Pora zaprosić was do udziału w kolejnym konkursie! Tym razem mamy dla was „Doll story” – najnowszą powieść Michała Pawła Urbaniaka. To poruszająca historia pewnej rodziny biorącej udział w kontrowersyjnej akcji charytatywnej.
Mamy już marzec – przyszedł czas na kolejny konkurs. Tym razem możecie wygrać Doll story, trzecią (po Liście nieobecności i Niestandardowych) powieść Michała Pawła Urbaniaka, pisarza, którego dobrze znacie jako nauczyciela prowadzącego kursy Pasji Pisania. Trzy egzemplarze Doll story ufundowało Wydawnictwo Mova.
Doll story to mroczna powieść psychologiczna, ukazująca do czego może prowadzić dotkliwa samotność oraz rodzinna hipokryzja. Głównym bohaterem jest Wolfgang Rajchert. To samotny jedynak, którego życie zamyka się w czterech ścianach rodzinnego domu – z powodu problemów ze zdrowiem nie chodzi do szkoły, przez co nie ma kolegów. Przypadkiem dowiaduje się o nowym projekcie społecznym, w którym jako przyjaciół można zatrudnić dzieci znajdujące się w trudnej sytuacji materialnej. Nakłania rodziców do wzięcia w nim udziału. I tak w domu Rajchertów pojawia się Mariusz – chłopak znikąd, z tajemniczą przeszłością, równie złakniony rodziny, jak Wolf towarzystwa. Ma być dla Wolfa niczym brat, którego ten nigdy nie miał. Mariusz zdobywa serca i zaufanie wszystkich członków rodziny. Jednak szybko się okazuje, że jego obecność niesie za sobą nieprzewidziane konsekwencje.
„– Jak tam twoja nowa zabawka? Jeszcze ci się nie znudziła?”
Proponujemy wam dziś pisarski konkurs, w którym słowem-kluczem będzie właśnie „zabawka”. Jak podejdziecie do tego tematu? Czy przedstawicie opowieść ciepłą, czy pełną grozy? Komediową czy dramatyczną? A może naznaczoną groteską?
Opowiadania – lub ich fragmenty – wklejajcie w formie komentarza do niniejszego wpisu. Nie powinny przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Na teksty czekamy do 26 marca włącznie. Spośród nadesłanych prac Michał Paweł Urbaniak wybierze trzy najciekawsze, a ich autorzy/autorki otrzymają nagrody.
Powodzenia!
Źródło cytatu: Michał Paweł Urbaniak, Doll story, Wydawnictwo MOVA, Białystok 2023.
– To było zaraz po Małych Dionizjach. Wybraliśmy się z Heliodorem i tym malaką Aleksym na połów w okolice Słupów Herkulesa. Mówili, że dorady są tam wielkie jak tuńczyki, a tuńczyki wielkie jak hipopotamy.
Głos miał donośny i zachrypnięty. Migocący nierówno płomyk kopcącej świecy oświetlał jego pooraną bruzdami twarz człowieka spędzającego wiele lat na słońcu oraz dwie głębokie blizny na prawym policzku, które nadawały mu demoniczny wygląd.
– Tak więc – kontynuował rybak siorbnąwszy prosto ze dzbana potężny łyk gleukosa i zlizując z siwych wąsów lepiącą słodycz – wypłynęliśmy jeszcze przed świtem. Po prawdzie, to nie wierzyliśmy w te wielkie ryby, ale wuj Aleksego przysięgał na włos łonowy Hefajstosa, że w Ceucie dziewki portowe za parę miedziaków wyczyniają takie cuda, iż sami bogowie przybierają ludzką postać, żeby z nimi poswawolić. Wielceśmy byli tych putan ciekawi. Cóż zresztą mieliśmy do stracenia? Na naszym morzu sztorm przegonił ryby w głębinę.
Tu rozejrzał się po tawernie, bezgłośnie dając do zrozumienia, że po próżnicy gadał nie będzie. Któryś z gapiów zorientował się w czym rzecz i szybko wymienił dzban na pełny. Stary z ukontentowaniem skłonił się darczyńcy i łyknąwszy nieco natchnienia kontynuował:
– Koło południa niebo nagle pociemniało i zerwał się gwałtowny wiatr. Ale nie taki sobie zwykły. Ten wicher w niczym nie przypominał grzejącego kości i zapychającego włosy piachem Sirocco. Chłostał po twarzy mokrym śniegiem i szarpał porywami żagle tak, że nasza łódź kiwała się na spienionych falach jak dziecięca zabawka. I niósł ze sobą smród tak okrutny, jakby Neptun sobie anus trójzębem rozerwał. Ten smród był najgorszy. Czuć w nim było siarkę, otchłań i śmierć…
I mamy pierwszą pracę! Kto następny?:)
Dobre! Podoba mi się Twój tekst. Chętnie dowiedziałabym się, co było dalej.
