Pora zaprosić was na kolejny blogowy konkurs Pasji Pisania. Tym razem możecie wygrać „Macochy” Danuty Awolusi – świetną powieść o trudnym funkcjonowaniu w rodzinach patchworkowych.
O Macochach Danuty Awolusi (na zdj.) pisałem niedawno w „Lekturze na weekend”. Głównymi bohaterkami są dwie skłócone siostry – Anita i Nadia. Rozdzielone trudnym dzieciństwem, różnymi charakterami i priorytetami, w zasadzie nie utrzymują ze sobą kontaktu. Przypadkowo trafiają do grupy wsparcia „Macochy Polska” – obie mają problem z dziećmi swoich partnerów. To może być początek ważnej zmiany w ich życiu. Chcecie poznać ich historię?
Mamy dla was egzemplarze Macoch ufundowane przez Wydawnictwo Prószyński i S-ka i zadanie, jak zwykle pisarskie. Napiszcie krótkie opowiadanie (bądź jego fragment) inspirowane tym cytatem z powieści Danuty Awolusi:
„Być może nie ma na świecie nic trudniejszego od przyznania się do nienawiści. Nienawiści do dziecka”.
Jak rozumieć te słowa? Kto może czuć nienawiść? I czy ta nienawiść jest zasadna? Zostawiamy to wam. Prace nie muszą dotyczyć relacji macoch z dziećmi, ani rodzin patchworkowych.
Prace nie powinny przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Wklejcie je, proszę tradycyjnie, jako komentarz do wpisu konkursowego. Teksty możecie nadsyłać do 27 października włącznie. Spośród prac Danuta Awolusi wybierze trzy najlepsze, a ich autorzy otrzymają po egzemplarzu Macoch.
Do dzieła, moi drodzy! Czekamy na wasze prace!
Źródło cytatów: Danuta Awolusi, Macochy, Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.
Źródło grafiki: materiały prasowe.
Chciałeś żebym nazywała cię tatą, ale zgodziłeś się na wujka. Nie naciskałeś. Odbijałeś sobie w nocy, napierając na mnie całym swoim ciężarem. Zazwyczaj w pościeli w różowe serduszka, a gdy mama miała zmianę, na łazienkowej posadzce, albo w kuchni, gdzie brzeg blatu wbijał mi się w brzuch. Gdy to działo się w moim pokoju, zdawało mi się, że patrzą na nas lalki i misie, z którymi nie zdążyłam się jeszcze rozstać. Bałam się potem ich spojrzeń.
Zaczęłam na noc zaciągać zasłony, żeby do pokoju nie mogło dostać się światło ulicznych latarni, żeby nie widziały cię lalki i żebym ja nie musiała cię oglądać. Składałeś się jednak z czegoś więcej niż z obrazu. Twój brzuch rozlewał się na mnie, albo obijał. Sapałeś tuż przy uchu, a twój oddech często śmierdział czosnkiem i wódką. Zdawało mi się, że zostawał na moich włosach do rana.
Pamiętam tłuste dłonie, grube palce i smar pod paznokciami. Do dziś odwracam wzrok, gdy takie widzę. Zdaję mi się, że zaraz zaczną pchać się tam, gdzie ich nie chcę i gdzie twoje, zawsze potrafiły się dostać. W dzień głaskałeś mnie nimi po głowie i mówiłeś, że mama płakałaby, gdyby wiedziała, że kochałeś mnie bardziej niż ją. I że mnie przestałaby kochać.
Leżałam więc nieruchomo, modląc się, żeby łóżko nie skrzypiało. Obejmowałam cię, gdy się tego domagałeś, bo wtedy wszystko trwało krócej. Zasypiałam z mokrymi plamami w pościeli. Nie wiedziałam, że tak trudno jest je usunąć z materaca. Zaczęłam więc rozkładać ceratę pod prześcieradłem, a w wyobraźni oddzielać się od ciebie nieprzepuszczalną warstwą.
Nienawidziłam cię, a za tę nienawiść, nienawidziłam też siebie. Przypominała mi, że byłam ofiarą, że udało ci się mnie złamać. Potem przeczytałam w gazecie, że powiesiłeś się więzieniu. Jednak jestem silniejsza. Wciąż żyję.
I mamy pierwszą pracę! Wspaniale! Kto następny?:)
Siedziałam w fotelu z rozłożonymi nogami. Czułam się jak okaz w ZOO, ale nie taki wyjątkowy, tylko zwykły, szary i pospolity, jak kolejna kapucynka jakich wiele na wybiegu.
Ginekolog gmerał we mnie różnymi narzędziami, które podawała pielęgniarka pachnąca magnolią. To dziwne. Aborcja nie powinna kojarzyć się z takim pięknym zapachem, powinnam raczej czuć zgniłe jajka bądź odór szamba. W końcu robiłam coś złego. Zabijałam. Tylko, że już w tej chwili nienawidziłam to coś co we mnie rosło i musiałam się tego pozbyć jak najszybciej, zanim bym to pokochała.
Pomyślałam o zapłodnieniu, kiedy wracałam późnym wieczorem z pracy, a on złapał mnie od tyłu i zaciągnął za śmietnik, po czym zrobił swoje i uciekł. Tak po prostu, a ja leżałam dalej na zimnej ziemi niezdolna do jakiegokolwiek ruchu, póki ktoś nad ranem nie wezwał karetki.
– I już po wszystkim – powiedział lekarz z uśmiechem świadczącym, że jest z siebie bardzo dumny, a mnie samotna zła spłynęła po policzku, bo podczas usuwania ze mnie życia myślałam tylko o opadających płatkach magnolii, które są piękne nawet kiedy leżą niepotrzebne na ulicy.
Alicja siedziała na ławce przed starym grobem. Wpatrywała się uporczywie w mały płomyk znicza, który wirował niespokojnie na zimnym, listopadowym wietrze. Płyta grobowca nosiła wyraźne ślady upływającego czasu, a krótkie epitafium całkowicie już wyblakło, tak że nie dało się odczytać napisu. Zmarznięte dłonie schowała w rękawy cienkiej kurtki, która była stanowczo za lekka i zbyt krótka. Zepsuty zamek i wytarty kołnierz nie mógł zapewnić odpowiedniej ochrony przed chłodem.
– Jeszcze tylko kilka minut – szepnęła. – Zaraz będę mogła wrócić.
Alicja zamknęła oczy i mocno objęła się rękoma, jednocześnie chuchając pod kurtkę. Wyglądała jak posąg, który został celowo postawiony przy grobie zmarłego Jana. A może wcale nie celowo? Może to była jej pokuta za brak czasu dla syna, bo musiała pracować na dwa etaty? Za brak rodzinnych obiadów w niedzielę, bo mąż całą sobotę pił z kolegami i na drugi dzień jak dochodził do siebie, wszyscy musieli być cicho? Za to, że dopuściła do tego, że syn poszedł w ślady ojca, bo ona nie dała mu innych wzorców? Tak. To jej wina, że teraz siedzi na tej ławce. To jej wina, że mąż się zapił, a niedługo zapije się jej syn.
Teraz gdy już osiągnęła wiek emerytalny, niełatwo jej było znaleźć dodatkowe źródło dochodu, a tylko pieniędzmi mogła udobruchać porywczego syna.
– Już czas wracać. – Alicja roztarła skostniałe dłonie. – Ugotuje Michałkowi rosołu. To na pewno mu pomoże.
