna znowu poczuła dziwną mieszankę chłodu i gorąca na udach. Zsunęła się na podłogę.
Na rozłożonym na podłodze materacu rozlała się brunatna plama. Szeroka od brzegu do brzegu. Jezioro pełne ciemnej wody, która mieniła się delikatnie w różowym świetle emitowanym przez króliczka.
Hanna wstrzymała oddech, a jej serce, zamiast podążyć za przykładem i również się zatrzymać, przyspieszyło do szaleńczej prędkości. Głowę przecinały myśli i wspomnienia, które próbowały złożyć w całość plamę na materacu, mokrą piżamę i skurcz brzucha.
Nieraz słyszała co mówili dorośli. Mężczyźni podśmiechiwali się, rubasznie szczerząc zęby. Kobiety, krępując się, także chichotały, ale ich uśmiechy nie były radosne, tylko pełne ulgi. A wszyscy szeptali to samo, z satysfakcją cedząc sylaby, że to koniec niewinnego dzieciństwa.