Lektura na weekend – Zamach na Zielone Wzgórze

Któż nie zna – przynajmniej ze słyszenia – rudowłosej Ani Shirley z Zielonego Wzgórza? Uwaga! W najnowszym tłumaczeniu, autorstwa Anny Bańkowskiej, to już nie Ania, lecz Anne i nie Zielone Wzgórze, lecz Zielone Szczyty. Cały internet aż huczy, przeważnie z oburzenia – a ja tymczasem powróciłem do historii, która zachwyciła mnie tak dawno temu.

„- To takie miłe stworzenie, nie sądzisz? Trochę szkoda ją odsyłać, skoro tak bardzo się cieszyła, że tu zamieszka.
– Matthew! Ty na serio uważasz, że powinniśmy ją zatrzymać?!
Marilla nie mogłaby się bardziej zdziwić, gdyby jej brat nagle stanął na głowie.
– N-no nie, niezupełnie – jąkał się Matthew, jak ktoś przyciśnięty do muru. – Przypuszczam, że… Chyba nikt nie może tego od nas wymagać.
– Ja myślę! Co by nam z tego przyszło?
– Może wynikłoby z tego jakieś dobro – wypalił nieoczekiwanie dla siebie samego Matthew.
– Wiesz, co ci powiem? To dziecko cię zaczarowało!”

Cóż, to niechciane dziecko zaczarowało nie tylko swoich opiekunów, ale i miliony dziecięcych i dorosłych czytelników na całym świecie. Ania Shirley weszła do kanonu nieśmiertelnych, niezapomnianych postaci. Nic dziwnego – to znakomicie pomyślana, nietuzinkowa bohaterka umieszczona w mądrej, zabawnej, chwytającej za serce, ponadczasowej historii o dojrzewaniu, przywiązaniu i miłości.

Pewnego bardzo odległego dnia – miałem może z trzynaście lat i czytałem książkę za książką – w moje ręce wpadła z przymusu lekturowego właśnie Ania z Zielonego Wzgórza Lucy Maud Montgomery w tłumaczeniu Rozalii Bernsteinowej. Dziwnie się złożyło, mieliśmy w domu większość części tego cyklu, ale akurat nie tę. Rodzice dokupili mi ją na szybko. Z błyszczącej okładki spoglądała na mnie siedząca na ławce uśmiechnięta dziewczyna z rudymi warkoczami. W środku ilustracje były bardziej dyskretne, udane. Zacząłem czytać – i nie mogłem się oderwać. Śledziłem kolejne przygody rudowłosej Ani, śmiałem się, gdy upiła Dianę, ufarbowała sobie włosy na zielono czy wylądowała w nader nieromantycznej sytuacji w dziurawym czółnie. Płakałem, kiedy Ania straciła kogoś bliskiego. Cieszyłem się jej szczęściem, kibicowałem z całego serca. Oczywiście po Ani z Zielonego Wzgórza sięgnąłem po kolejne tomy – z zachwytem przeczytałem całą serię. Mam wrażenie, że zacząłem nieco inaczej patrzeć na świat.

Przez późniejsze lata seria o „Ani” towarzyszyła mi tylko na półce, stała między Jeżycjadą a tomami Mikołajka. Odkryłem inne książki, sięgałem po lektury dla dorosłych czytelników, zakochałem się w dawnej klasyce. A jednak przy okazji kolejnych przeprowadzek zabierałem komplet Ań ze sobą, choć nie sądziłem, abym kiedyś do nich wrócił. To były czasy, kiedy uważałem, że szkoda czytać książki, które już się zna, skoro czeka tyle nowych. W końcu z tego wyrosłem i dziś nie wyobrażam sobie mojego czytelniczego życia bez powtórek.

