Lipiec trwa w najlepsze, a więc pora na lipcowy konkurs na naszym blogu. Mamy dla was znakomity kryminał retro „Gdy powracają cienie”. Jego autorką jest Aleksandra Gehrke, absolwentka kursów Pasji Pisania.
Wakacje w pełni – ale pisarze przecież nie łamią piór na lato i nie chowają wszystkich pomysłów do szuflady! Dlatego przygotowaliśmy dla was kolejny konkurs. Do wygrania Gdy powracają cienie, debiutancka powieść Aleksandry Gehrke, absolwentki naszych kursów. Premiera miała miejsce dwa tygodnie temu. Trzy egzemplarze konkursowe ufundowało Wydawnictwo Empik Go.
Rok 1881, Piotrków, gubernia zaboru rosyjskiego. Po kontrowersyjnym śledztwie lokalne władze zamykają pensję dla dziewcząt. Niedługo potem do niezamieszkanej od dawna posiadłości na obrzeżach miasta wprowadza się wdowa ze świeżo poślubionym mężem i jedenastoletnią córką. Wkrótce zostaje znaleziona martwa. Sędzia śledczy Piotr Marinow prowadzi dochodzenie, jednak ktoś próbuje mu je utrudnić. Budzą się demony skrzętnie ukrywane przez każdą z podejrzanych osób. Sam Marinow jest silnie związany z tą sprawą. Aleksandra Gehrke, niczym Agatha Christie, po mistrzowsku prowadzi czytelnika przez gęstą sieć intryg. Więcej o tej książce pisałem w niedawnej „Lekturze na weekend”.
„Na korytarzu otoczyły ją szarawe cienie. Już nie światło dnia – jeszcze nie półmrok. Ciemniejszą sylwetkę za plecami dostrzegła kątem oka i w pierwszej chwili również wzięła za cień.
Ale cienie nie oddychają, a podłoga nie trzeszczy pod ich stopami”.
Zadanie konkursowe jak zwykle polega na napisaniu opowiadania. Słowem-kluczem w tym przypadku jest „cień”. To nie musi być opowiadanie kryminalne. Możecie pójść w dowolnym kierunku – gdzie zawiodą was inspiracje?
Opowiadanie (lub jego fragment) wklejcie w formie komentarza do niniejszego wpisu. Wasze teksty nie powinny przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Prześlijcie je do 30 lipca włącznie. Aleksandra Gehrke wybierze najlepsze prace, a autorzy/autorki otrzymają nagrody.
Powodzenia!
Źródło cytatu: Aleksandra Gehrke, Gdy powracają cienie, Empik Go, Warszawa 2023.
Bóg Rilkego. Bóg – Cień
Najciekawiej opisany przez Rilkego obraz Boga znajdujemy w jego tomiku „Das Buch vom Mönchischen Leben” (Księdze o życiu mnicha). Wielu twierdzi, że nie jest to obraz chrześcijański, inni, że dokonał specyficznego odwrócenia figury Boga. W tomiku nazywa Boga różnie, ale prawie zawsze niestandardowo. Mówi o nim „sąsiad”, „głęboka ciemność” a nawet „cień”. Posłuchajmy wiersza z powyższego tomiku. Dużo nam na ten temat powie. Obok tłumaczenie Mieczysława Jastruna.
Was wirst du tun, Gott, wenn ich sterbe? Co zrobisz, gdy ja umrę, Panie?
Ich bin dein Krug (wenn ich zerscherbe?) Jam dzban twój (kiedy zbiję się w kawały?)
Ich bin dein Trank (wenn ich verderbe?) Jam napój twój (kiedy się kwaśny stanie?)
Bin dein Gewand und dein Gewerbe, Jam twe rzemiosło, twe ubranie,
mit mir verlierst du deinen Sinn. beze mnie stracisz sens twój cały
Nach mir hast du kein Haus, darin Beze mnie, po mnie, dom postradasz,
dich Worte, nah und warm, begrüßen. w którym cię bliskie słowa grzały.
Es fällt von deinen müden Füßen Spadnę z twych ciężkich stóp, jak spada
die Samtsandale, die ich bin. ten, którym jest twój aksamitny sandał.
Dein großer Mantel lässt dich los. Twój płaszcz nie będzie ci osłoną.
Dein Blick, den ich mit meiner Wange Twój wzrok, który, jak ciepłym łożem
warm, wie mit einem Pfühl, empfange, wdycham policzkiem moim, Boże
wird kommen, wird mich suchen, lange – szukać mnie będzie w każdej porze,
und legt beim Sonnenuntergange aż go utuli o wieczorze
sich fremden Steinen in den Schoß obcych kamieni zimne łono.
Was wirst du tun, Gott? Ich bin bange. Co będzie z Tobą? Ja się trwożę
Jest to bardziej „Bóg przeżywany w człowieku” niż właściwie obiektywnie istniejący. Rilke zadaje mu niepokojące pytanie: „Was wirst du tun, Gott, wenn ich sterbe?” – Co zrobisz, Boże, gdy umrę? Tak jakby racja istnienia Boga kończyła się wraz ze śmiercią człowieka. A człowiek był tu gwarantem sensu dla Boga, nie zaś, jak się powszechnie przyjęło, zwłaszcza w religiach, że Bóg jest poręczycielem wszelkich ludzkich sensów i całej w ogóle rzeczywistości. Można nawet zaryzykować tezę, że Bóg Rilkego jest …niepełny bez człowieka;-) Czyż obraz taki nie szokuje, nie ociera się o prowokację a nawet pychę? Czyż nie jest to Bóg – cień człowieka. Podąża za swoim stworzeniem i prosi o światło. Świeć, człowieku świeć, bo inaczej nikt mnie nie zobaczy!