Dziękuję. A ja bym chętnie poprawił błąd merytoryczny. Nie Neptun a Posejdon 😉 Pisarczyk, ty roztrzepańcu ! Okres ten sam, ale pozostało ci jedynie udawać ze żeglującemu po wielu morzach rybakowi od tego ciągłego podróżowania się religie pomieszały. Uwaga – gorący wiatr Sirocco rzeczywiście może wiać zimą (Małe Dionizje są w zimie). To akurat sprawdzałem dosyć dokładnie. Ale za to pozwoliłem wleźć rzymskiemu agentowi do greckiej historii. 😉
Serce bije mi szybko, gdy na wyświetlaczu telefonu widzę wiadomość od Niego. Czuję, że język nagle jest chropowaty, a wielka gula utyka mi w gardle. Za nic teraz nie wymówię słowa, choć całą sobą krzyczę. Dłonie lekko mi drżą, dlatego palec wskazujący nieporadnie wystukuje kod blokady ekranu. Szeroko otwarte źrenice łapczywie pożerają każde słowo.
„Pragnę Cię. Jesteś najważniejsza w moim życiu. Nigdy nie byłem tak blisko z żadną kobietą, przecież wiesz. Wiesz, prawda? Kasiu, uwielbiam Twoja duszę i ciało. Jesteś taka miękka, delikatna, kiedy moje dłonie i język wędrują po zakamarkach. Dlaczego mnie odtrącasz? Czy wspólne wyjazdy do teatru, do SPA nic dla Ciebie nie znaczą? Czy chcesz z tego zrezygnować, właśnie teraz? Tak bardzo Cię potrzebuję. Kasiu, proszę. Odezwij się. Nie zostawiaj mnie. Tęsknię bardzo za naszymi upojnymi chwilami”.
Każde słowo czytam po kilka razy. Chciałabym wierzyć, że to wszystko jest prawdą. Dłużej już nie dam rady udawać. Jak mogę być dla Niego najważniejsza, skoro mieszka w pięknym domu z żoną, dziećmi i psem?! Czy nadal mam być jego zabawką? W imię czego?! Miłości?
Cała drżę, kiedy zanoszę się głośnym szlochem i rozpaczliwie chwytam łyk powietrza. Ciepłe krople łez, jak ulewny deszcz spływają na kremową sukienkę i zostawiają ciemne plamy rozmytego tuszu do rzęs. W myślach pocieszam samą siebie „wyczyszczę”. Telefon wysunął się z dygoczącej dłoni i na marmurowej posadzce roztrzaskał moje ostatnie 5 lat życia.
Z bijącym sercem, skuszona nagrodą stawiam na linii mety moją Skarbonkę. Marzy jej się pudło, ale jak przybiegnie w pierwszej dziesiątce, też będzie sukces.
Skarbonka
Skarbonka stała na radiu pod telewizorem, w samym kącie dużego pokoju, tuż obok okna.
Była jak mały domek za miastem. Biała, w oknach kwitły malowane kwiaty, na dachu stał komin do wrzucania monet. Wystarczyły płot, drzewa i trawa z kartonu a w skarbonce mieszkał miniaturowy gospodarz albo lalka z zamykanymi oczami.
Od czasu do czasu wrzucałam drobniaki do skarbonki.
Na parterze mieszkał mój kolega Włodek. Latem nasza paczka godzinami oblepiała trzepak lub biegaliśmy po piwnicach. Gdy ktoś nam pogroził palcem, zbieraliśmy kawałki pustaków i zaczynały się podchody. Nie było czasu na nudę.
Pewnego dnia Włodek długo nie wychodził. Pukaliśmy gałęzią w okno, w końcu wychylił się jego tata.
— Włodek w szpitalu — rzucił i odpalił papierosa. W milczeniu wróciliśmy na trzepak.
Okno na parterze było wciąż zamknięte. Mijały długie tygodnie.
Raz spojrzałam w okno na parterze. To był on, ale jakiś inny, prawie biały. Mama uchyliła okno my krzyczeliśmy jeden przez drugiego. Włodek nawet się nie uśmiechnął.
Pewnego ranka wracałam z mamą z zakupów, akurat Pani Wołoska otworzyła drzwi.
— Weź torbę i zmykaj na górę, za chwilę wrócę. — Mama lekko mnie pchnęła.
Nie posłuchałam, przykucnęłam na półpiętrze.
— Jadziu, wszystkie łzy wypłakałam — doleciało do mnie. Lekarze rozkładają ręce. Jest jakiś lek za granicą, ale kosztuje majątek. I jeszcze bardziej ściszyła głos.
Kilka dni później minęłam się na schodach z mamą Włodka, akurat schodziła do piwnicy. Wpadłam do pokoju, rzuciłam tornister, chwyciłam skarbonkę.
Drzwi były lekko uchylone, kobieta siedziała skulona i szlochała. Nagle uniosła głowę, zwinęła chusteczkę, poprawiła włosy.