I kilka lat temu wróciłem znów na Wyspę Księcia Edwarda. Przeczytałem Anię z Zielonego Wzgórza, ale w tłumaczeniu Agnieszki Kuc (o nim swego czasu również było głośno). Ze zdumieniem odkryłem cudowną ironię, która jakoś mi wcześniej umknęła (może to kwestia pierwszego przekładu, a może wieku czytelnika). Odczytałem też tę historię nieco inaczej. Zwróciłem uwagę, że w toku powieści nie tylko Ania dojrzewa, ale także Maryla – i może jest to dużo ciekawsza przemiana. Doceniłem wyrazistość innych postaci – Maryli, Małgorzaty czy Mateusza. Później sięgnąłem po kolejne części „Ani” i musiałem zrewidować swój dawny zachwyt – w moim odczuciu nie wszystkie tomy się broniły, niekiedy brakowało konkretnej fabuły, którą można by śledzić, a sama bohaterka w pewnym momencie przestała się rozwijać. Na fali powtórek odkryłem na nowo inne książki Montgomery czytane lata temu: Błękitny zamek, Dzban ciotki Becky, dylogię o Pat, bardzo pisarską trylogię o Emilce, Czary Marigold i Janę ze Wzgórza Latarni. Przekonałem się, że choć Ania Shirley zyskała największą popularność, pozostałe bohaterki z Wyspy Księcia Edwarda też zasługują na uwagę.

Kilka dni temu ukazało się nowe tłumaczenie Ani z Zielonego Wzgórza opublikowane nakładem Wydawnictwa Marginesy – reklamowane jako najbliższe oryginałowi. Tym razem tę historię przedstawiła Anna Bańkowska, ceniona tłumaczka z wieloletnim doświadczeniem. Jeszcze przed premierą w sieci zawrzało z oburzenia. Burza zamieniła się w istne tornado. Rzecz w przywróceniu oryginalnych imion i nazw geograficznych, a także w zmianie tytułu. Ania Shirley to Anne Shirley, a Zielone Wzgórze zostało zastąpione przez Zielone Szczyty. Dla wielu czytelników okazało się to profanacją, zamachem na ukochaną lekturę dzieciństwa. Sama Anna Bańkowska zdawała sobie z tego sprawę, asekurując się pod koniec swojego wstępu: „Podsumowując, przyznaję się do winy: zabiłam Anię, zburzyłam Zielone Wzgórze i pozbawiłam je pokoiku na facjatce. Proszę jednak o łagodny wymiar kary, zważywszy na to, że ktoś kiedyś musiał się podjąć tego niewdzięcznego zadania”. Ma przeciwko sobie całą rzeszę czytelników, którzy nabijają się ze zmienionego tytułu, nie zamierzają czytać nowego przekładu, bo sentyment wygrywa. Pojawiają się kolejne artykuły i wywiady, zaraz pojawią się i recenzje. Trudno oprzeć się wrażeniu, że być może mielibyśmy do czynienia „tylko” z kolejnym tłumaczeniem tej samej książki (a na rynku jest ich kilkanaście!), gdyby nie zmiany imion i przemianowanie Zielonego Wzgórza. Zagadką pozostanie, czy pomysł na te onomastyczne rewolucje – który okazał się marketingowym strzałem w dziesiątkę – nie pojawił się dopiero na końcowym etapie prac (znamienne, że w tekście „ocalał” przynajmniej jeden Mateusz: „A jednak Mateusz pragnął ją zatrzymać”).

Przyznam, że przystępowałem do lektury z obawami. Trudno było się przyzwyczaić do oryginalnych imion tak dobrze znanych postaci. Jednak ani się obejrzałem, a zdałem sobie sprawę, że czytam z przyjemnością dobrze znaną powieść, którą pokochałem pół życia temu. Przestałem zwracać uwagę na oryginalnej imiona. I nagle przypomniałem sobie, że to przecież książka napisana przez Lucy Maud Montgomery, jedna z jej najlepszych, jeśli nie najlepsza. Odnoszę wrażenie, że w tej całej dyskusji (przez niektórych określanej mianem „sprawy narodowej”) zapominamy właśnie o tym aspekcie. Dla mnie dużo większym zamachem na świat Ani okazał się serial Netfliksa z Anią Cuthbert zamiast Ani Shirley (pierwszy odcinek obejrzałem z zainteresowaniem, ale poziom niesmaku po drugim odcinku sprawił, że do trzeciego już nie dotarłem).