To bardzo indywidualne wręcz intymne spojrzenie poety. Nie przejmuje się ludzkimi wyobrażeniami, dogmatami religii, tworzy po prostu odważnie coś osobistego. Oczywiście możnaby tu pokusić się o porównanie tego wszystkiego do współczesnych Rilkemu wielkich filozofów czy myślicieli (Nietzsche, Heidegger, Gadammer), ale myślę, że na potrzeby mojego bloga to zupełnie niepotrzebne;-) Raczej odwołam się do przemyśleń sprzed kilku wpisów, że Bóg jako taki, może mieć (i na pewno ma;-) bardzo mało wspólnego z tym, co mówią o nim ludzie czy nawet religie. Rilke też nam daje to do zrozumienia. I tak jak wspominałem przy wpisach o duchowości, liczy się bardziej to docieranie do kolejnych „komnat” niż zewnętrzne odklepywanie cudzych wzorców.
Co zrobił Bóg Rilkego, gdy ten umarł w wieku 51 lat? Stracił swój sens, jak zapowiadał poeta… Nie miał już gdzie zamieszkać… Zniknęły aksamitne sandały, w których chodził po ziemi.
Pozostał cień. Tym razem sam.
(Powyżej fragment mojego bloga „naczynie gliniane”, który pisałem parę lat temu a dokładnie cyklu o „Świecie Reinera Maria Rilke”:
https://ceramik.home.blog/2021/11/13/po-umarlym-zawiaz-sobie-zawoj-dokola-glowy-sandaly-wloz-na-nogi-nie-przyslaniaj-brody-nie-spozywaj-chleba-zaloby-ez-24-17/
Dzisiaj znajdziecie mnie na blogu:
https://widokztarasu.wordpress.com/
Pozdrawiam
Ceramik)
Mamy pierwszą pracę – kto następny?
@Ceramik Wciągające. Dawno już nikt nie sięgał do niemieckiej klasyki (czymkolwiek owa klasyka jest – przyjmijmy roboczą definicję klasyki jako dzieła, które przeżyło i rezonuje po ponad stu latach 😉 ). A szkoda.
Bóg Rilkego pożył sobie przynajmniej jako cień do końca życia poety. Bóg Nietzschego nie miał tyle szczęścia. 😉 Dla mnie obaj błądzą (kłania się fan Saint-Exupery’ego) , ale ważne, że błądzą swoimi drogami. Dzięki, ze ich przywołałeś.
Przyznam się – pasjonują mnie klimaty czasów Rilkego. Symbolizm, jakiego jeszcze nie widziano. „Z otwartą buzią”;-) Pełen niepokoju, zatroskany o egzystencję….
„Bóg Rilkego pożył sobie przynajmniej jako cień do końca życia poety. Bóg Nietzschego nie miał tyle szczęścia”
Brawo;-) Bardzo celnie!
Dziękuję za przychylne słowa.
Cienie z przeszłości.
Mrok rozświetlała smuga światła dostająca się przez małe, strychowe okienko. Dostrzec w niej można było setki drobin kurzu. Wyglądały jak mgła, rozpraszając światło. Nikt nie zaglądał na ten strych latami. Chyba od śmierci babci Marka, a ona zmarła już ponad pięć lat temu. Ten mroczny widok dopełniały dwa cienie, czyżby zjawy? A może ktoś tam był?
Ubrani w stare dresy, Marek z Kasią penetrowali zakamarki i przeglądali zgromadzone rupiecie. Było tam wiele pudełek pełnych gromadzonych latami przez babcię skarbów.
– Marek, pomóż mi z tym kartonem, on jest tak ciężki, że nie daję rady go przesunąć – poprosiła żona Marka.
– Już się robi. Czyżbyś szukała w nim skarbów? – zażartował i podsunął karton pod okienko. – Tu będzie dobrze?
Odpowiedział mu uśmiech Kasi i wrócił do swojego kartonu. Po chwili wyjął z jego dna biało-czerwoną opaskę z dwoma literami namalowanymi czarną farbą.
– „AK”, tak, babcia przecież brała udział w Powstaniu Warszawskim.
Kasia nic nie odpowiedziała zaaferowana swoimi znaleziskami. Jej karton skrywał skarby z czasów, gdy babcia była świeżo upieczoną maturzystką. Kasia wyjęła plik czarno-białych zdjęć. Na odwrocie czytała, że pochodzą z lat 1919-1920. Kolejne podpisy wskazywały na Warszawę, Zegrze, Komorowo. Przedstawiały babcię Marka, jej rodziców i młodego przystojnego mężczyznę w mundurze podchorążego piechoty.
– Marek, kto to ten przystojniak? Twój dziadek?
Marek podszedł, wziął zdjęcie w ręce.