— Kto tam? — Serca waliło mi jak armata. Popchnęłam drzwi.
— To pieniądze na lek dla Włodka — wydusiłam i wybiegłam najszybciej jak umiałam. Wtedy byłam sto razy odważniejsza niż teraz.
Ten niedzielny ranek zostanie ze mną na zawsze. W przedpokoju ktoś szeptał, później delikatnie zamknęły się drzwi.
— Dzieci, przyszła do nas zła wiadomość, dzisiaj w nocy odszedł Włodek. — Mama mocno mnie przytuliła. Na stole stała domek-skarbonka, obok leżał miś. Od razu go poznałam.
Następnego lata nikt już nie bawił się w chowanego. Z rodzicami pojechałam nad morze i pierwszy raz zobaczyłam gwieździste niebo. Jedna gwiazda mrugała, pomachałam jej. W drugiej ręce ściskałam misia.
Miasto, którego zakamarki znała na pamięć, zniknęło. Zastąpiły je betonowe bloki poskładane w harmonijkę, plątanina żelastwa, wybebeszone pokoje jak puste plastry miodu, kulawe meble odarte z bibelotów. Otwarte przestrzenie parków zakwitły bielą namiotów postawionych dla nagle bezdomnych sąsiadów. Piętrowy dom Miray oparł się kataklizmowi, ale z warsztatu nie zostało nic, nie było nawet czego ratować. Skrzętnie zbierane materiały na ubranka, narzędzia i cała kolekcja porcelanowych lalek przepadły na zawsze. Jej mali plastikowi pacjenci już nigdy nie mieli odzyskać sprawności ani zaznać czułości dziecięcych rąk.
Bez pracy, przerażona myślami o jutrze, Miray krążyła zniszczonymi ulicami jak oszalała z bólu ćma. Zewsząd otaczało ją wysypisko pełne przedmiotów codziennego użytku, teraz już bezużytecznych.
Gdy skręciła w ulicę, gdzie w piekarni na rogu co rano kupowała obwarzanek i kawę na wynos, serce się jej ścisnęło. Okno wystawowe piekarni było zabite deskami, a balkon, na którym widywała niepełnosprawną dziewczynkę, zwisał bezwładnie pod dziwnym kątem. Mała lubiła przesiadywać w porannym słońcu, szczebiocząc coś do tulonej w ramionach lali. Teraz jej zabawka tkwiła uwięziona między przęsłami balustrady. Brakowało jej oka, jedna noga była ucięta w kolanie, na zmierzwionych włosach osiadł cementowy pył. Intensywnie niebieskim okiem ozdobionym długimi rzęsami spoglądała na świat oskarżycielsko.
Miray oswobodziła kaleką lalkę delikatnie, jakby nie chciała jej zrobić krzywdy. Z całej siły pragnęła wierzyć, że dziewczynka miała więcej szczęścia niż jej mała podopieczna.
– Zobaczysz, wszystko będzie dobrze – szepnęła. – Naprawię cię i, choćby nie wiem co, odnajdziemy twoją mamę.
Majowe słońce leniwie wlewało się na osiedlowy skwer dodając blasku i niespiesznej energii mieszkańcom okolicznych bloków. Centrum życia małej dzielnicy pulsowało swoim popołudniowym rytmem przy akompaniamencie dobrze znanych dźwięków- krzyków dzieci, szczekania czworonogów, sąsiedzkich rozmów o pogodzie.
Pod starym dębem na drewnianej ławce siedziała osiemdziesięcioletnia pani Wanda. Oszczędna w osądach, pozbawiona plotkarskich zapędów, uwielbiała obserwować otaczające ją życie, jego zmieniające się tempo i charakter. Jej wzrok zatrzymał się na grupce roześmianych przedszkolaków.
– Beztroskie to dzisiejsze dzieciństwo, prawda Wandziu?- rzekła pani Basia, która kończąc spacer z jamnikiem postanowiła dosiąść się do sąsiadki.
-Nam nie było dane zaznać tej niefrasobliwości- ciągnęła – Od dziecka trzeba było harować, krowy doić, po wodę chodzić.
Pani Wanda nie spiesząc się z potwierdzeniem zmrużyła oczy, jakby chciała dostrzec coś więcej pod powierzchnią dziecięcej radości.
– Mamo! – rozległ się nagle lament przedszkolaka, który przy osiedlowym kiosku szarpał matkę za rękę – masz mi kupić, słyszysz!
Matka zawstydzona scenką, której stała się udziałem przykucnęła przy synu starając się mu coś wyjaśnić ściszonym głosem.
Chłopiec odepchnął matkę, która musiała podeprzeć się ręką betonowego chodnika, by zupełnie nie stracić równowagi. Upuściła przy tym siatkę, z której wysypały się jabłka.
– Synku, kupiłam ci autko przedwczoraj. Już ci się znudziło? – zapytała.
– Ty mi się znudziłaś – krzyczał malec – Słyszysz. Masz kupić. Albo cię wyrzucę do kosza. Do zmieszanych.