Nie będę może „wyznawcą” nowego tłumaczenia, oryginalna Anne i tak pozostanie dla mnie Anią, ale cieszę się z tej rewolucji. Cały ten szum pokazuje, że ta książka jest wiecznie żywa, wciąż wzbudza emocje – a przecież minęło już ponad sto lat od premiery. Myślę, że nowe tłumaczenie z powodzeniem można traktować jako możliwość powrotu do świata, który był nam bliski. Przecież to wciąż ta sama historia. Cieszę się, że mogłem ją przeżyć na nowo i przypomnieć sobie, dlaczego pokochałem Anię Shirley i jej świat. Wiem, że sięgnę po kolejne tomy tego cyklu w tłumaczeniu Anny Bańkowskiej.

A jak wy zapatrujecie się na nowe tłumaczenie Ani z Zielonego Wzgórza?

Źródło cytatów: Lucy Maud Montgomery, Anne z Zielonych Szczytów, tłum. Anna Bańkowska, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2022.
Źródło grafiki: https://kultura.gazeta.pl/kultura/7,127222,21350680,bedzie-nowy-serial-o-ani-z-zielonego-wzgorza-rewelacyjny-zwiastun.html

18 Replies to “Lektura na weekend – Zamach na Zielone Wzgórze”

  1. Czytalam ten wywiad, bylam wstrzasnieta 🙂 Na pewno ta tlumaczka ma duzy dorobek, ale takie nowe tlumaczenie jest dla mnie raczej zagrywka marketingowa. Byc moze pierwsze tlumaczenie nie bylo wierne, ale ukochaly je miliony czytelniczek, wiec po co wszystko odkrecac? Ciekawe jest to, ze istnieja fankluby Ani. Tez bym chciala kiedys zobaczyc Wyspe Ksiecia Edwarda tak pieknie opisana w Ani.

    1. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

      „Odkręcać”?:) Pierwsze tłumaczenie nie zostanie wycofane z księgarń:)

  2. No dobrze, kazdy moze kupic wersje, jaka chce, ale w wywiadzie tlumaczka kladzie nacisk na to, ze te Zielone Wzgorza to wymysl poprzedniej tlumaczki i ze to powinny byc Zielone Szczyty, a wiec chodzi o nazwe domu, a nie okolicy. W tym sensie burzy wyobrazenia czytelnikow poprzedniej wersji. O ile wiele ksiazek wole czytac w oryginale, o tyle z Ania bylam zzyta od dziecinstwa i na pewno nie chcialabym jej przeczytac w oryginale. W mojej ocenie tej proby wydawniczej przewaza oczywiscie strona emocjonalna, nie oceniam jakosci nowego tlumaczenia.

    1. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

      Myślę, że w tych dyskusjach wiele osób kieruje się emocjami, ale to świadczy po prostu o potędze tej książki i Ani/Anne:)

  3. Nie czytałam nowej książki, ale powiem szczerze, że jeśli chodzi o serial, to miałam tak samo po pierwszym odcinku. Wróciłam do niego kilka miesięcy później, i teraz jest to jeden z moich ulubionych seriali. Oczywiście, mnóstwo niedociągnięć i historii, które nigdy nie wydarzyły się w prawdziwej „Ani” ale jednak muzyka, krajobrazy, cudo! Szczerze polecam podejść do niego kolejny raz 😉

    1. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

      Ja chyba nie dam mu już szansy:)

