Ania Shirley – czy raczej w tym wydaniu Anne Shirley – bohaterka powieści Lucy Maud Montgomery zostaje nauczycielką. Choć pomału wchodzi w dorosłość, nadal jest tą romantyczką, której przytrafiają się rozmaite przygody.
Kiedy na początku tego roku Wydawnictwo Marginesy opublikowało Anię z Zielonego Wzgórza Lucy Maud Montgomery, w prasie, w sieci zagrzmiało. Można powiedzieć świat czytelniczy zatrząsnął się w posadach. Nie w tym rzecz, że to kolejne tłumaczenie ukochanej przez miliony czytelniczek i czytelników książki dzieciństwa – mamy ich przecież na rynku bodaj kilkanaście. W tłumaczeniu Anny Bańkowskiej po raz pierwszy Ania Shirley stała się Anne Shirley, a Zielone Wzgórze zostało przechrzczone na Zielone Szczyty. Można było z niejakim zafascynowaniem śledzić „sprawę Anne Shirley”, bo okazało się, że książka licząca sobie ponad sto lat wciąż wzbudza nader żywe emocje. Wspaniałe, prawda? Sam podszedłem do nowego tłumaczenia nie bez wątpliwości i pewnych oporów (trudno mi się było przyzwyczaić na przykład do Rachel Lynde zamiast pani Małgorzaty) – tylko po to, aby odkryć, że to przecież ta sama piękna historia, którą pokochałem jako nastolatek. Więcej o Anne z Zielonych Szczytów pisałem w lutowej „Lekturze na weekend”. W czerwcu nakładem Marginesów ukazał się drugi tom najsłynniejszego cyklu Lucy Maud Montgomery.
Akcja Anne z Avonlea obejmuje nieco ponad dwa lata. Tytułowa bohaterka ma już szesnaście lat i zostaje nauczycielką w szkole w Avonlea. Pan Harrison, nowy sąsiad, nie tak odpychający, jak by się na początku wydawało, wypomina jej: „i tak jesteś za młoda na nauczycielkę. Za młoda i za dziecinna”. Trudno się z nim nie zgodzić, kiedy obserwuje się Anne w pierwszej scenie, gdy ta daje się ponieść górnolotnym marzeniom (na marginesie: wtedy w tę wzniosłą wizję wkracza proza życia – w postaci bezczelnej krowy). Początki rzeczywiście okazują się trudne, Anne trudno się odnaleźć w roli nauczycielki:
„Kiedy po lekcjach dzieci wyszły z klasy, Anne opadła na krzesło kompletnie wyczerpana. Bolała ją głowa i opuścił wszelki zapał. W zasadzie nie zdarzyło się nic, co mogłoby przyczynić się do takiego zniechęcenia, niemniej czuła się bardzo zmęczona i zaczynała wierzyć, że nigdy nie polubi nauczania. Jak strasznie pomyśleć, że trzeba będzie robić coś, czego się nie lubi, i to codziennie przez… powiedzmy, czterdzieści lat! Anne nie mogła się zdecydować, czy ma się rozpłakać tu i teraz czy jednak zaczekać z tym aż znajdzie się w zaciszu swojego białego pokoiku”.
Anne nieraz jeszcze będzie żałować, zostanie zmuszona do nagięcia swoich zasad, ale ostatecznie zdobędzie uznanie i sympatię swoich uczniów (nawet tych najtrudniejszych do przejednania – jakżeby inaczej ze sławetnego rodu Pye’ów). Rzecz jasna Anne z Avonlea nie obraca się tylko wokół szkolnych perypetii świeżo upieczonej nauczycielki. Przytrafiają jej się rozmaite przygody, niekiedy dosyć niefortunne, podobnie jak te, które poznaliśmy w poprzednim tomie („- Dla niektórych osób przygody to stan naturalny – zauważyła pogodnie Anne. – Albo się ma ten dar, albo nie”). Powstaje Koło Entuzjastów Avonlea. Anne poznaje nowych przyjaciół, w tym autorkę jej ukochanych książek. Nadejdą ciężkie dni dla Rachel Lynde. Maryla Cuthbert decyduje się przygarnąć osierocone bliźnięta dalekiej krewnej. Psotny Davy o dobrym sercu i spolegliwa, grzeczniutka Dora wnoszą w Zielone Szczyty wiele pogody. Chłopiec jest ciekawski, a jego pytania i przemyślenia wprowadzają w powieść wiele humoru. Miejscami zadziwiający to humor, jak na żonę pastora („A Chester Sloane mówi, że w niebie nic się nie robi, tylko chodzi w kółko w białych kieckach i gra na harfach i ma nadzieję, że nie będzie musiał tam iść, dopóki się nie zestarzeje, bo może wtedy będzie dobrzejszy. Ale żeby chodzić w kiecce? To musi być straszne, ja też tak myślę. Dlaczego anioły chłopaki nie mogą mieć spodni, Anne?”). Kanadyjska pisarka jak zwykle pozostaje zdumiewająco cierpka i ironiczna w opisywaniu bliźnich:
„Timothy też kaszle i kwęka. On już od dziesięciu lat umiera i pewnie będzie tak umierał przez kolejnych dziesięć. Tacy jak on nawet umrzeć porządnie nie potrafią, za co się wezmą, to nie skończą, chorują też w nieskończoność. To strasznie niewydarzona rodzina, nie wiem, co z nimi dalej będzie, ale może Opatrzność to wie. – Tu pani Lynde westchnęła tak, jakby powątpiewała w wiedzę Opatrzności na ten temat”.