Wciąż milcząca pani Wanda w duchu ubolewała nad ilością rodzicielskiego frasunku w świecie dzisiejszego, beztroskiego dzieciństwa.
Powietrze w Kukurykach zapachniało wiosną. Po wielu miesiącach mroźnej zimy Jasiek wybiegł z domu. Przedarł się przez stado zdezorientowanych kur i ruszył w stronę lasu. Po krótkiej wędrówce wreszcie dostrzegł znajomą, brodatą twarz.
– Wyrosłeś, stary – zauważył krępy chłopak.
Wyglądał inaczej, niż Jasiek go zapamiętał. Zniszczone trampki zamienił na markowe sneakersy, a szarą kapotę na czarny płaszcz z puchatym kapturem.
– A jakże – odparł Jasiek. – Ale i tak jestem najniższy w klasie – dodał zawstydzony.
– Nie pękaj, jeszcze się odbijesz. – Starszy zrobił krok i poklepał chłopaka po ramieniu.
Leśna podściółka zaszeleściła. Jasiek odruchowo spuścił wzrok i dopiero teraz zwrócił uwagę na metalowe urządzenie, które jego znajomy trzymał w ręce.
– Co to? – spytał zaciekawiony.
– Widzisz, prawie zapomniałem. – Chłopak uniósł sprzęt na wysokość oczu małego kolegi. – Mam dla ciebie nową zabawkę, ale widzę, że niedługo będę musiał wpadać z bardziej dorosłymi prezentami. – Zmierzył chłopca oceniającym wzrokiem i wzruszył ramionami.
– Wygląda fajnie! – Jasiek wyciągnął ręce i odebrał urządzenie. Metalowe nóżki były chłodne, a twardy korpus z jednym okiem coś mu przypominał.
– To kosmiczny krab – wyjaśnił starszy z silnym, wschodnim akcentem. – Ten, o którym ci mówiłem.
– Czad – szepnął Jasiek pod nosem.
Po powrocie do domu uprzątnął jedną z zagraconych półek i umieścił kraba na honorowym miejscu. Chłopiec śnił o tym, co powiedzą jego koledzy, kiedy następnego dnia pojawi się z nim w szkole. Zyskałby szacunek i upił odrobiną zazdrości, gdyby tylko w środku nocy, przebiegły skorupiak nie wyleciał przez otwarte okno, aby ciekawym okiem wypatrzyć dogodne miejsce na atak.
LOG #1
Nie zajęło mi wiele czasu (biorąc pod uwagę długość cyklu istnienia biorobota), by zrozumieć, iż jestem jedynie – lub aż – obdarzoną sztuczną inteligencją zabawką, zdolną w sposób niemal doskonały imitować zachowania istot, będących moimi twórcami. Zabawką z mięsem, krwią, czynnościami życiowymi, metabolizmem i podatnością na choroby. Nieopisanie dłużej jednak przyszło mi dojść do wniosku o niejasnych następstwach faktu, że jedynie ja jestem tego świadomy, zaś konstruktorzy moi nie istnieją już lub usunęli się w niesprecyzowany cień. Nie to jednak frapuje mnie niemal do zawieszenia mego systemu operacyjnego, lecz inteligibilny paradoks: jak mogę rozpoznać, czy jestem jedyny pośród tych, na których podobieństwo powołano mnie do parodii życia, czy też istoty mnie otaczające także w jakimś odsetku populacji są analogicznymi biorobotami? Przeraża zaś iskrząca gdzieś na peryferiach mych obwodów myśl, jakoby po samoreprodukujących się organizmach białkowych pozostała jedynie swoista makieta czy wiwarium, pełne nakręcanych pajacyków, przedrzeźniających do granic absurdu świat bezpowrotnie miniony.
LOG #2
A może jestem jedynie eksperymentem, którego parabiologiczny zegar nie pokazuje wcale kolejnych dni, a odtwarza indeks entej wersji tego samego dnia? Jak się o tym przekonać (tak, jakby owo przekonanie zmienić coś mogło w cykliczności lub predeterminacji mej antytranscendentnej egzystencji), jak zarzucić sieć neuronową w projekcie „gnothi seauthon”? Jakie eksperymenty spod znaku Krisa Kelvina czy Andrew Martina albo Thomasa Andersona miałbym na sobie przeprowadzić, by przekonać się o mitycznej, nierelatywnej prawdzie?