W myślach przeszukała zasoby spiżarni i stwierdziła, że mąki wystarczy jej, żeby zrobić makaron, a osiem złotych w portfelu przeznaczy na zakup włoszczyzny.
Miska ciepłej zupy i parę groszy na piwo zapewnią jej spokojny wieczór, aż do jutra rana, gdy znowu ucieknie na cmentarz.
Nienawiść to uczucie, które często czujemy, szczególnie w złości, nerwach i rozdrażnieniu. Bywa krótkotrwale, ale może być i stałe. Nienawiść może przerodzić się w obsesję, może zawładnąć naszym życiem i doprowadzić nas do niezrozumiałych działań. Nienawiść jest destrukcyjnym uczuciem rodzącym się w naszych sercach i umysłach, które nie pozwala o sobie zapomnieć. Nienawiść nie jest pozytywnym uczuciem, dlatego nie jest łatwo nam przyznać, zarówno przed samym sobą, jak również przed kimś, że kogoś nienawidzimy. Uzmysłowienie sobie tego, że darzymy kogoś nienawiścią może sprawiać trudność nam samym, jeszcze większą trudnością jest publiczne przyznanie się do tego. Owszem bywają sytuacje, że nie przychodzi to z trudem, najczęściej w nerwach. Niemniej jednak nienawiść do dziecka jest czymś, co nie jest postrzegane dobrze, dlatego jest nam się do niej jeszcze trudniej przyznać. Nienawidzić kogoś bezbronnego, kto często niczym sam nie zawinił niestety zdarza się bardzo często. Niemniej jednak nie powinniśmy dusić w sobie nienawiści, gdy nie jest ona uzasadniona. To destrukcyjne uczucie potrafi intensywnie i negatywnie wpływać na nasz umysł i organizm, co zdecydowanie może być szkodliwe.
Halina krzątała się w kuchni. Momentami uśmiechała się słysząc wiadomości płynące w eter z toruńskiej rozgłośni. Co pewien czas wzdychała i wyrzucała z siebie oburzenie jezusując i złorzecząc. Nagle odezwała się leżąca na stole komórka. Podeszła do stołu, wzięła ją w dłoń i nacisnęła zielony klawisz.
– Aniu, wracasz już do domu? Zajęcia się już skończyły? Kup po drodze chleb. Córeczko, mam tyle na głowie, a ty mi nie pomagasz– mówiła szybko, bez przerwy, nie dając rozmówczyni dojść do słowa. Rozłączyła się nie słuchając co Ania ma do powiedzenia.
Parująca herbata w szklance ozdobionej wiklinowym koszyczkiem odstawiana była na stół w przerwach pomiędzy ogłaszanymi dobrymi zmianami w Wiadomościach. Halina widząc na ekranie tłum z tęczowymi flagami, fukała i krzywiła się.
– Antychrysty! Do więzień ich, w imię Chrystusa, a nie do telewizji – wykrzykuje.
Nagle przyjrzała się w skupieniu ekranowi, podeszłabliżej. Zobaczyła demonstrującą młodzież, pary trzymające się za ręce. Zmienił jej się wyraz twarzy. Marsowe spojrzenie Haliny mogło zabić. Otworzyła usta nie mogąc wydać z siebie dźwięku. W końcu zacisnęła pieści.
– Aniu! Nie! To niemożliwe! Aniuuuuuuu! – krzyknęła i usiadła ciężko na krześle. Oparła się łokciami o stół, głowę schowała w dłoniach. Z oczu pociekły jej łzy.
Słysząc klucz w zamku otwierający drzwi Halina wstała i poszła do przedpokoju. Obok drzwi stałydwie duże, spakowane torby. Ania otworzyła drzwi i weszła do mieszkania.
– Ty kurwo! Zboczeńcu! Won z domu! Nie chcę cię znać!
Ania chciała coś powiedzieć, ale jednak widząc matkę zrezygnowała z tego. Wzięła stojące torby i bez słowa wyszła. Halina patrzyła na wychodzącą córkę i zrobiła ręką znak krzyża. Nad drzwiami wisiał krzyżyk z ukrzyżowanym mesjaszem.
Nos Bidulka strzępił się, a z poluzowanych szwów wyłaziło puchate wypełnienie. Mama powiedziała niedawno, że miś jest stary i trzeba go wyrzucić albo oddać. To był ten raz, kiedy Amelka wybuchła tak histerycznym płaczem, że oczy mamy zrobiły się okrągłe, a miś pozostał w domu. I teraz Amelka, klęcząc na podłodze próbowała usadowić szmacianego Bidulka, który chwiał się i przewracał.
– Siedź ładnie, nie garb się.
Mama zajrzała do pokoju.
– Grzecznie się bawisz, Amelio? Uważaj na sukienkę, nie pognieć jej. Za pół godziny zawołam cię na podwieczorek, umyj dokładnie ręce po zabawie, i…
Patrzyła na mamę w napięciu. Mama chciała coś dopowiedzieć, ale zrezygnowała i zamknęła drzwi.
– Nie powinieneś siedzieć tak krzywo. Jak to wygląda? Teraz lepiej. Skoro nauczyłeś się siedzieć, to pójdziemy w odwiedziny do Gałganki.
– Ale ja nie chcę iść do Gałganki – odezwał się Bidulek głosikiem Amelki.
– Och, ty znowu zaczynasz. Z tobą to tak zawsze. Ubieraj się.
Zaczęła naciągać misiowi włóczkowy sweterek.
– Nie chcę, nie założę – piszczał miś. – Gałganka jest głupia i jej nie lubię.
– Nikt cię nie pyta o zdanie. Masz się ubierać natychmiast.
– Nie chcę!
– Mam to w nosie! Ubieraj się gówniarzu, nie mam czasu z tobą dyskutować. Spóźnimy się!
– Nie pójdę!
Szarpnęła misiem, wciskając jego łapkę w rękaw.
– Au! – zapiszczał miś. – Boli! Zostaw!
– Ty gówniarzu! Smarkaczu! Szczochmajtku! Widzisz do czego mnie doprowadzasz? Jak ja cię nie-na-wi-dzę!!!
Zamachnęła się i cisnęła Bidulka o ścianę, zaraz jednak rzuciła się w jego kierunku, złapała misia i przytuliła.
– No nie płacz, nie płacz, nie chciałam. Żartowałam, wcale cię nie oddam! Daj buziaka. Przecież cię kocham. A ty mnie kochasz?
Agata siedziała skulona na kanapie i przykładała do policzka worek z mrożonym groszkiem. Zerknęła w lustro. Rozcięcie było na szczęście niewielkie, ale siniak pod okiem będzie jeszcze zdobił jej twarz co najmniej tydzień.
Halina siedziała w fotelu z niezadowoloną miną.
– Miałam tu herbatę, kto mi ją wypił – mruczała pod nosem.
Nikt – pomyślała Agata. – Rzuciłaś we mnie filiżanką i wylałaś ją.
– Zrobię ci nową, chcesz? – zapytała.
– Oj tak, poproszę. Tak lubię, gdy mi robisz herbatę.
Teraz Halina była słodka jak miód, nie krzyczała, nie pluła, nie rzucała wszystkim co popadnie.
– To zwykła demencja – mówił lekarz, nie wiedzieć czemu, bardzo zadowolony z siebie.
– Proszę nie liczyć na poprawę – drugi nawet nie próbował udawać optymisty.
– Fizycznie nic jej nie jest, ale w tym przypadku wcale nie na tym polega problem – kolejny też nie odkrył Ameryki.