– Chyba tak, nie znałem go. Niewiele o nim wiem. Tyle tylko, że był słuchaczem podchorążówki i że zginął w sierpniu 1920 roku koło Ossowa. Tam też jest jego mogiła.
– To były straszne czasy- westchnęła Kasia odkładając zdjęcia na dno kartonu.
Zabrała się za przeglądanie kolejnych papierów. Przewalała stare kalendarze, dokumenty. Jakaś stara gazeta przykuła jej uwagę reklamą nawołującą do wstąpienia do wojska i walki z moskalami.
Wszystkie te skarby z pieczołowitością wkładała do tego samego kartonu. Wzięła w ręce stary zeszyt z naderwanymi okładkami. Otworzyła go i zaczęła czytać. Mijały minuty, a ona zaczytana nie widziała nic poza czytanym tekstem.
– Co tak zawzięcie czytasz? – Marek zwrócił uwagę na nienaturalne zachowanie żony. – Czyżby instrukcję jak znaleźć skarb? Zupełnie w to wsiąkłaś.
– Marek, to pamiętnik. Chyba twojego dziadka. Coś niesamowitego. Chodź na dół do domu, tu jest już zbyt ciemno, przeczytamy go.
– Dobra, to chodź, schodzimy. Ja zrobię kawę, a ty ogarnij miejsce, gdzie będzie nam wygodnie.
Zeszli na dół. Marek od razu popędził do kuchni. Po krótkiej chwili wrócił do salonu z dwoma kubkami parującej kawy. Kasia już siedziała na sofie, dosunęła do niej stolik, na którym leżał tajemniczy zeszyt.
W tym czasie nad mogiłami w Ossowie pojawił się złowieszczy cień rzucany przez chmury, jakby chciały coś opowiedzieć, ale skończyło się tylko na łzach lejących się z nieba.
Ciekawe. Zapowiada się nieźle i chce się dalej czytać;-)
Wizja historii rodzinnej jako cienia „krążącego” nad nowymi pokoleniami. Trochę skojarzyło mi się z Jeanem Baudrillard i jego „W cieniu milczącej większości”. Tylko u niego jest bardziej apokaliptycznie;-)
Ale kto wie, jak się rozwinie dalej historia Marka i Kasi;-)
Powoli wchodził po krętych schodach prowadzących do pracowni malarskiej, oświetlając sobie drogę niewielką oliwną lampą. Płomień rozwidniał jedynie kilka stopni przed nim i łukowate kształty po obu stronach wąskiej wieży. Zawsze czuł ekscytację, słysząc znajome skrzypienie starego drewna pod stopami, ale od wielu tygodni było inaczej.
Otworzył niewielkie wrota prowadzące do przestronnej kamiennej komnaty, podszedł do sztalug, zajmujących centralne miejsce i odstawił kaganek na dębowym stole po lewej stronie. Zagruntowane płótno od tygodni było puste. Co wieczór stawał przed białym prostokątem, chwytał z nadzieją pędzel i paletę, i malował w powietrzu kształty, linie i okręgi, pragnąc zaczarować milczące płótno, by dało mu twórcze oświecenie. Ale królowa wena nie była dla niego łaskawa. Rozczarowany i znużony swą niemocą, wzdychał ze smutkiem i zgarbiony opuszczał swoją pracownię. I tym razem iluminacja nie spłynęła, więc malarz zrezygnowany opuścił ręce.
Nagle jakiś ruch na ścianie sprawił, że spojrzał gwałtownie w prawo i oniemiał. Jego własny cień malował. Malował intensywnie i z taką werwą, jaka marzyła mu się od dawna. Pędzel w dłoni tańczył po płótnie bez wytchnienia, raz muskając, innym razem intymnie dociskając włosie.
Malarz patrzył zafascynowany na swój cień, goniąc wzrokiem ruchy pędzla w migotliwym świetle lampy. Śledził ścieżkę mknięcia po obrazie i czerpanie farb z palety, w myślach imitując opowieść powstającą na cieniu malowidła. Czas płynął, ale malarz trwał w bezruchu, nie świadom niczego oprócz geniuszu i piękna, które obserwował. Po kilku godzinach cień skończył, odłożył pędzel i paletę i na powrót stał się cieniem malarza. Ale tego wieczora w głowie artysty powstało dzieło.
Poetyckie i plastyczne, super.
Dziękuję, bardzo miło
Słowa dwa > życie i cień życie i cień<, powstaje pustka, czyli „nic”.
Wracam tam skąd przyszłam, do ośrodka świadomości.
Wracam do nicości !
Czy „nic” to dalej „ja” ?
PS Lipcowe, upalne popołudnie. Leżymy w łóżku, ja i moja kotka. Trzyma kocią główkę na moim przedramieniu. Patrzę w jej otwarte, smutne, zmęczone, nieobecne oczy. Wracają wspomnienia. Też był upalny lipiec. Siedziałam przy Tobie i patrzyłam w Twoje zmęczone, nieobecne oczy. Zastanawiam się, gdzie błądziłeś myślami. Przypomniał mi się następujący cytat : „człowiek nie może przeżyć dłużej niż jego cień” 1
1 Ryszard Kapuściński, „Heban”
– Nic nie będzie drobniej? – melancholijny głos chudej ekspedientki zamajaczył zza śnieżnobiałej lady obłożonej wielobarwnymi, lśniącymi buteleczkami oraz szklanymi słojami, po brzegi wypełnionymi maleńkimi zwierzątkami z płynów do kąpieli. Wszystko to przypominało biały grób pokryty kolorowymi zniczami i kwiatami, których położenie i barwy dyktowane są przez święta kościelne, a w tym przypadku – aktualnie promki. Aniela sięgnęła do jednego ze słojów i wyjęła krwistoczerwone ciałko konika, miękkie i płynne jak gałka oczna. Bubble gel: Truskawka z werbeną.