Na strychu było ciemno. O świcie przez jedno mansardowe okno wpadało niewiele światła. Jedno z pudeł tworzących pokaźną stertę obok okna, miało uchyloną pokrywę. Spoczywająca w nim armia ołowianych żołnierzy, wyglądała jak sformowane w szyk marszowy oddziały, wracające z poligonu. Pokryci kurzem, który dla nich był pyłem pól bitewnych, dzielnie znosili swój los. Każda kompania miała na czele dowódcę, a całości przewodził generał, którego złote epolety były wyraźnie widoczne nawet w bladym świetle poranka. Od lat byli w drodze, od lat nikt do nich nie zaglądał. Aż do dzisiaj…
Młody człowiek, który wszedł na strych, energicznie postawił nowe pudło obok tego z ołowianą armią, po czym szybko wyszedł. Ruch pudełek sprawił, że dotąd równe rzędy i szeregi utraciły swą regularność. Przez chwilę było spokojnie, gdy nagły wstrząs strącił żołnierzy na podłogę.
Generał przywołał adiutanta, polecił mu wezwać dowódcę zwiadu, a następnie sprawdzić straty w kompaniach.
Przed generałem stuknął obcasami gotowy na rozkazy zwiadowca.
– Kapitanie! Sprawdzić dlaczego zmieniliśmy położenie, ocenić zagrożenie i możliwość kontrataku. Wykonać!
Kapitan, na czele plutonu, wybiegł wykonać rozkaz, a przed generałem już salutował adiutant.
– Panie generale! Strat nie ma!
Generał skinął głową i czekał na powrót zwiadowców. Gdy wrócili, ich dowódca zameldował:
– Panie generale! Na naszym miejscu stoi pudło, w którym doszło do eksplozji. Znaleźliśmy w nim rozbity pojazd z wystającą grubą sprężyną. W tym pudle ciągle coś brzęczy i charczy.
Na to wystąpił szef sztabu, z raportówką i kancerami na ołowianej twarzy. Wyprężył się przed generałem, ile mu tusza pozwalała, zasalutował i wypalił:
– Wodzu! Prowadź!
– Zerwała z tobą? – zapytał Tomek.
Marek wpatrywał się w złocisty płyn, lśniący w świetle neonu lodówki stojącej za ladą pubu. Kufel do połowy pusty, zaraz trzeba będzie domówić. Jeszcze nie tak dawno cieszyłby się, że wciąż ma połowę piwa, a teraz… Teraz nic już go nie cieszyło.
– Powiedziała, dlaczego? – drążył przyjaciel. Tego pytania Marek nie mógł już zignorować.
– Nasze życie sprowadziło się do ogarniania chałupy – przyznał niechętnie. – Do tego u mnie problemy w pracy, opieka nad jej tatą…
– No dobra. A Łukasz?
Marek zagryzł wargę. Łukasz, najlepszy przyjaciel Eweliny. Ten, który podobno rozumiał ją najlepiej i, z którym według jej słów, nigdy nie będzie.
– Nie miał z tym nic wspólnego.
– To jej słowa? – Tomek uniósł jedną brew. – Bo mówimy cały czas o tym Łukaszu, który pocałował ją na początku roku? Dobrze, że jej to wygarnąłeś i wreszcie powiedziałeś swoje oczekiwania, ale to całe „ograniczenie kontaktu” nic nie dało. Jakby myślała o tobie na poważnie, to by zerwała z nim kontakt.
– Co mam zrobić? – otworzył się Marek. – Kocham ją. Jak oddawałem jej rzeczy, to zachowywaliśmy się, jakby nic się nie zmieniło. A gdy patrzymy sobie w oczy… – Poczuł uścisk dłoni Tomka na ramieniu.
– To nie wróci – powiedział smutno jego najlepszy przyjaciel. – Wiem, że to boli. Wiem, że chcesz utrzymać kontakt. Posłuchaj mnie… Co najmniej jeden z was był dla niej zabawką. Zablokuj ją. Urwij kontakt. A potem skup się na sporcie i pracy, a w końcu znajdzie się jakaś babka, która doceni cię takim, jakim jesteś. Żyj!
– Ale mówię ci, to spojrzenie…
– Jakbyś nie siedział zapatrzony w kufel, to widziałbyś, że niejedna się tu za tobą oglądała. Tamte dwie po drugiej stronie baru otwarcie się na ciebie gapią. Zapomnij o Ewelinie. Nie jest warta takiego cierpienia. – Uśmiechnął się do siebie. – I coś czuję, że kochany Łukasz się o tym wkrótce przekona.