Wszyscy ci lekarze diabła warci, dla nich to tylko przypadek, jeden z wielu. W teoriach byli mocni, w praktyce żaden nie umiał pomóc. Agata nie mogła ich za to nienawidzić.
Na początku wspierał ją Jacek. Ale dość szybko zmienił zdanie.
– Oddajmy ją do jakiegoś ośrodka, domu pomocy, sam nie wiem gdzie, byle nie została tu – mówił coraz częściej.
– Jak możesz tak mówić? To moja matka – Agata prawie krzyczała oburzona słowami męża. – Co ludzie powiedzą?
– Powiedzą albo nie powiedzą, nic im do tego. Ale na pewno nie pomogą, zostaniesz z tym sama.
– Sama? Jak to sama? Przecież jesteśmy razem.
Agata wtedy jeszcze wierzyła w słowo „razem”.
A potem Jacek zaczął wracać coraz później, coraz częściej śmierdzący alkoholem. Czasem czuć było do niego damskie perfumy, a długie jasne włosy bezwstydnie wiły się na jego rękawach. Któregoś dnia nie wrócił na noc. Po dwóch tygodniach przysłał kolegę z pracy po rzeczy. Agata postanowiła go za to nie nienawidzić.
– Weź ja do siebie chociaż na kilka dni – Agata prosiła siostrę. – Masz urlop w lipcu.
– Oj nie rób z siebie takiej męczennicy. Za darmo tego nie robisz, przecież zgarniasz dla siebie całą jej emeryturę – Kamila zawsze umiała dopiec Agacie. Kiedyś nawet groziła sądem. Wykrzykiwała, że jej też się coś od mamusi należy. Agata chętnie przystała na sąd, przynajmniej byłoby jasne – kto ma się opiekować, kiedy i za ile – skoro to takie ważne. Kamila odtąd rzadziej poruszała temat emerytury. Wracała za to raz w miesiącu z kolejnym kwiatkiem w doniczce i kolejną porcją krytyki, lub jak wolała to nazywać – dobrych rad na temat tego, jak powinno się dbać o matkę. Agata starła się jej nie nienawidzić.
– Czy była tu moja córka? Nie widziała pani mojej córki? Moja córka obiecała, że do mnie przyjdzie – mówiła Halina zaraz po jej wyjściu.
Ja jestem twoją córką – myślała Agata, ale nigdy nie powiedziała tego głośno. Wiedziała, że gdy Halina mówiła „córka”, to chodziło jej o Kamilę.
Kamila zawsze była tą lepszą. Była ładniejsza, może nie zdolniejsza, ale na pewno bardziej cwana. W szkole miała co miesiąc innego chłopaka, obściskiwała się z nimi w pokoju, a za ścianą Agata pilnowała, żeby matka nie odeszła od telewizora. A gdy raz Arek, kolega z klasy Agaty odprowadził ją po lekcjach do domu i pod blokiem próbował pocałować, matka wybiegła z domu i z całej siły uderzyła Agatę w twarz.
– Tak zaczynają kurwy – powiedziała wtedy.
Agata bardzo chciała nie znienawidzić jej za to.
Agata zerknęła w lustro. Na szczęście siniak też nie będzie zbyt duży. No właśnie, znów miała szczęście. Nie miała go, gdy Halina dziabnęła ją nożyczkami, skończyło się szyciem. To już wolała słuchać, że jest obcą babą, która znów nie wpuściła do domu ukochanej córki, albo że napluła do kawy lub zamieniła tabletki na truciznę.
Agata coraz rzadziej poznawała siebie w lustrze. Kiedyś widywała tam uśmiechniętą dziewczynę ze starannym makijażem i zadbaną fryzurą. Teraz spoglądały na nią zmęczone oczy kobiety, która czuła się tak bezradna, że już nikogo nie miała siły nienawidzić.
Handlarz pogardy pcha wózek przez agorę. Wczoraj padało. Na mokry bruk z pobliskich zarośli wypełzły ślimaki. Giną pod skrzypiącymi kołami wózka i wypastowanymi trzewikami handlarza. On jednak nie zwraca uwagi na dramat małych żyjątek. Są słabsze, głupsze, mniej ważne. Muszą mu ustąpić albo pożegnać się z życiem.
Wierni klienci już na niego czekają. Niepewni, zagubieni, patrzą w napięciu jak otwiera swój kram z etykietkami do upraszczania świata.
– Bójcie się! – krzyczy handlarz – Oni już tu są! Zagrażają nam, jedynym, prawdziwym mieszkańcom naszej pięknej wyspy.
Przez tłum przelewa się gniewny pomruk.
– Kiedy my zgodnie uznajemy jedyny właściwy model życia, oni mówią, że każdy ma prawo żyć i kochać jak chce! Kiedy my wznosimy wokół naszej wyspy mury mające nas chronić przed inwazją, oni szamoczą się z klucznikiem i próbują otwierać główną bramę! Kiedy my z szacunkiem chylimy czoła przed naszą, jedynie słuszną wersją historii, oni mówią, że przeszłość nie jest czarno-biała!
Tłum faluje, twarze wykrzywia złość. Handlarz zaciera ręce. Kupują to! Ruszają we wskazanym przez niego kierunku. Zaopatrzeni w tępe narzędzia i ostre słowa idą z pieśnią na ustach bronić wysypy przed własnymi obcymi. Wznoszą się ku górze zaciśnięte pięści, pada pierwsza obelga, druga i kolejne. Po chwili lecą też butelki, kamienie i nawet kosz na śmieci, który jakiś młodzieniec sprawnie wymontował z ulicznego bruku.
– Ależ pięknie się panu udało porwać tłum do tańca nienawiści. – Stojący obok sprzedawca hipokryzji patrzy z uznaniem.
– Nienawiść? Nie, proszę pana! Ja takich brzydkich rzeczy nie oferuję! – obrusza się handlarz – U mnie w asortymencie jest tylko duma, honor, tradycja.
Pajączek
Wieś przypominała raj, daleki od miast z ich hałasem i zanieczyszczeniami – pewnie widziałeś takie miejsca. Dom stał obok drogi, kryty strzechą, a z tyłu, pod lasem i małym wodnym oczkiem, nad którym przemykały kolorowe ważki, była stara szopa.
Obok tejże szopy zamieszkał pajączek. Nie przejmował się tym, że ludzie uważają go za brzydkiego i wzdragają na jego widok. Rozpierała go duma, gdy patrzył na swoje dzieło, zawieszone pomiędzy drewnianą ścianą z jednej strony i ogrodzeniem warzywnego ogródka z drugiej, rozpięte nad miękkim, zielonym dywanem soczystej trawy. Swój nowo zbudowany dom, schronienie, źródło pożywienia. Zgrabne, srebrzyste łączenia, i wygodny, mięciutki kokonik w rogu. Słońce grzało, wiał letni wiatr i z pewnością przyleci i złapie się w sieć wiele muszek. Jedna nitka wisiała trochę krzywo, ale to nic. Pajączek był pracowity i gotów poprawić niedoskonałość.
– Ale pająk!
Dziewczynka i chłopiec wybiegli nagle z ogródka. Pochylili się nad pajęczyną, a pajączek nie rozumiał, czego oni chcą. Nie ruszał się. Kamuflaż i bezruch pomogą, uczynią niewidzialnym.
Pyzate, spocone łapsko wystrzeliło. Pajączek uciekł, ale potwór był szybszy. Dwa palce zacisnęły się na cienkiej nóżce i uniosły go na wysokość twarzy.
– Ugryzie! – zapiszczała dziewczynka.