– Proszę to doliczyć i nie wydawać reszty. – Bez podnoszenia wzroku rzuciła konika na biały nagrobek lady. Gumowe, martwe zwierzątko spoczęło spokojnie obok tego, po co tutaj przyszła i na co od tylu miesięcy odkładała pieniądze ze skromnej pensji pracownicy świetlicy: paleta cieni do powiek Kat Von D Saint + Sinner. Majestatyczna, czarna, przypominająca gotycki tryptyk paleta barw, z których utkane były jej sny: na lewym skrzydle zgaszone, smutne cienie w kolorach śpiącego, jesiennego ogrodu, gdzieś za opuszczonym, wiktoriańskim zamkiem. Po prawej feeria barw żywych, odważnych i kontrastowych niczym brzuchy gili, główki modraszek i skrzydła dzięciołów w zimowej, magicznej scenerii. Wszystko to przypominało kolorowe szkiełka witraży.
I Aniela też była trochę jak te cienie zamknięte w tej małej, mrocznej szkatułce. (…)
– Proszę, to gratis dla pani – koścista ekspedientka spakowała tryptyk i konika do torebeczki, po czym wyjęła spod lady coś płaskiego i dorzuciła do kosmetyków tak szybko, że Aniela nie zdążyła nawet zobaczyć, co to. (…)
Praca wstawiona w imieniu Felicji:
Słowa dwa > życie i cień < to ja (fragmenty )- Felicja Pliszke-Nowak Kim jestem ? W poszukiwaniu siebie, błądzę. Zamiast iść w grupie, z wszystkimi, Wybieram drogę osamotnienia. Idę za głosem, który słyszę. Chcę go dogonić. On mnie zostawia. Znika. Zanurzam się w ciszy. Chociaż wokół mnie są ludzie, Nie zwracają na mnie uwagi. Mijają mnie obojętnie. Nikt mnie nie widzi. Nikt o nic nie pyta. - Kim jestem ? - pytam ja. Nikt nie odpowiada, bo nikt mnie nie słyszy. Tylko cień jest ze mną. Tylko cień mi niemo towarzyszy. Kim jestem ? Ciało i cień – słowa dwa - to ja. Umysł i cień – słowa dwa – to też ja Doznania i cień – słowa dwa – to także jestem ja. Ciało, umysł, doznania i cień to moje życie. Życie i cień – słowa dwa – to ja. Dopóki trzymają się razem, moje życie trwa. Kim jesteś życie ? . . . . Życie ! Bądź mi dobrem i pięknem. Bądź świadomością ! Życie trwaj ! Wiem, że : Wiosną się rodzisz. Latem wzrastać zaczynasz. Jesienią nabierasz kolorów, mądrości. Zimą zapadasz w letarg, sztywniejesz, odchodzisz w niebyt, bielejesz. Rozpada się ciało (na pierwiastki). We mgle rozpływa się cień. Znikają słowa dwa > życie i cień<, powstaje pustka, czyli „nic”. Wracam tam skąd przyszłam, do ośrodka świadomości. Wracam do nicości ! Czy „nic” to dalej „ja” ? PS Lipcowe, upalne popołudnie. Leżymy w łóżku, ja i moja kotka. Trzyma kocią główkę na moim przedramieniu. Patrzę w jej otwarte, smutne, zmęczone, nieobecne oczy. Wracają wspomnienia. Też był upalny lipiec. Siedziałam przy Tobie i patrzyłam w Twoje zmęczone, nieobecne oczy. Zastanawiam się, gdzie błądziłeś myślami. Przypomniał mi się następujący cytat : „człowiek nie może przeżyć dłużej niż jego cień” 1 1 Ryszard Kapuściński, „Heban”
Za górami, za lasami i tak dalej, żył pewien chłopiec. Wyjątkowy, choć długo nikt tego nie zauważył. Czasem wyjątkowość nie rzuca się w oczy od razu. Aż któregoś dnia, w szkole, a może na boisku w słoneczne popołudnie, ktoś spostrzegł, że chłopiec nie ma cienia. Najmniejszego.
Nagle dzieci przestały się z nim bawić a dorośli zaczęli się bać, że brak cienia jest zaraźliwy. Żalił się rodzicom „czemu ja jestem taki bezcienny?” a oni zapewniali, że dla nich jest najcienniejszy na świecie, ale jako rodzice musieli tak mówić.
Był samotny i, jak wielu samotnych chłopców, postanowił zostać rycerzem. „Bo kiedy jesteś rycerzem, ludzie nie patrzą, czy masz odstające uszy, albo zieloną skórę, albo nie rzucasz cienia, tylko czy potrafisz ich obronić”, wmawiał sobie, chociaż odwracali się od niego. „Kiedy jesteś rycerzem, wszyscy rycerze to twoi bracia i nigdy nie jesteś sam”, powtarzał, nawet jeśli na turnieju nikt z nim nie rozmawiał.