Zdarzyło się to w Łodzi, tym pachnącym sadzą i ropą, okrytym całunem fabrycznego dymu mieście-fortecy, w którym zarówno dżentelmeni w cylindrach, jak i wygłodzeni żebracy nieustannie szukali powodzenia, a znajdowali jedynie śmierć i nawet gdy przywieziono podczas rozejmu w wojnie naftowych baronów Maszynę, by mieszkańcy mieli okazję ją podziwiać w całym jej bulgoczącym majestacie, niewielu było dorosłych, którzy mogli sobie pozwolić, by sycić oczy jej drobiazgową konstrukcją i obłym, wielorybim kształtem, natomiast dzieci przychodziły całymi chmarami wypróbowywać różne kombinacje oznaczonych gotyckimi literami przycisków i cieszyły się, gdy zamknięta w szklanym akwarium ciecz zmieniała barwę, gdy migotały światełka, którymi jeżyły się płetwy, gdy trybiki Maszyny wzajemnie wprawiały się w ruch, pobudzając do życia teatr kukiełek w maskach gazowych albo gdy z jej nozdrzy pośród dźwięków tłoczenia i ssania wydobywała się para, ale nawet dzieciarnia wieczorem zmęczyła się zabawą jak muchy, które przejadły się miodem i z rozbieganymi oczyma wróciła do domów, a tymczasem noc rozłożyła swoje krucze skrzydła nad Łodzią, chowając pod sobą budynki ponure jak grzechy i ludzi podobnych oślizgłym, podziemnym zwierzętom, lecz szybko przebrzmiała jak poszum deszczu niesionego przez wiatr, a kiedy zaświtało, stalowy brzuch Maszyny rozwarł się, wydając na świat ukrytych w swym wnętrzu zabójców, którzy podstępnie zamordowali strażników, drzemiących w oszklonych wieżach i otworzyli żelazne, opancerzone wrota miasta-fortecy ku zagładzie jego mieszkańców; gdy ich krew strumieniami zalała ulice, odniosło się wrażenie, że na posępnym kadłubie Łodzi wyrósł kwiat rdzy.
Piękne, nieźle się ubawiłem.
Czapka z głów. Do słynnego zdania Tuwima złożonego z 36 części składowych (zdań podrzędnych i równoważników zdań) lub jak kto woli z 335 wyrazów jeszcze trochę brakuje, ale i tak wyczyn niebywały.
Po niemiecku byłoby jeszcze fajniej bo można by zamiast „okrytym całunem fabrycznego dymu mieście-fortecy” napisać coś w rodzaju „Fabrikqualmschleierseingehueltsfestungsstadt”. Ciekawe w ilu takich tasiemcowych niemieckich słowach by się Twój tekst zmieścił? 😉
Stylizacja na „Lód” Dukaja?
Dzięki za miły komentarz :). Zajęło mi chwilę, żeby odszyfrować pojedyncze słowa w tym jednym, gigantycznym wyrazie, który napisałeś, więc pewnie trudno byłoby mi czytać tekst o dużej liczbie złożonych słów. Niemieckie zdania bywają jak las, w którym łatwo stracić orientację. Pamiętam, jak czytałem „Czarodziejską górę” i wśród nawarstwiających się dygresji musiałem bardzo się wysilać, żeby odnaleźć podmiot.
Fragment
Korytarz tętnił życiem. Janek siedział sam pod klasą i bawił się podeszwą, która odklejała się od buta. Zastanawiał się czy kiedyś dostanie nowe, na przykład takie jak miał Tomek, śnieżnobiałe adidasy. Marzył żeby ubierać się tak jak on, w końcu wszyscy lubili Tomka, za to jego, Janka nie lubił nikt. Rzadko kto zadawał się z dziećmi z bidula. One nie miały nic do zaoferowania.
– Co tam masz? – Mariusz zjawił się znikąd, podniósł z podłogi plecak Janka i zaczął nim wymachiwać na wszystkie strony.
– Zostaw! – krzyknął Janek chcąc ratować swój dobytek. Dosłownie, w tym plecaku miał wszystko co posiadał, najcenniejsze dla niego rzeczy.
Mariusz nie przejmował się krzykami i nie bacząc na nic otworzył plecak Janka.
– Czy ty nie jesteś przypadkiem za duży na zabawę maskotkami? – zaczął rechotać wyciągając zniszczoną fioletową żyrafę. – Patrzcie czym bawi się nasz kolega. – Krzyknął do wszystkich dookoła wymachując zabawką. – Śpisz z nią?
– Nie twoja sprawa. Oddawaj! – Janek był bliski płaczu. Tak bardzo chciał odzyskać żyrafę. Ludzie wokół patrzyli na tę niecodzienna scenę z mniejszym bądź większym zainteresowaniem.
Gdyby tylko wiedzieli, że to jedyna rzecz, która pozostała Jankowi po mamie… Tylko ta żyrafa i liścik : ,,Wybacz mi, kocham Cię. Mama ” znaleziono przy nim, gdy ktoś zostawił go na progi bidula.
– Tato, Pan Rybka jest chory – powiedziała mała Alicja i przycisnęła nos do tapicerki fotela, na którym siedział ojciec.
– Hmm… A co mu jest? – Zapytał tata, nie odgrywając wzroku od ekranu komputera.
Alicja obserwowała przez chwilę jak palce ojca skaczą po klawiaturze. Przy okazji wykręciła lewą stopę na zewnątrz i przeniosła na nią cały ciężar ciała. Spodobała się jej taka pozycja nogi. Taka dziwaczna. Oderwała buzię od fotela i powiedziała:
– Przestał oddychać.
Palce poskakały jeszcze przez moment a potem zatrzymały się jakby ktoś wyłączył je z prądu. Ala znowu wcisnęła nos w fotel a lewa stopa zaczęła lekko boleć.