– Nie ugryzie. Te nie gryzą, tylko te żółtobrązowe.
Druga ręka chwyciła za tułów i zaczęła ciągnąć. Pajączek zadrżał ze strachu. Zabolało najpierw trochę, potem bardzo.
„Nie! Nie! Proszę!” – chciał powiedzieć, ale ludzie nie słyszą pająków.
Staw puścił, cienka skórka rozdarła się w strzępy. Spotniałe palce rozluźniły uścisk, żeby zobaczyć, jak się porusza pająk z siedmioma nogami. Rzucił się do ucieczki, ale zaraz złapano go znów, za drugą nogę.
Tak to się powtórzyło kilka razy, a pajączek naprawdę nie rozumiał, co im zrobił. Bardzo chciał, żeby go usłyszano, bo wtedy mógłby ich przeprosić za to coś, cokolwiek to było.
„Proszę!”, krzyknął niesłyszalnie, po raz kolejny spadając na ziemię.
Wyciągnął ostatnie odnóże, czołgając się niezgrabnie w kierunku kąta z nowo zbudowaną, lśniącą pajęczyną. Żałosne starania. Ty żałosne stworzenie ziemi! Łapsko sięgnęło znowu. Ostatnia noga.
Chłopak rzucił na ziemię niezgrabną kulkę. Dziewczynka chwilę patrzyła, a potem odeszła. Straciła zainteresowanie – teraz już beznogim i nieruchomym – paskudztwem. Pajączek podniósł w męce wzrok na swoją pajęczynę. Jedna nitka wisiała jakoś krzywo. „Ale ja to poprawię”, pomyślał smutno. „Będę łapał muszki. Tylko trochę odpocznę.”
Inez, dziekuje Ci za ten tekst!
Dzięki, miło mi, że się podobał 🙂
Jak ja go nienawidzę! Robię głęboki wdech i czekam na wyrok. Ten zapadał już nie raz, tam w biurze brygadzisty. Odkąd zacząłem pracę w tej firmie, to już ponad trzy lata. Jak ten czas leci, a miałem się zatrudnić tylko na chwilę…
Na początku nie było tak źle. Wszystkiego uczyłem się powoli. Wiadomo popełniałem błędy. Już nawet zbytnio nie przeszkadzało mi to, że zlecenia trzeba wykonywać po dwie osoby. Z czasem dostrzegałem coraz więcej minusów, a najwięcej u swojego prowadzącego. Tak w firmie nazywa się osobę która operuje skanerem i przegląda papiery.
I ten jego głupi uśmieszek gdy nadal zrobię jakiś błąd, jak by na to czekał. Z początku jakoś chciałem nawiązać z nim wspólny język. Nie udało się.
Każdego dnia w pracy jest tak samo. Pierwszy musi odebrać papiery i ruszyć do pracy gdy inni jeszcze nie zaczęli. Nigdy nie podszedł do mnie i nie powiedział na przykład:
– No to działamy- lub czegoś w podobnym stylu.
Nasz dialog opierał się na prostych formach. Przynieś. Przestaw drabinę. Idź po wózkowego… Traktuje mnie jak swojego sługę.
Jak takiego człowieka może znosić jego żona albo dzieci?!
Nie raz prosiłem już o zmianę prowadzącego. Brygadzista wykręcał się, że nie ma mnie do kogo innego przydzielić.
Zaciskam wtedy dłonie, robię wymuszony uśmiech i idę pracować.
Lecz ja nie pozostaje mu dłużny. Cały czas go obserwuję i w myślach wytykam jego błędy. Śmieję się skrycie z jego potknięć, mając nadzieję, ze popełni kiedyś taki błąd, że go zwolnią. I życzę mu by jak najszybciej go zwolnili.
Wzdycham po raz kolejny, bo o to widzę jak idzie do swojego wózka z nowym zleceniem. Wstaję powoli i zaciskam szczęki, mam ochotę krzyczeć.
Byle do czternastej.
HASŁO
Zniknąłeś. Mówi się zginąłeś. Jednak dla mnie zniknąłeś. Byłeś – aż tu nagle zdarzyło się jakieś cholerne hokus–pokus i cię nie ma.
Za to zostawiłeś po sobie ślady. Tropię w nich ciebie każdego dnia.
Wczoraj szukałam nożyka – aż patrzę – skrzynka z narzędziami niedomknięta. W pośpiechu? Z nieuwagi?
W szufladzie ze sztućcami znajduję twój komplet kluczy do domu – z pewnością oklejone odciskami palców, które mnie już nigdy nie dotkną.
Szukam bakłażanowej sukienki – tymczasem w szafie znajduję wyłącznie twoje koszule – wciąż pachnące naszą ulubioną pralnią.
A na koniec najlepsze – laptop z hasłem – jakimś super–tajnym, super–ważnym.
Jak to możliwe, powiedz, że przez trzy lata wspólnego życia nie poznałam hasła do twojego laptopa? Tak, tak – te wszystkie historie o zaufaniu… Tylko, że one przestają działać, kiedy znika obiekt zaufany. Czy skoro znika, to można mu jeszcze ufać? Czy to zaufanie nie było na wyrost? Czy nie zostało nadużyte?
Po co mi hasło do twojego laptopa, spytasz. Ano po to, żebyś był, chociaż cię nie ma. Może to brzmi niedorzecznie, ale teraz ty mi zaufaj. Robię wszystko, żebyś żył. I ten laptop jest mi do tego niezbędny.
Minęły trzy miesiące.
Krążę całymi dniami wokół laptopa, w którym jest twoje wirtualne życie – jakieś maile, projekty, zdjęcia, dokumenty, prezentacje, tabelki… Wszystko to teraz na wagę złota.
W okienko logowania wpisałam moje imię, potem twoje. Banał. Nie działa. Datę twoich urodzin, moich, mamy, naszego pierwszego spotkania… To nie to. Zbyt ckliwe – nie w twoim stylu.
Nigdy tego nie odgadnę.
Zabrałeś hasło do trumny.
W akcie rozpaczy wpisuję datę sprzed trzech miesięcy. Datę twojej śmierci.
Komputer ożywa.
Ty sukinsynie! Nienawidzę cię!
Czasem nie lubię siebie. Może nawet częściej niż czasami. Czytam o bohaterach i grobach. Zachwycam się bohaterami, ale groby są niepotrzebnym dodatkiem.
A może trzeba zginąć, aby żyć? Któż to wie?
Wczoraj byłem jak zwykle pijany, bo cóż życie jest ciężkie i człowiekowi od niego coś się należy.
Jechałem ostrożnie, bo droga prosta i nic nie mogło się stać.
Wyszła na jezdnię kobieta z siatką. Nie mogłem się tego spodziewać o pierwszej w nocy. Pewnie też była oszołomiona. W jej siatce, ekologicznej znaleziono dwa wina i paczkę paierosów marki Pall Mall.
Prokurator opowiadał o jej życiu. Ponoć było piękne. Miała trzydzieści lat, osierociła męża i dziecko.
Dlaczego o tej porze kupowała wino? Gdzie był mąż, bo dziecko pięcioletnie chyba spało.
Nie przeżyła, nieszczęśliwy wypadek. Krawężnik.
Dostałem dwa lata w zawiasach. Jutro wychodzę. Ta kobieta nie była tego warta, ale ja tak.
Zaciskam pętlę.
Jutro mnie znajdą i co powiedzą. Pewnie, że miał wyrzuty sumienia.
Nie mam ich, to ona zniszczyła moje życie.