  4. Kto nie zna Ani Shirley, ognistowłosej przyjaciółki naszego dzieciństwa? Wielu z nas towarzyszyła, gdy dorastaliśmy i raczej nikt nie zastanawiał się, czy wiernie przetłumaczono jej imię, miejsce zamieszkania itd. Po prostu pokochaliśmy ją i kochamy ją do dziś.
    Tłumacz to trudna rola, musi znaleźć złoty środek pomiędzy wiernością oryginałowi a interpretacją, która będzie czytelna dla odbiorcy. I żeby nie tworzyć słownych czy fabularnych dziwolągów, trzeba czasem przeinaczyć to „co autor miał na myśli”. I ja nie mam nic przeciwko takim przekłamaniom, bo one często są bliskie sercu czytelnika i dzięki nim bohaterowie książek ożywają i stają się kimś spośród nas. To nadal kwesta indywidualnej oceny, ale dla mnie Ania to przyjaciółka z podwórka, a Anne pozostaje bohaterką książki. A dyskusja o tym co lepsze, wierny przekład, czy swobodna interpretacja, to spór porównywalny z dyskusją o tym, co było pierwsze, jako czy kura.
    Większość z nas poznała Anię za sprawą przekładu Rozalii Bernsteinowej, wg różnych opinii, niekoniecznie wiernego. A że saga o Ani to kamień milowy na drodze miłości do literatury, to nic dziwnego, że o tłumaczenie – lepsze lub gorsze, z biegiem lat pokusili się też inni. I choć przy okazji nowych tłumaczeń obrywało się Rozalii Bernsteinowej za nieścisłości i przekłamania, za wykorzystanie treści jako narzędzia pedagogicznego, gdyż literatura dziecięca początku XX wieku miała swoją odgórnie przypisaną dydaktyczną rolę – to ja pytam: no i co z tego?
    Przywołam tu Tomasza Beksińskiego, którego mistrzowskie tłumaczenie Monty Pythona pozwoliło zarykiwać się ze śmiechu całym rzeszom Polaków – i gwarantuję Wam, nie stała się nikomu żadna krzywda, gdy wśród „pytonów” pojawili się państwo Gucwińscy albo festiwal w Jarocinie, wręcz przeciwnie – te przekłamania, skoro już takiej definicji mamy się trzymać – pozwoliły odczuć i docenić subtelny dowcip i jego wyrafinowanie, które przy dosłownym tłumaczeniu umarłyby smutną śmiercią. Cóż więc komu ubyło z powodu Ani z Zielonego Wzgórza?
    Teraz mamy tłumaczenie Anny Bańkowskiej, którego wizytówką ma być wierność oryginałowi i który mimo istotnych zmian w imionach i nazwach własnych, tak naprawdę nadal jest dobrą historią o niezwykłej mieszkance Wyspy Księcia Edwarda. I po przeczytaniu tej książki z ulgą stwierdzam, że nie jest źle, choć sama wolę Anię niż Anne. Niech więc sobie będzie Anne Shirley, niech będą Zielone Szczyty, historia jest na tyle dobra, że obroni się sama. Chyba nie warto o to kruszyć kopii. A jeśli komuś się nie spodoba? Cóż, na półce jest jeszcze miejsce obok Fredzi Phi-Phi czy Fizi Pończoszanki.

    1. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

      Widzę, Beata, że mamy bardzo podobne podejście:)

  5. Tez sobie pomyslalam o tych dwoch pozycjach, o ktorych piszesz w ostatnim zdaniu – tez pozostaly tylko ciekawostkami. Jak najbardziej zgadzam sie z tym, co piszesz.

  6. Mnie, jako filologa oburza jedna podstawowa rzecz: jeśli mówimy o wierności wobec oryginału i o dokładnym tłumaczeniu, to angielskie słowo „gables” to nie żadne szczyty! Szczyty są w górach. „Gable” – to jest termin architektoniczny i tłumaczy się on na polski jako „fronton”. Jeśli więc całe to zmieszanie zostało wywołane w imię takiej pseudo wierności, to ja jestem przeciw. Swoją drogą, zamiast wylewać hate w sieci, mamy bardzo prosty instrument „ukarania” tłumaczki i wydawnictwa: nie kupować nowego wydania. Ja nie kupię.