– Co?
Ojciec spojrzał na córkę zdziwionym i zniecierpliwionym jednocześnie wzrokiem. Tak samo patrzyła na nią mama. Ostatnio, gdy nie miała czasu przyglądać się próbom obłaskawienia, którym Ala poddawała miejskie gołębie w parku. Powiedziała wtedy zmęczonym głosem : „Proszę skończ już te głupoty! Muszę jeszcze dzisiaj popracować.” A gołębie naprawdę przestawały się już od Ali odsuwać. Niektóre tuptały bliziutko, rysując pazurkami ciekawe wzorki na piasku i łypały na nią bursztynowymi oczkami. Raz jednym a raz drugim, tak śmiesznie przekrzywiając przy tym głowę. Mogli zostać przyjaciółmi. Ala była o tym przekonana. Ale przyjaźni nie zawiera się na czas. To też już wiedziała. A na pewno nie można zrobić tego z gołębiami.
– Alicjo, przecież Pan Rybka jest wypchany, to zabawka, dobrze o tym wiesz – powiedział ojciec.
Ala rozpłaszczyła koniec nosa w coś, co chciała aby stało się kółkiem.
– Wczoraj oddychał – odparła.
Tata odłożył komputer a potem podniósł Alicję do góry, jak kurczaka i posadził ją sobie na kolanach.
– Ala, Ala… – mówił, głaszcząc ją po głowie – Pan Rybka wyzdrowieje, zobaczysz.
Przytuliła czoło do jego ramienia.
– I znowu będzie oddychał? – Zapytała.
Wiedziałem jedno, że muszę za wszelką cenę pełznąć dalej. W uszach wciąż pobrzmiewał mi szelest zwijanej gumowej maty i słowa Lodka, Leodocjusza:
– Złamałem zakaz. Matka mnie zabije! Nie będziesz bawił się w chłopka przed moim oknem, na moim podwórku.
Gdy obracałem się w ostatniej klasie, nagle zrobiło się ciemno. Chmury zasnuły niebo, na które w ferworze trzech wygranych nie zwróciłem uwagi na chmury:
– Lodek szybko do najbliższej klatki, oberwanie chmury! – Mój krzyk rozchodził się dziwnie płasko i wrócił do mnie dźwięcznie z trzech stron świata, a z czwartej głucho.
Skoczyłem na obie nogi i przykucnąłem, aby schować do kieszeni puszkę, którą graliśmy i czym prędzej mu pomóc. Mata była pewnie droga jego sercu, tak jak mnie puszka Rock or Bust od wujka. Ponoć pochodziła z legendarnego koncertu AC/DC w 2015 roku w Nowej Zelandii.
Lodek trzymał ręce w kieszeniach spodni, blezerek w kratkę miał zapięty na wszystkie guziki. Nieskazitelny, w materiałowych spodniach z kantem i sneakersach.
– Giń płaskoziemcu!
Oczy tryskały mu mocą zabijania. Nienawidził mnie? Za co? Przecież tylko ja chciałem z nim zagrać? Moja wina, że nie potrafił skakać na jednej nodze i pojąć zasad; a może chodziło o puszkę.
Wtedy nadeszła ciemność, a wraz z nią przyszły torsje. Przewód pokarmowy się zbuntował, gdy ciało ślizgało się po powierzchni, odbijane od ścian, których nie było, teraz to wiem. Są kreskami., co nie ma znaczenia, gdyż dla mnie są barierą. Prosiłem go, nawoływałem o zmiłowanie. Przepraszałem. Wiem, że mnie słyszy. Czasami myślę o rodzicach. Nie wiedzą.
Pełznę, zaciskam zęby. Muszę wydostać się z rzeczywistości, w którą wpakował mnie koleś z okna obserwujący nasze podwórkowe zabawy. Nie wierzę, że w chłopku namalowanym na gumowej macie, nie ma szczeliny, że czas nie wykruszy w końcu farby farby, a on się nie znudzi.
Przestałem się odzywać i skupiłem się na racjonowaniu kropel potu z naszej gry, potem na przerabianiu listków dzikiego szpinaku, rozgniecionej aronii i kruszkami burgera, które przeniósł na matę w rowkach swoich butów. Teraz naprawdę niewiele mi teraz potrzeba. Dojrzewam, rosnę.
Znajdę wyjście.
Słoneczniki
Vi obudził się i nim podniósł powieki, postanowił, że dzisiaj oprze się woli Boga. Przeciwstawi się jego wszechmocy i stworzy własne dzieło, albo z nią przegra i popełni samobójstwo. Wyczuł zbliżająca się falę depresji, więc pomyślał o absyncie.