Patrzę jak bawisz się ze swoimi rodzicami. Widzę jaką radość daje im sama twoja obecność, z jaką miłością wodzą za tobą oczami.
Moje dziecko też takie było: wyczekiwane i wytęsknione, ale niestety nie pozwolono mi je przytulić do siebie choćby raz. Nigdy nie było mi dane patrzeć jak śpi, jak rośnie, jak poznaje siebie i świat.
Patrzę na twoją mamę troskliwie głaszczącą cię po głowie. Moje dziecko nigdy nie poczuło ciepła mojej skóry, pocieszającego uścisku, bicia mojego serca. I najgorsze jest to, że ja je zawsze będę kochać, ale ono nigdy się o tym nie dowie. Nikt nie zadał sobie trudu pomyśleć o nas jak o dwóch czujących istotach, które wiedzą co to miłość, radość i smutek. Nikt nie słuchał naszego płaczu, kiedy byliśmy rodzielani, kiedy biegłam za człowiekiem, który wlókł moje nowo narodzone dziecko po ziemi. Moje maleństwo!
Patrzę jak śmiejąc się biegasz po ogrodzie. Moje dziecko też tak mogłoby biegać, cieszyć się ciepłem promieni słońca, zapachem ziemi po deszczu, kąpać się w rosie, marzyć w świetle księżyca.
Nie pozwoliliście mu na to.
Według was, istoty do was niepodobne nie zasługują na to samo, co wy. Przykuta łańcuchem do ściany, codziennie muszę patrzeć i na nowo przeżywać to, co zostało mi przez was zabrane. Dla was jestem tylko krową, bez wartości i praw.
Pasierbica
Pierwszy widok w lustrze przywoływał utracone pragnienia, widziała to już dawno temu. Czas je przykrył zbyt dosadnie, jesienną nocą, która była zbyt widoczna, jakby zapominał o subtelności.
Teraz pozostał tylko fetor, który osiadł jak mgła, tworząc duet smaku wódy i łychy poprzedniego dnia, pośród suszy białego poranka.
Czerwień kafelek wyjątkowo współgrała z barwą żółtych liści za oknem, gdy zmywała z siebie upodlenie wczorajszego dnia.
Następnie kuchnia, bezbarwna w srebrnej szarości, wzgardzonego widoku, osoby, która paraliżuje swą obecnością, mimo beztroskiego wyglądu.
Siedziała, otulając małymi łapkami, duży kubek zalany kakao. Wpatrywała się w kobietę dziwacznym spojrzeniem błękitu swych oczu, jakby próbowała wybadać jej poczynania na wskroś.
– Dzień dobry nie łaska ?! – Zero poszanowania dla zmęczonej życiem dorosłej osoby. Pomyślała Ewa, gdy ośmiolatka wzruszyła ramionami bez wydźwięku, jakby słowa nie zrobiły na niej najmniejszego wrażenia.
Była wdzięczna, iż po chwili została sama, czuła się, wypluta przez ostatnie, bezlitosne godziny. Z każdym łykiem kawy, wracała normalność codziennego dnia. Obiecywanie sobie, nietknięcia nawet kropli, ma tyle sensu, co słowa poprawy tego ośmioletniego, ognistego potworka.
*
Nie pamiętała dokładnie powodu wszczęcia awantury, miała wrażenie, jakby trwała od paru dni, lecz równie dobrze mogła rozpocząć się w ubiegłej chwili. Dostrzegając swego męża, zbierającego nieznane elementy szkła, stopniowo powracała do biegu wydarzeń. Jej spowolnienie nadal utrzymywało jednolity ton. – Probuje być słodka- pomyślała, patrząc w ich stronę. – Wtula się bezbronnie, zatapiając suche loki w ramię swego ojca. Bezczelnie kamufluje akt zbrodni !
Jej spojrzenie niesione grozą było dla małej Elie niczym piekący ból prawego policzka, który poczuła uprzedniego dnia, gdy macocha skarciła ją bezpodstawnie. Strach dziewczynki tracił swą siłę w bezpiecznej bliskości ojca. Wiedziała, że tato ją uratuje.
Krzyk rozniósł się po salonie. Gniewny dźwięk Ewy wyłonił przedwczesną woń alkoholu. Czuła jego prokuratorski wzrok, spodziewała się kary. Nawet strach małej istotki, zdawał się nie poruszać, napędu jej spektaklu.
– Wysoki sądzie ! Wnoszę o ułaskawienie ! Oskarżona jest niewinna, nie ma żadnych dowodów. Proszę tylko spojrzeć na jej bezbronny, urzekający błękit oczu. Tatuś zaciera ślady, ale jakie to ma znaczenie ?! I tak uwierzy swej wspaniałej córeczce, która bezkarnie niszczy drogocenny wystrój… Niewinna !
W chwili ciszy Roman przyglądał się Ewie badawczo, zachowując spokój. Następnie łagodnie szepnął córce do ucha, gdy ta nadal kurczowo trzymała go za ramię — Chodź, skarbie narysujesz mi coś ładnego.
– A my porozmawiamy, jak ochłoniesz. Obdarzył ją spojrzeniem mieszającym gniew i współczucie. Dokończywszy zbierać szkło, wstał odprowadzając małą Elie za rękę.
– A wy dokąd ?! Przecież jeszcze z wami nie skończyłam ! – Krzyknęła Ewa, lecz w odpowiedzi ujrzała ich sylwetki znikające za drzwiami.
– No tak ! Najlepiej zostawić mnie samą, pośród całego bałaganu ! Rozrabiać, rozbić porcelanę, a potem moją osobę mieć głęboko w dupie i zostawić samą, niech sobie sprząta !
Godzinę później stali naprzeciw siebie z milczącymi spojrzeniami, brodząc w minionych wydarzeniach. Trudno mu było zacząć, jednak wiedział, iż odkładanie rozmowy, pogorszy sytuację.
– Myślałem nad tym bardzo długo, to jest dla mnie bardzo trudne, ale nie chce wybierać między tobą a moim dzieckiem. Czuł, jak gardło wiąże mu wypowiadane słowa. – Momentami jesteś nieznośna, trująca, wykrzykujesz wulgaryzmy, krzywdzisz siebie, mnie i dziecko. Serce uderzało smutkiem, a jednak była w tym złość, czuł, że drży.
Wziął głębszy wdech — Nie panujesz nad sobą, twój problem — czuł, jak głos mu się łamie — Sięga już za daleko twe pomrukiwania, słychać od kilku dni.
– Ale… jakie… po… mruk… niby że co ? – wybełkotała z siebie, poddając wątpliwość własnych słów.
– Musisz iść na terapie dla osób uzależnionych. – Zdawał sobie sprawę z trudu tej rozmowy, lecz nie przypuszczał, że będzie ważyła tak wiele.
– Ty skurwysynu ! – przerwała chwilę ciszy, atakując słowem. – Nie widzisz, że ona ta… ruda małpa-przeszło jej przez myśl, lecz instynktownie, czuła niebezpieczeństwo danego określenia. – Ona, ona… chce zniszczyć nasz związek — jego obraz istniał zamazany łzami, płynącymi z oczu, których początku nawet nie dostrzegła. – ja jestem trze ź w a… ostatnie słowo złamane w głosie, wypowiedziała bez świadomości, porannej whisky, zaburzającej równowagę rozmowy.