Zgłosił się więc na ochotnika do zabicia smoka. Może rzeczywiście nic nie zmienia się, kiedy zostajesz rycerzem. Ale bohaterem?
Stał na polanie przed smoczą jamą, słońce świeciło mocno i czuł, że zbroja rdzewieje od potu. Gdy oślepiony promieniami spuścił wzrok, u swych stóp zobaczył cień. Nie był to oczywiście jego cień, ale był tak ogromny, że i on się w nim mieścił. Odwrócił się i spojrzał prosto w wielkie oczy.
– Yy- wykrztusił- rzucasz bardzo duży cień!
– Bo jestem duży- odparł smok- to nie moja wina, ale przez to wszyscy się mnie boją.
– Och! A ja nie mam cienia w ogóle.
– Mógłbym się z tobą podzielić, mojego wystarczy dla nas obu.
– Ale… Musiałbyś wszędzie ze mną chodzić.
Smok wzruszył ramionami.
– A ty byś musiał żyć w moim cieniu.
Rycerz się uśmiechnął.
Stoję tu tak samotnie smagany przez słony wiatr i palony z góry przez bezlitosny żar. Moi towarzysze odeszli jeden po drugim, zabierając mi swój cień. Czuję jak moja prawa strona drętwieje, zwija się w suchą plątaninę i zaraz odpadnie. Tak samo działo się z wieloma innymi, którzy umarli stojąc.
Powiesz, że takie jest prawo życia. Że odchodzenie jest częścią losu. Ale my przecież byliśmy nieśmiertelni, bo gdy ktoś z naszych pobratymców umarł, jego resztki żywiły pozostałych i żył nadal w nas. Teraz już nie ma komu trawić truchła umarłych.
Rozrastaliśmy się latami, wysyłając z wiatrem naszych emisariuszy, patrząc jak nasze nasienie zapładnia ten pusty świat i obejmując swoimi mackami w posiadanie kolejne skrawki ziemi. Podgryzaliśmy się nawzajem, nasze korzenie splatały się w śmiertelnym uścisku, nasze pędy zazdrośnie pięły się w górę. Mimo bezwzględnej walki o światło, byliśmy jedną wielką rodziną. Chroniliśmy się wzajemnie cieniem przed morderczymi promieniami słońca, wiedząc, że tylko razem potrafimy przetrwać. Gdy jeden z nas usychał, pozostali dzielili się z nim swoimi sokami. Gdy spod któregoś usuwał się grunt, pozostali chwytali go konarami, aby nie upadł. Bo w tej walce chodziło o dominację, ale każdy z nas wiedział, że bez najserdeczniejszego wroga może nie przetrwać kolejnej wichury.
Sami zgotowaliśmy swój los. Przez tysiąclecia wykorzystywaliśmy zręczność imigrantów do przenoszenia naszego posłania, użyczając im naszych ciał jako schronienia, a oni opanowali nasz świat, po to by siebie nawzajem, nas i ten świat unicestwić.
Już czas. Upadam z suchym trzaskiem, mając nadzieję, że moje nasiona wpadną gdzieś głęboko w chłodne szczeliny skał. Może kiedyś zakiełkują?
Piekne! Tym razem uderzasz w podniosly ton, a wiec nie tylko zarty ci w glowie.
Powaga zabija powoli. 😉
Chyba jednak pozostanę przy żartach. Monet napisał, ze szkoda życia na malowanie smutnych obrazów. Ja bym to ujął nieco inaczej – Życie jest zbyt krótkie żeby pić kiepskie wino i pisać smutne historie. Jak napiszę coś dla hecy i nie wygram wyścigu, to przynajmniej będę miał ubaw w czasie pisania. A jak przegram pisząc smutną historię, to będzie mi podwójnie smutno. 😉
Zerknij na pocztę:)
Zaczęło się jakiś miesiąc temu w słoneczne popołudnie. Cień Edmunda po prostu ożył. Nie, nie w przenośni–stał się odrębnym bytem. Złym bytem, który chciał krzywdzić, zabijać. Był żądną krwi inteligentną istota. Edmund nie umiał tego wytłumaczyć. Od tamtej sytuacji z tramwajem, przestał wychodzić za dnia z domu, chyba, że było wyjątkowo ponuro. Zaczął bać się słońca.
Pierwszy raz cień zabił, kiedy Edmund czekał na swój tramwaj, by dojechać do nudnej pracy. Jego cień popchnął stojącą obok kobietę prosto pod nadjeżdżający stalowy pojazd. Ofiara zginęła na miejscu. Do dziś nie mógł wymazać obrazu krwi na szynach. To było straszne. A cień śmiał się bezgłośnie.