Niemniej bardzo często traktuje ich całkiem poważnie. Młodzi bohaterowie Montgomery dorastają, znajdują się na życiowych zakrętach. Każde z nich wybierze swoją drogę – Gilbert będzie chciał zostać lekarzem, Anne ostatecznie podejmie dalszą edukację w college’u, Diana zdecyduje się na małżeństwo. Przejmujące są fragmenty, w których z młodzieńczą werwą – nie bez pewnej dozy naiwności – zastanawiają się nad własną przyszłością:
„Gilbert ostatecznie zdecydował się być lekarzem.
– To wspaniały zawód – dowodził z zapałem. – Człowiek musi przez całe życie z czymś walczyć… Czy ktoś nie zdefiniował kiedyś człowieka jako walczące zwierzę? No więc ja chcę walczyć z chorobami, bólem i ignorancją, bo to wszystko się ze sobą łączy. Chcę mieć swój udział w uczciwej, rzetelnej pracy dla ludzkości, dołożyć swoją cząstkę do zasobów wiedzy, gromadzonej przez wszystkich dobrych ludzi od zarania świata. ci, którzy żyli przede mną, tak wiele dla mnie zrobili, że chcę okazać im wdzięczność, robiąc coś dla przyszłych pokoleń. Wydaje mi się, że tylko tak można wywiązać się ze swoich zobowiązań wobec rodzaju ludzkiego.
– A ja bym chciała dodać do życia więcej piękna – rozmarzyła się Anne. – Nie zależy mi specjalnie na tym, żeby ludzie więcej wiedzieli, chociaż to najszlachetniejsza z ambicji, ale marzę o tym, żeby dzięki mnie zyskali trochę przyjemności, małych okruchów szczęścia, których, gdyby nie ja, nigdy by nie zaznali.”
Anne z Avonlea raczej nie miała szans przebić swojej poprzedniczki. Sama Montgomery w pamiętnikach narzekała przy pisaniu, że brakuje jej na tę powieść pomysłu – i to w pewnym stopniu widać. Anne chyba nie bez powodu narzeka: „Wydawcy zawsze upierają się przy fabule”. Nie ma tu wyrazistej linii fabularnej, rozmaite wątki współistnieją, rzadko się zazębiając, choć i tu zdarzają się ciekawe historie (jak żywcem wyjęta z baśni opowieść o pannie Lavendar z Chatki Ech. Swoją drogą to dziś może wydawać się dziwaczne, że czterdziestopięciolatka jest określania mianem „starszej damy”). Niemniej wszelkie konflikty szybko się rozwiązują, problemy są ujęte w większości powierzchownie, miejscami akcja „skacze” albo gna. Natomiast choć brakuje tu pewnej spójności, lektura nadal będzie sprawiać przyjemność. To przecież taki swojski świat, do którego chce się wracać. Tłumaczenie w niczym tu nie wadzi – choć nie podobała mi się „mamuchna” w ustach Paula Irvinga. I muszę przyznać, że dla mnie Davy już zawsze pozostanie Tadziem.
Nie żałuję kolejnego spotkania po latach z Anne Shirley. Teraz będę wyczekiwał następnego – gdy Anne uda się do Redmondu.
Źródło cytatów: Lucy Maud Montgomery, Anne z Avonlea, tłum. Anna Bańkowska, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2022.
Źródło grafiki: https://www.telemagazyn.pl/film/ania-z-zielonego-wzgorza-ciag-dalszy-1990417/
Na szczęście tym razem duetowi Lubimyczytac.pl i BuyBox.pl udało się uniknąć błędu z pierwszym tomem tego nowego tłumaczenia, które początkowo doradzało kupienie za grosze … starego tłumaczenia.
Pomysł tej tłumaczki pobiegł dokładnie w odwrotną stronę niż ekranizacja NETFLIXa „Ania nie Anna”, która odbiegała od oryginału, zdaniem niektórych np. Michała „rażąco”.
Tak, potwierdzam:)