Patrzył teraz na wielkie oczy, rozmazane, czarnymi kreskami makijażu, serce mu pękało, jej widok był godny politowania. Ponownie biorąc głęboki wdech, rzek ł- Nie chcę już dłużej takiej relacji, musisz tego chcieć, musisz chcieć być trzeźwa. – Nie wiedział w pełni dlaczego, słowa te niosły ze sobą uczucie wbijanej igły w drobne części ciała. Liczyło się jej dobro, ale przede wszystkim dobro córki.
– Roman… ale ja cię kocham… – poczuła, nie do końca świadomie, wymawiane słowa, wraz z wywietrzanym zapachem szkockiej.
Wiedząc, że nie jest w stanie kontynuować rozmowy, zakończył z ciężkością zaciśniętego gardła — Masz czas do jutra.
Ewa, widząc, jak odchodzi, osunęła się na podłogę, jakby jej nogi zwiotczały, wybuchła niekontrolowanym płaczem. Czuła ogromną chęć, by zasmakować, szklaneczkę, złotego płynu. To spadło na nią gwałtownie, próbowała się pohamować, jednakowoż wiedziała, że to nie ma sensu. – To tylko jedna, malutka, szklaneczka, wypełniona odrobinkę, zaledwie parę kropelek, przecież mi to nie zaszkodzi. Muszę się uspokoić, Romanowi też z czasem przejdzie. – Mamrotała monolog, szukając usprawiedliwienia.
– Nie ! Muszę być silna. Powinnam pokazać, że nie mam żadnego problemu, że on to sobie wyimaginował, problem powstał za sprawą tej rudej małpy, chcącej zniszczyć nasze małżeństwo. Siedem wspaniałych lat, kiedy wieczorna lampka wina zwieńczała, promienny dzień. – Wstała po chwili, poprawiając spódnicę, następnie przetarła twarz, zostawiając na dłoniach, czarną skazę tuszu do rzęs.- Mój alkoholizm, to nic innego, jak dysonans między nami. Przecież to jest alogiczne, pije, bo ta smarkula mnie wkurwia, niszczy relację między nami, mści się, bo nigdy nie miała prawdziwej mamusi. Ja nie będę już pełniła dla niej tej funkcji. Co to, to nie ! – Weszła do kuchni, ukradkiem wyciągnęła karafkę i rozglądając się, pociągnęła dyskretnie z naczynia.
*
Późnym popołudniem, gdy Roman zabrał Elie do parku, Ewa coraz uciążliwiej odczuwała, kolejne krople mocnego napoju, a wraz z nim narastający gniew. – Przez tego bachora, będę musiała kisić się na odwyku, udając, jakiej nie przeszłam cudownej odmiany. Cholera wie, ile to potrwa. – prowadziła własną rozmowę, nie zważając na czkawkę, która zazwyczaj uciążliwie irytowała. Będę siedzieć hyyy z prawdziwymi alkoholikami, ć-pun-ami i dziw-kami. Będę wysłuchiwać hyyy jak dawali dupy za kreskę pod dworcem, tracili pie-e-nią-dze hyyy i rodziny. Na dźwięk ostatniego słowa zatrzymała się, kierując tęskny wzrok na podłogę, jakby na niej malował się obraz wspomnień. – Nienawidzę tego bachora ! – Wykrzyczała z siebie, rzucając szklanką. Dźwięk roztrzaskanego szkła wybudził ją z transu.
– Nie – wyszeptala — moja… mo… ja malutka Elie — wypowiedziała imię pasierbicy łagodnie, jakby chciała ją przytulić do piersi. Tak nie wolno, mamusia jest już grzeczna, już nie pije, to był ostatni łyk. Ty też bądź grzecznym, kochanym aniołkiem, trzeba się szanować, mamy w życiu tylko siebie nawzajem. – Kierowała słowa do ośmiolatki, lecz wciąż była sama w salonie. – Czy taka jest funkcja macochy, zepchnięta, odrzucona, znacznie gorzej, niż na drugi plan ? – zadała sobie pytania, użalając się, po czym przytuliła karafkę i siedziała rozkołysana, pośród błyszczących gwiazdek rozbitego szkła.
*
Następnego dnia, Ewa, stwierdziwszy, iż odwyk jest zbyt upokarzający, wypiła dwie pełne lampki czerwonego wina, po czym nieudolnie zakamuflowała oddech miętówkami.
Roman pomógł jej przy pakowaniu i wezwał taksówkę, mimo nalegania Ewy, by ją odwiózł.
– Dasz sobie radę sama, jesteś dzielna, wierzę w ciebie, nie chce, aby Elie widziała takie miejsca, jest młodziutka i bardzo delikatna. – Patrzył na jej twarz, a uczucie w jego oczach wciąż pozostawało niezachwiane.
– Przytul mnie… tak jak kiedyś, boję się, nie wiem, co będzie dalej. Tak bardzo bym chciała być nadal z wami. – Jej głos był pełen banalnego żalu, lecz nie potrafił odmówić jej bliskości. Gdy ją obejmował, czuła zapach wody kolońskiej z delikatnym aromatem czarnej kawy.
Stali przed domem, czekając na przyjazd taksówki. Elie przytuliła się do macochy na pożegnanie, jej rude, kręcone włosy, pachniały fiołkami. Ewa w pierwszej chwili miała ochotę odepchnąć swą pasierbicę, by przerwać bliskość, lecz po chwili, pragnęła zostać z nią na dłużej. Nie potrafiła tego wytłumaczyć, ale teraz poczuła coś strasznie dziwnego do tej dziewczynki. Chciała ją skarcić i obdarować uśmiechem, uderzyć w twarz i przytulić się mocno. Jakby kochała ją i nienawidziła równocześnie. Była wdzięczna w duchu, gdy Elie w końcu odsunęła się od niej. Takie silne uczucie wzmagały u niej chęć wypicia alkoholu.
– Będę tęsknił, trzymał kciuki i myślał o tobie. Usuń minę skazańca, nikt nie wysyła cię na kolonię karną. To tylko trzy miesiące, będziesz miała czas, by lepiej poznać siebie. – Słowa Romana chwilowo odpędziły strach i dodały pozornej siły. Gdyby tylko mogła mieć własną, malutką córeczkę, wszystko byłoby prostsze.
Jesteś tu! Kpią z ciebie! Krzywdzą Cię! Zrób coś! STOP Czemu tak stoisz? Milczysz? Podniesiesz wzrok? Spojrzysz? STOP Czemu nie reagujesz? Nie krzyczysz? Nie pragniesz! Przecież jesteś! Istniejesz! STOP Masz prawo. Masz duszę. Nie sobie to mi daj szansę STOP Jesteś dzieckiem, którym byłam i jestem STOP Nienawidzę Cię STOP Przez Ciebie jestem teraz kimś, kim nie jestem STOP Boję się i spuszczam wzrok STOP Gdybyś była inna, ja też byłabym lepsza STOP Czas mija. Z roku na rok coraz szybciej STOP a Ty wciąż na środku ze spuszczonym wzrokiem STOP a ja już z boku, przezroczysta jak tylko się da STOP nie zauważaj mnie proszę STOP mojego cierpienia STOP mojego niemego krzyku STOP Dziecka STOP i mnie STOP
Wciąż ciężko jest mi się zdecydować kogo nienawidzić bardziej. Czy tych co krzywdzili, odzierając duszę kawałeczek po kawałeczku, czy tych co mieli być blisko i stać murem i jak parasol chronić. A może to dziecko, za słabe by się obronić… Dziś jestem dorosła lecz wciąż nie mogę się zdecydować. Bo może jak nikt Cię nie pokocha to i mój los przesądzony? Więc może znienawidzę Cię trochę mniej, to i ja uzyskam przebaczenie, ukojenie i spokój. I może w końcu obie podniesiemy wzrok. Może obie zaistniejemy. Więc może Cie pokocham. Więc może…
Patrzysz martwo na niewielkie zawiniątko. Niemal się nie rusza, jakby chciało pozostać niezauważone. Jakby czekało, aż będziesz gotowa. Wypatruje cię swymi niewielkimi, ufnymi oczyma, spragnione twojego widoku. Nasłuchuje kroków, szuka w powietrzu zapachu. Chciałoby przylgnąć do ciebie, poczuć dotyk delikatnych palców.