    1. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

      Zastanawiam się, jak inaczej dałoby się przetłumaczyć ten tytuł:)

      1. Tak, właśnie tak, fronton, szczyt domu, w którym zamieszkała Anne miał zielony kolor, reszta to komercja.

  7. Czyli Anne z Zielonego Frontonu! Czyz to nie urocze?!

  8. Myślę, że tłumaczka nie miała wyjścia i jeśli upierała się żeby przetłumaczyć Anię to musiała właśnie tak postąpić. Podobnie zresztą jak twórcy serialu Netflixa „Ania nie Anna”, którzy jednak poszli w przeciwną stronę odchodząc od oryginału. Każdemu według gustów.
    Tłumacze często odgrywają ważniejszą rolę niż to się wydaje. Na przykład „Chłopcy z placu Broni” mają tytuł będący pomysłem polskiej tłumaczki odchodząc od oryginalnego „Chłopcy z ulicy świętego Pawła”. Myślę, że to się wyjątkowo dobrze udało! Poprawiła trochę nieszczęśliwy pomysł autora, który zresztą zupełnie nie skorzystał na popularności dzieła, bo oddając rękopis sprzedał w całości majątkowe prawa autorskie.

  9. Lubicie przed zakupem rozejrzeć się po sklepach by znaleźć najtańszą ofertę. Jeśli idzie o ksiażki to zaglądam zawsze na http://www.LubimyCzytac.pl, gdzie zawsze mam wybór kilkudzięciu ofert. Tak było kiedy moja połówka będąca fanką kultowej Ani zapragnęła jej nowego tłumaczenia: https://lubimyczytac.pl/ksiazka/4996775/anne-z-zielonych-szczytow
    Zszokowały mnie ceny poniżej 10zł za tegoroczną nowość. Myślałem, że woluntariusz wpisujący tytuł na LC podał błędny ISBN wydawcy starego tłumaczenia. Ale nie, na stronie Wydawnictwa Marginesy oferującego to nowe tłumaczenie jest dokładnie ten sam ISBN 9788367022637, a nie np. : „starej Ani” w tłumaczeniu Rozalia Bernsteinowa o ISBN 8385249623.
    Podsumowując – nie wiem dlaczego lista sklepów na LC przy „Anne z Zielonych Szczytów” Wydawnictwa Marginesy pokazuje na stare wydania pt. „Ania z Zielonego Wzgórza”. Z pewnością albo LC albo BuyBox niesłusznie wprowadziło równoważność pomiędzy ISBNami np.: ISBN 9788367022637= ISBN 8385249623. Na pewno jednak to nie jest błacha sprawa, bo zarówno Marginesy jak czytelnicy mogą się poczuć oszukani. Napisałem już do wszystkich graczy.

    A mnie to interesuje, bo w moim instytucie pracujemy nad porównywarkami i to przyszłościowej generacji. Bo te tradycyjne zupełnie sobie nie radzą, gdy chcemy zrobić porządne zakupy, czyli kupić koszyk zakupów. Przydażyło się to mojemu Jasiowi, któremu rodzice zlecili zakup podręczników szkolnych dając 200 zł. Reszta z tych zakupów była dla niego. To zadanie opowiadanko prezentuję tutaj: https://blog.naukowa.it/zakup-jasia/ a tu pokazuję jak by mogła działać taka nowoczesna porównywarka https://blog.naukowa.it/kupowanie-w-sieci-calego-koszyka-towarow-jak-najtaniej/. LC trochę podąża w tym kierunku oferując porównywarkę pakietową, ale to jeszcze nie to co przedstawiam.

    1. Dzwoniłem do firmy BuyBox i potwierdzili moje zgłoszenie nieprawidłowości.
      Pracują nad usunięciem tej usterki.

  10. Firmy odpowiedzialne za porównywanie cen na Lubimy Czytać poprawiły błąd i teraz lista sklepów pod https://lubimyczytac.pl/ksiazka/4996775/anne-z-zielonych-szczytow pokazuje wyłącznie to nowe tłumaczenie wydane przez Marginesy. Kupiłem mojej połówce 🙂

    1. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

      Super:)

Dodaj komentarz