Tej nocy, jak w każdą ostatnią, nie mógł spać. Księżyc schowany za chmurami nie dawał złowrogiego światła. Edmund postanowił wyjść na spacer. Stał się dzieckiem nocy. Spacerował wolno i cieszył się świeżym powietrzem. Zatrzymał się, by zapalić papierosa. Gdy unosił ogień zapalniczki w stronę ust, mijał go nastolatek z psem. Edmund z przerażeniem uświadomił sobie, że przystanął pod latarnią. Zdążył jeszcze zobaczyć, jak cień zaciera ręce. Chłopak złapał się za szyję, próbując wyrwać z niewidzialnego uścisku, który zacisnął mu krtań. Mały pekińczyk zaszczekał żałośnie. Edmund stał przez chwilę jak sparaliżowany. Po chwili wyskoczył z plamy żółtego światła, ale było już za późno. Pies odbiegł w ciemność ciągnąc za sobą nie trzymaną przez nikogo smycz. Nastolatek leżał na chodniku z szeroko otwartymi oczami.
Edmund biegł ciemnymi, pustymi ulicami. Cień pojawiał się co parę chwil, gdy jego właściciel pojawiał się w smugach światła rzucanych przez latarnie lub przejeżdżający samochód. Jest tylko jeden sposób, by przerwać ten koszmar. Cień nie istnieje bez ciała, które je rzuca. Edmund skierował się w stronę mostu w centrum miasta.
Nie idę dzisiaj do szkoły – przez uchylone drzwi mieszkania usłyszałem cichy głos Marcina – Źle się czuję, chyba się przeziębiłem.
Niedobrze – odpowiedziałem z zawodem w głosie – Mamy dzisiaj mecz z 6A, jak cię nie będzie to na pewno dostaniemy łomot.
Marcin był naszym bramkarzem, nieustraszonym wojownikiem. Rzucał się pod nogi przeciwników, podnosił błyskawicznie po strzałach przyjętych na twarz. Wykonywał czarną robotę, której nikt inny nie chciał się podjąć. Czasem myślałem, że lubi przyjmować te wszystkie razy i kopniaki, z pokorą wstaje jakby z lekkim uśmiechem jakby chciał powiedzieć „To już wszystko na co was stać?” Wiele razy wracaliśmy niczym powstańcy z meczów między klasowych, kiedy musiał się podpierać na moim ramieniu bo był tak poobijany, że nie był w stanie samodzielnie chodzić. Marcin zawsze był posiniaczony i podrapany, ale nikt nigdy nie zwracał na te „trofea” większej uwagi… Przez szparę w drzwiach usłyszałem ciche westchnięcie. Poczułem szansę i zacząłem go namawiać.
– Będę musiał poddać mecz walkowerem. Może jednak do popołudnia się jakoś wykurujesz – ciągnąłem niby pogodzony z losem kapitana zespołu, który niebawem miał się pokryć hańbą.
W tym momencie drzwi gwałtownie się otworzyły i pomiędzy mną a Marcinem wyrosła postać jego ojczyma ubranego w czerwoną, kraciastą koszulę flanelową z podwiniętymi rękawami. Przedramiona pokrywały liczne tatuaże rozrzucone po skórze w nieładzie i przypadkowości, jak gdyby ich autor zdawał się nie zauważać, że istnieje już jakiś inny wcześniejszy wzór i że warto by było się do niego w jakiś sposób dopasować.
– Co się tu wyprawia? – wycedził przez zęby – Nie rozumiesz co się do ciebie mówi? – zwrócił się do mnie, dając mi do zrozumienia, że nasza rozmowa właśnie się skończyła.
– Dzień dobry – odpowiedziałem wystraszony.
– Marcin, trzymaj się – powiedziałem już obrócony do drzwi plecami, ale zanim to zrobiłem dostrzegłem jego bladą twarz z cieniami dookoła oczu patrzącymi na mnie tym samym wzrokiem i lekkim uśmiechem na ustach…
Gdy byłam dzieckiem moi rodzice bawili się ze mną w teatr cieni. Nadchodził zmrok, zapalaliśmy małą lampkę, a rodzice za pomocą światła i dłoni wyczarowywali na ścianie różne kształty. Niedźwiedzie, króliki, wilki, gołębie… Zasypiałam myśląc o przygodach, jakie przeżywały. Wyobrażałam sobie, że jestem tam z nimi.
Dorastałam, ale moja wyobraźnia domagała się kolejnych opowieści. Czytałam wszystko, co wpadło mi w ręce i namawiałam rodziców, żebyśmy zaczęli podróżować.
– Nie mamy pieniędzy – odpowiadała mama po powrocie z nocnego dyżuru w szpitalu, gdzie pracowała jako pielęgniarka. Miała sine worki pod oczami, a jej dłonie drżały ze zmęczenia.
– Może za rok – mówił tata i całował mnie w czubek głowy. Kuśtykał do kuchni, żeby ugotować obiad.
Mijały lata. Pierwsze opowiadanie napisałam, gdy miałam czternaście lat. Było o dziewczynce, która oddała serce, by zmienić się w motyla i wydostać z mrocznego lasu, gdzie została uwięziona przez złą wiedźmę. Zapisałam je na komputerze w folderze „Notatki”. Później trafiały tam kolejne historie. Nigdy ich nie policzyłam.
W końcu wyjechałam na studia. Wybrałam polonistykę i marzenie, by zostać pisarką. Poznałam Roberta, kolegę z roku, z którym dzieliliśmy te same plany na przyszłość. Po licencjacie zaszłam w ciążę i nagle przygniotła mnie lawina obowiązków oraz odpowiedzialności, na które nie byłam przygotowana.