Siedzisz skulona. Rękoma oplatasz kolana. Do przodu, do tyłu, do przodu, do tyłu – twoje ciało porusza się w letargicznym rytmie. Pragniesz zniknąć, rozpłynąć się w powietrzu. Poszukać miejsca nieskażonego cierpkością słów, pogardą spojrzeń, kaznodziejskimi napomnieniami. Znaleźć zrozumienie.
Już nie pamiętasz, co znaczy normalnie żyć. Nie biegasz po parku, nie zachwycasz się codziennością, nie obdarzasz ludzi życzliwym uśmiechem. Twoim oczom odebrano blask, twoim gestom ufność, twoim ustom poezję.
„Urodzisz. Zobaczysz. Pokochasz” – brzmią ci w uszach słyszane miesiącami słowa.
Urodziłaś.
Zobaczyłaś.
Zawiodłaś.
Bo jak pokochać natrętnie powracające wspomnienie – znienacka zadawane ciosy, kamienie i gałęzie raniące obnażone ciało, krzyk więznący w dłoni brutalnie zaciskającej usta, mdły odór obcego oddechu. Jak pokochać oczy, w których mieszka tamto nieludzkie spojrzenie. Jak poradzić sobie z bólem, upokorzeniem, bezsilnością.
Kiedyś się modliłaś, wielbiłaś Pana muzyką, ofiarowując mu swój głos i wydobywające się spod twych palców subtelne dźwięki gitary. Dziękowałaś za to, czym cię obdarzył i prosiłaś o wiarę, spokój, szczęście. Teraz nie składasz rąk do modlitwy, nie klękasz. Ukryłaś gitarę. Głos zamilkł. Nie masz za co dziękować. Przerażają cię pojawiające się w myślach prośby. Nie wznosisz oczu ku niebu, bo ono dla ciebie nie istnieje.
„Urodzisz. Zobaczysz. Pokochasz”.
Nie.
Urodzisz. Zobaczysz. Umrzesz, żyjąc.
Marysiu, masz niezwykły talent. Wierzę, że będziesz pisać dużo dłuższe formy i wzruszać nas nimi. A ten tekst można by wysyłać – a właściwie powinno się wręcz słać, i słać, i słać – do polityków, którzy próbują mądrzyć się w sprawach kobiet. Chociaż niestety i tak pewnie by nie zrozumieli.
Nie usłyszał, kiedy został wezwany do odpowiedzi. Wypchnięty z ławki przez kolegę, niepewnie podszedł do tablicy.
-Uczyłeś się? – Nauczycielka miała piękny uśmiech.
Pokiwał głową, nieśmiało patrząc jej w oczy.
-W którym roku, była bitwa pod Racławicami?
Trzęsącą się ręką, napisał datę na tablicy.
-Dobrze. A kto dowodził Polakami?
Zdążył zapisać pierwszą literę, kiedy się zaczęło:
-Nie pisz, tylko powiedz – nakazała.
-Proszę pani – odezwała się dziewczynka z pierwszej ławki– on źle słyszy i nie umie mówić.
-To trzeba go nauczyć.
Mówić nie umiał, ale potrafił wydobywać z siebie dźwięki, a nawet układać je w sylaby. Otworzył usta, tym razem jednak, nie wyszedł z nich żaden odgłos. Spróbował jeszcze raz, mocniej napinając mięśnie. Poczerwieniał z wysiłku, oczy zaszły mu łzami i wtedy gdzieś z głębi ściśniętej krtani, przetoczył się po języku i wypadł w ciszę, stłumiony charkot.
Śmiech rówieśników wcisnął go w kąt.
Przełkną ślinę i zmobilizował wszystkie siły:
-Choos…., Choos…., – strzępy słów, zdzierały mu gardło.
A ona czekała.
-Choos –cuus- skoo! – wycharczał, pryskając w koło śliną.
-Kto to jest Chos- cu – sko?– Znów pięknie się uśmiechnęła.
Zaraziła tą radością całą klasę. Skulił się i czekał, aż wyśmieją się do końca. Pozwoliła na to, a potem zadała kolejne pytanie, ale on drugi raz nie dał się oszukać. Zacisnął pięści, oddzielił się od świata zamkniętymi powiekami i milczał.
-Napisz. – Pozwoliła łaskawe.
Nie odważył się.
-Siadaj Choscusko. – Znudziło ją to nauczanie. – Żeby mówić, trzeba mieć coś do powiedzenia.
Ze spuszczoną głową, powlókł się na miejsce.
W podręczniku, na obrazie Kossaka, Kościuszko pędził na koniu, wcielać w życie swoje ideały o równości i braterstwie wszystkich ludzi.
Lena, Lenka, Lenuśka. Imię z dziewczęcych marzeń o córeczce w blond loczkach. Marzeń pogrzebanych głęboko, razem ze wspomnieniami z operacji, po której długo dochodziła do siebie. Praca w przedszkolu miała zaspokoić głód macierzyństwa. Przyniosła znacznie więcej – Marta najpierw zakochała się w małej Lence, a później w Łukaszu, który poderwał ją w pobliskim parku i okazał się tatą Lenki. Dar niebios, myślała. Dopóki nie zobaczyła zdjęcia tamtej kobiety.
Lenka lgnęła do niej, przynosiła rysunki, prosiła o bajkę na dobranoc. Czytając, Marta zerkała na śmiejącą się z nocnego stolika twarz, bliźniaczo podobną do tej na poduszce. Jak Łukasz mógłby zapomnieć o zmarłej żonie, wciąż widząc jej maleńką, uroczą kopię? I jak ona mogłaby zapomnieć, że Lenka nie jest jej i nigdy nie będzie? Niby niechcący rozbita, znienawidzona twarz wróciła w jeszcze ładniejszej ramce.
Nie mówiła Łukaszowi. Co miałaby powiedzieć? Że patrzenie na biegający dowód wyższości tamtej, która obdarowała go tak, jak Marta nigdy nie będzie mogła – boli? Że gdy jego – j e j – córka wtula się w nią, musi się powstrzymywać, by jej nie odepchnąć? Że zaczyna nienawidzić i tej drugiej, żywej twarzy? Takich słów się nie wypowiada. Nigdy.
Gdy bestia coraz mocniej wyrywała się na wolność, poszła na terapię. Mówiła o
„trudnościach”, nie o śniącym się co noc nożu. Powiedzieć tej miłej, ciepłej kobiecie? Nie, to ją przerastało.
„Jaka urocza!” „I kocha cię jak matkę.” Słowa prawdy były zbyt trudne, a bestia rwała łańcuch.
Tamtej nocy jeden sen przeszedł w drugi. Zimna posadzka pod stopami, skrzypnięcie drzwi, błysk noża w księżycowym świetle. Nawet to okazało się łatwiejsze.