Wzięliśmy ślub. Urodziłam bliźnięta, a Robert wydał pierwszą powieść. Potem następną. On miał premiery, spotkania autorskie i Targi. Ja – wizyty u lekarzy i wywiadówki. W końcu stało się to, co musiało się stać. Zdradził mnie ze swoją fanką.
Teraz wychodzę z sądu, już jako rozwódka. Czy to jeszcze moje życie, czy tylko jego cień?
Zamieszkał we mnie błękitny cień. Z początku myślałam, że to nic groźnego. To przecież jasny i pastelowy kolor. Przywodził mi na myśl skrawki nieba po letnim deszczu, wyłaniające się zza chmur lub jeszcze świeże płatki opadłe z bukietu niezapominajek. Myślałam, że dzięki niemu poczuję się czystsza; że okryje mnie jak jedwabna chusta i wypełni odcieniami subtelności i łagodności. Jednak musi istnieć powód, dla którego błękit jest tak rzadko spotykany w naturze, rośliny nim gardzą, bo kiedy, po okresie wpatrywania się w swoje niebieskie wnętrze, teraz gładkie, śliskie i delikatne, skierowałam wzrok na świat, ten wydał mi się cały pokryty szronem, jakby ktoś nałożył mi na oczy soczewki z filtrem, nadającym każdej barwie zimny ton. Później chodziłam ulicami miasta i zdawało mi się, że znajduję się w krainie na dalekiej północy. Z każdego domu emanował chłód. Wyzierał ze szczelin w murach i dziurach na chodnikach. Światło latarni i lamp było jak zimny prysznic. Nawet słońce zamieniło się w błękitnego karła, choć one nie mają prawa istnieć.
Pomyślałam, że nie było w tym nic dziwnego. Cień został przywiany przez północny wiatr, który wytarmosił napotkane po drodze morskie fale. Spienił je z niebezpieczną gwałtownością, która w każdej chwili tej długiej drogi mogła przeobrazić się w walkę, bo często tak się dzieje przy agresywnych i lubieżnych zabawach. Stałam na brzegu, a morska piana uderzała mnie w piersi, chlapała na twarz i osiadała na ustach. Przełknęłam ślinę, a razem z nią cień. Był słony, ale lekki i delikatny, jak serowy mus. Opadał przez gardło do żołądka, a ja czułam jak ciągnie za sobą błękit, którym wypełniony był świat aż po horyzont.
Eliza nie radziła sobie z właściwym odczytywaniem znaków. Chrypkę w dniu, w którym z jej ust miało paść sakramentalne „tak” uznała za objaw stresu. Pozbawiona głosu kiwała głową tak energicznie, że prawie zrzuciła byle jak wpięty welon. Gdyby spadł, nie żałowałaby, welon był kiczowaty, ale zgodziła się na niego, bo przyszły mąż tego chciał.
„Każdy związek to blaski i cienie” – tym wyświechtanym frazesem próbowała stłumić czujność, gdy kawałek po kawałku oddawała mężowi swoje prawo do samostanowienia. Wakacje były w górach, choć ich nie cierpiała, ale prestiż stanowiska Marka wymagał wspólnych wyjazdów z jego kolegami. Zaciskała zęby i kuśtykała w szpilkach na zbyt wysokich obcasach, które rzekomo pasowały do wizerunku idealnej towarzyszki życia. Zrezygnowała z pracy na rzecz roli matki, którą zgodnie z planem miała zostać, jednak kolejny rok nie przynosił właściwego momentu. Z pochyloną głową przyjmowała krytykę fryzury, paznokci, makijażu, ubrań, na które przecież dostawała pieniądze, więc trudno było wytłumaczyć, dlaczego nie przepoczwarza się w pazurzastą lalę z dwoma serdelkami zamiast ust.
Blaski i cienie – powtarzała sobie, ale w tym związku był tylko cień, długi, gęsto tkany, o który potykała się każdego dnia.
Panaceum na wszelkie rozterki miał być nowy dom. Posłusznie przejrzała więc stronę pośrednika sprzedaży nieruchomości. Wśród ofert zbyt drogich i zbyt wielkich dostrzegła ogłoszenie, które oślepiło ją swoim blaskiem. To było jej dawne mieszkanie, które znów trafiło na rynek. Przejrzała zdjęcia i z uczuciem bezbrzeżnej tęsknoty rozpoznała swoją ukochaną kawalerkę z kuchnią wielkości znaczka pocztowego, ale wciąż wyposażoną w meble, które sama wybierała. To był blask jej dawnego życia. Ale czy był to znak?
Ola stała od dłuższej chwili w garderobie. Miała już wybraną kreacje, dodatki, a nawet przygotowane kosmetyki do makijażu. Co do jednego elementu ubioru nie była w stanie się zdecydować.
– Adam, potrzebuję pomocy! – krzyknęła w kierunku przylegającej do garderoby sypialni.
– Co się stało? – powiedział Adam wpadając do pomieszczenia.
– Nie wiem jaki cień na dzisiaj wybrać, pomożesz mi?
– Znowu przez to będziemy przechodzić? Prędzej wymyślę nową religię z bogiem decyzji na czele, a zaraz po nim boga cierpliwości, bo znowu się spóźnimy.
– Żebyś zaraz nie musiał modlić się do boga niespania na kanapie.
– Dobra, już dobra, to może ten? – powiedział wskazując jeden ze słoików wypełnionych czarną cieczą z napisem „Ustka – letni zachód słońca”.
– Za długi, wyglądam w nim jak tyczka.
– To może „Zenit Rodos”?
– Zwariowałeś? Przy tej fali pożarów teraz?
– To nie wiem.
– A może ubiorę ten co dostałam od matki. Stanę obok by poczuła, jak to jest być we własnym cieniu?
– Nie wydaje mi się, żeby to zacieśniło wasze relacje, więc raczej odpada.
– A ty? Jaki masz?
– Ja? Taki tam zwykły cień. – po tych słowach Adam zaczął się wycofywać z garderoby. Jednak niefortunnie dla niego światło lamp z sypialni świeciło w taki sposób, że zostawiło wielki cień tuż przed nogami Oli.
– Czy ty masz na sobie cień Iron Mana? – wykrzyczała. – Na pogrzeb?
Tablica przy autostradzie informowała, że do Katowic zostało jeszcze niecałe osiemdziesiąt kilometrów. Czekało tam na nią nowe życie i z całych sił wierzyła, że los w końcu się do niej uśmiechnie. Przez ostatnie kilka lat czuła się jak wędrowiec albo raczej włóczykij, bez swojego miejsca na ziemi. Gdy wydarzenia na komendzie w Gdańsku położyły się cieniem na jej karierze, kiedy została oskarżona, jak się później okazało niesprawiedliwie, o zabójstwo znanego polityka, kiedy musiała dobre kilkanaście miesięcy walczyć o dobre imię, a wszyscy pseudo-przyjaciele nagle zniknęli, nie miała żadnych skrupułów by po wszystkim wyjechać i przyjąć ofertę pracy w Warszawie. Czuła jakby złapała Pana Boga za nogi: stołeczna komenda, własny zespół i szereg sukcesów zmazały ten cień, w którym pogrążyła się po Gdańsku. A i trafiła też w nią strzała amora. Zakochała się w koledze z pracy, starszym stopniem i wiekiem i doświadczeniem. Ślub wzięli po kilku miesiącach znajomości. Nie chciała słuchać ani rodziców, ani brata, którzy byli przeciwni tempu jakie narzucił Marek temu związkowi. Jaka była głupia! Kłócili się po przesłuchaniu podejrzanego, gdy on ją uderzył. Zrobił to tak mocno i z zaskoczenia, że osunęła się na podłogę. I wtedy wiedziała, że to jest koniec. Koniec małżeństwa i koniec kariery w stolicy. Nie walczyła o siebie, po prostu uciekła. A teraz jechała autostradą bursztynową do Katowic by stawić czoło seryjnemu mordercy. W radiu wybrzmiały pierwsze takty piosenki „Wierzę w lepszy czas*” i po chwili Tamara zaczęła śpiewać refren: „Jeszcze wierzę, wierzę w lepszy świat. Może to coś da”. Uśmiechnęła się do siebie i pomyślała: Będzie dobrze.
* Wierzę w lepszy czas (sł. Wojciech Byrski, muz. Marcin Trojanowicz, Piotr Cugowski, wyk. Bracia)
Uchylił zasłonę z kotary. Promienie słońca wtargnęły do sypiali rozświetlając panujący tam półmrok. Zapowiadał się gorący dzień sierpnia. Ryu Izosuma ucieszył się z kolejnego ciepłego poranka. Ubrał się i postanowił pojechać do centrum miasta, aby zrobić zakupy. Przed wyjściem spojrzał na śpiącą żonę, pocałował ją w czoło, a ona tylko uśmiechnęła się przez sen.
W drodze do centrum wyprzedzał gęstniejący tłum robotników stoczniowych udających się do pracy. Dotarł do targu rybnego, oferującego okazy wyłowione z Morza Wschodniego. Łososie, makrele i dorady prężyły się równo rozłożone na straganach, zachwalane przez krzykliwych sprzedawców.
Próbując wybrać najlepszą rybę, usłyszał narastające zamieszanie za swoimi plecami. Obrócił się i ujrzał przestraszonych ludzi wskazujących coś na niebie.
– Amerykanie! – rzucił ktoś z tłumu
– Będą bombardować! – zapiszczał inny przerażonym głosem
– Głupi ty! Przecież zawczasu byłby alarm przeciwlotniczy – zganił go sprzedawca kałamarnic.
Ryu z przestrachem, wciąż trzymając śliską rybę w dłoniach, obserwował samotny, czterosilnikowy samolot. Serce podeszło mu do gardła, kiedy niewielki kształt opuścił luk bombowy. Obserwował go przez kilka sekund, jak zmierzał w kierunku ziemi. Nic nie zapowiadało nadchodzącej tragedii. Zdążył jeszcze ujrzeć wszechobecny błysk… .
Narodziło się nowe słońce. Eksplozja bomby zmiotła epicentrum wybuchu, odparowując wszystko co organiczne. Pozostał tylko kamień, który popękał z trzaskiem. Cień Ryu zastygł na wieczność na chodniku w ostatnim epitafium. Stał się niemym świadectwem przemijania i kruchości człowieka. Kilka milisekund później przeszła fala uderzeniowa niszcząc resztę miasta.
poruszające