Lena, Lenka, Lenuśka. Pogrzebane marzenie.
Edward przechyla szklankę. Strużka chłodnego płynu powoli, uspokajająco spływa mu do gardła. Edward zamyka oczy. Nie myśleć. Wyłączyć się. Odpłynąć.
Naraz trzask drzwi wejściowych i chwila ciszy. A potem w korytarzu szuranie stóp. Skrzypnięcie drzwi szafy. Przesuwanie wieszaków. I w końcu otwierają się drzwi dużego pokoju, w którym od pół godziny siedzi przy stole i sączy pachnącą torfowym dymem i żywicą ulubioną Laphroaig. Odwraca głowę.
– Cześć tato. A co ty tu tak sam… – Urywa.
Tylko przez ułamek sekundy w dużych turkusowych niczym egzotyczne morze oczach córki Edward dostrzega serdeczność. Ale ta zaraz tężeje skuta zimowym chłodem. Jego ręka trzymająca szklankę z niedopitą whisky zastyga w powietrzu. Palce zaciskają się na grubym szkle.
– Tato, obiecywałeś!
Głos pełen wyrzutu. Co ma powiedzieć? Obiecywał już więcej nie pić. Wtedy wierzył, że mu się uda. A potem znowu wszystko się posypało. To dygotanie w środku. Bo nagana w pracy. Bo cofniecie trzynastki. Bo groźba zwolnienia. I jeszcze ta lekarska diagnoza.
– Zosiu…
Zosia podchodzi do niego. Kładzie mu rękę na ramieniu. Wzdycha, ale milczy. Trwają tak jakiś czas w ciszy. Edward nie ma odwagi spojrzeć córce w oczy. Spuszcza głowę. Wpatruje się w swoje pięćdziesięcioletnie dłonie naznaczone ścieżkami nabrzmiałych błękitnych żyłek. W pokoju tyka stary zegar i posuwa czas do przodu. Tik tak. Tik tak.
Jakiś ruch. Niemal niezauważalny, koci. I szybkie lekkie kroki.
Edward podnosi głowę. Zosi już obok niego nie ma. Ale i butelka bursztynowej whisky, która dopiero co przed nim stała, zniknęła. Za to z kuchni dociera do niego chlupot wody. Nie wody? Na miłość boską!
Podrywa się z miejsca. Serce zaczyna mu tłuc. Krew rozpycha się w żyłach. Chyba się nie ośmieli? Czułość, jaką przed chwilą czuł dla córki, ulatnia się jak za dotykiem czarciej dłoni, a w jej miejsce dygocze w nim żarząca się złość.
– Zośka!!! – wrzeszczy i wpada do kuchni.
Zosia stoi przy zlewie z odwróconą butelką w ręce. Ze szklanej szyjki na zimny srebrny metal skapują ostatnie krople złocistego płynu.
Edward łapie córkę za ramiona, wpija paznokcie w jej skórę.
– Ty cholerna gówniaro. Coś ty zrobiła?!
Po brzoskwiniowych, obsypanych piegami policzkach Zosi spływają łzy.
Siedziałam na kawałku szmaty, na którym kiedyś pokładała się Luna. Była najwierniejszym przyjacielem. Wzrokiem pocieszała, zimnym nosem stukała w malutką, chudą rączkę. Znałam na wylot te zaczepki i bardzo je lubiłam. Ale gdy mamusia zauważyła, że się zaprzyjaźniłyśmy nie była szczęśliwa. Pewnego dnia zeszła do piwnicy. W ręku miała kawałek kiełbasy. Uśmiechnęłam się, bo kiszki wygrywały już wszystkie melodie jakie zna świat. Myślałam, że już nigdy nie dostanę jeść, a jednak. W drugiej ręce trzymała nóż. „ Mamusia będzie kroić na kawałki i mnie karmić.” – pomyślałam naiwnie. Na betonowej posadzce położyła pachnące wędzonym jałowcem marzenie.
– Zaraz okaże się jakiego masz przyjaciela. – powiedziała szyderczo.
Wtedy nie zrozumiałam tych słów, by chwilę później poznać ich znaczenie. Głodzona suczka błyskawicznie chwyciła mięsko. W niemalże tym samym momencie mamusia dźgnęła ją spiczastym ostrzem. Ukochany psiunio wykrwawiał się na moich oczach. Później bardzo długo mamusia już nie przychodziła. A nad ukochanym zwierzakiem zaczynał unosić się coraz ostrzejszy odór zgnilizny połączony z wymiocinami i kupą. Pojawiły się muchy, takie duże. Świecące – jak to mawiała mamusia. I pełno pełzających białych, cienkich jak niteczka robaczków. Robiło mi się niedobrze. Wreszcie przyszła. Bez słowa uprzątnęła wszystko, uklękła przy mnie, przytuliła.
– Widzisz co za podłe psisko! Nie dość, że zjadł twój posiłek to jeszcze zasmrodził ci powietrze. Gdyby nie ja, nie wiem co byś zrobiła. – rzekła.
– Mamusiu, Luna była głodna, chyba z tydzień nie dałaś nam jeść.
– Wszystko musisz popsuć! – wrzeszczała.
Trzasnęła drzwiczkami. Znów zrobiłam coś złego…już nie wiem czy tak bardzo mnie kocha czy nienawidzi.
Łukasz patrzy na mnie cielęcym wzrokiem – ciekawe czy ja też, wtedy, w taki sam sposób wpatrywałam się w moją matkę? Ona była niewzruszona, dlaczego ja miałabym, teraz, reagować inaczej?
Pamiętam, jak dziś, zimowy wieczór rozjaśniony pełnią księżyca, ciepło buchające z pieca wiejskiej chaty i skrzypnięcie ciężkich, drewnianych drzwi.
Babcia objęła mnie ramieniem. Jej sweter i fioletowa podomka, przesiąkły codzienną pracą w oborze. Zapach tak znajomy, że dopiero przy zderzeniu ze świeżym powiewem perfum matki, stał się wyczuwalny i drażniący.
Matka poruszała pomalowanym ustami, a szybko wmawiane słowa układały się w zdania zapadającego wyroku: ,,Ona zostanie z tobą”, ,,W Niemczech będę mieć lepsze życie”, ,,Nie mogę wziąć ich obu”.
Dlaczego nie wybrała mnie? W czym byłam gorsza od mojej siostry? Dlaczego nie chciała zbudować więzi innej od tej, utkanej z pajęczej przędzy – nieestetycznej i świadczącej o zaniedbaniu?
Łukasz miał być spokojnym i uroczym dzieckiem. Takiego sobie wymarzyłam, ale w miarę upływu czasu, okazał się krnąbrnym, pyskatym bachorem. Kiedy urodziła się Dominika, złotowłosy cherubinek, przydusiło mnie rozczarowanie nieudanym modelem, którym jest starszy syn – przygarbiony, z podkrążonymi – od wpatrywania się w monitor komputera – oczami.
— Chłopcy powinni być przy ojcu — mówię.
Łukasz nie spuszcza ze mnie wzroku. Skubie skórkę przy paznokciu.
— A jeśli nie miałbym ojca? Gdzie byś mnie zostawiła?
No właśnie, gdzie? Zdaję sobie sprawę, że to byłby problem. Dochodzi do mnie, że zwyczajnie nie chcę mojego dziecka, że rozwodzę się nie tylko z mężem, ale i z synem.
Wzrok Łukasza przybiera chłodny wyraz – jakby wpatrywały się we mnie oczy sklepowego manekina, tego podobnego do mojej matki.