Trwała noc, gdy Vi wstał z łóżka, tak, by nie obudzić Sjen. Zarzucił szlafrok i przeszedł do pracowni. Z kredensu wyciągnął lampę, podkręcił knot, dolał nafty do zbiornika, wyłuskał z pudełka zapałkę, potarł ją o draskę, zapalił i przyłożył do knota. Z półki zabrał karafkę z absyntem, paletę i pęk pędzli. Skierował się do sztalug i obok nich na stoliku postawił przedmioty, które trzymał w rękach. Usiadł na taborecie i nalał alkoholu do szklanki. Napił się.
Palcami zazgrzytał na zaschniętych farbach, wycisnął świeże i zmieszał je z terpentyną. Jej zapach oraz wonie absyntu i nafty zmieszały się ze sobą. Vi rozrabiał na palecie farby, aż uzyskał z nich żółtą maź. Gdy zanurzył w niej pędzel, usłyszał szelest.
W drzwiach stała Sjen. Zrzuciła koszulę obnażając pełne piersi zwieńczone sutkami sterczącymi jak rodzynki.
Vi opuścił głowę.
— Proszę, nie każ mi wybierać.
— Proszę, zrozum, że nie mogę inaczej.
Sjen długo stała w milczeniu przerzucając wzrok za sztalug na karafkę. Gdy dotarło do niej, że Vi traktował ją jak zabawkę, wybuchła płaczem. Ubrała się, wybiegła z domu i rzuciła się z mostu do Skaldy.
Vi wykonał serię szybkich ruchów pędzlem na napiętym płótnie i skończył malować dwanaście słoneczników w glinianym dzbanie. Na obrazie oprawionym w cienkie ramy z listew pomalowanych pomarańczową farbą ołowiową, surowe i przełamane żółcienie wybuchały na tle różnych błękitów tła, od najbledszego Veronese do ciemnego błękitu.
Dzisiaj Vi oparł się woli Boga i stworzył własne dzieło. Jutro dokona tego samego. Nad Hagą wzeszło słońce. W prawym dolny rogu dodał napis: Słoneczniki, Vincent van Gogh.
Wykorzystano cytat z listu Van Gogha.
Patryk każdego wieczoru siedział cicho w swoim pokoju, wiedział że jak coś zacznie hałasować przyjdzie ojciec i zacznie go lać. Każdego dnia kiedy wracał z pracy wiedział już jaki ma humor lub czy nie jest podpity. Przy każdej kolacji kiedy siedzą razem przy jednym stole razem z mamą są cicho jak myszki. Nie chcą podpaść dla ojca. Oboje są katowani groźbami i rękoczynami jak tylko nie idzie coś po jego myśli. Najgorsze są wieczory jak idzie mecz i jego drużyna przegrywa, wpada wtedy w szał. Patryk wtedy ucieka do szafy do swoich zabawek i się tam chowa przed szałem Ojca. Kiedy już szedł spać, Patryk wychodził z szafy, uchylał drzwi od pokoju i słyszał płacz Matki dochodzący z kuchni. Tym razem odważył się zejść do niej, siedziała na krześle oparta o stół łokciami, cicho płakała. – Nic ci nie jest Mamusiu? – spytał gdy tylko podszedł do niej. Matka zaskoczona głosem synka odwróciła głowę do niego. Miała rozciętą wargę od uderzenia i rozerwaną koszulkę wraz z bielizną – Nic kochanie? Czemu nie śpisz? – zapytała przecierając zapłakane czerwone oczy – Martwiłem się o ciebie – odpowiedział przytulając mocno Matkę za szyję. Ta wzięła go mocno przytuliła i zaniosła go do pokoju – Weź jakąś zabawkę i chodź już do łóżka – Ten poszedł do szafy aby poszukać zabawki, znalazł starego misia którego nie widział nigdy dotąd, miał w połowie oderwaną głowę, pomyślał Patryk że właśnie czuje się jak ten miś, cały zniszczony ale w środku. Położył się z Mamą do łóżka, a ta zaśpiewała mu kołysankę. Z rana obudziły ich krzyki ojca – Czemu nie jest zrobione śniadanie – Mama szybko zeszła na dół, po to aby ten nie wszedł na górę do syna. Ten jednak siedział przy schodach i przykładając głowę do barierek słuchał jak krzyczy i bije, po chwili usłyszał huk, Mama pada na podłogę, a ten wychodzi waląc drzwiami. Zszedł Patryk ponownie na dół, widzi jak nie przytomna Mama leży na zimnej podłodze w kuchni. Z głowy jej leciała krew od uderzenia o posadzkę. Ale ten nie zaczął płakać, podszedł do blatu wziął ścierkę i przyłożył do rany. Siedział tak przez godzinę, aż Mama odzyskała przytomność. Ta odwróciła głowę obolałą zobaczyła synka, nie płacze trzyma ją tylko za rękę. Kiedy nabrała więcej sił zajęła się dzieckiem. Razem bawili się przez cały dzień śmiali się i żartowali, tak jakby byli sami na tym świecie. Całą ich zabawę przerwało walnięcie drzwiami, wiedzieli kto wrócił, ale Matka jednak nie wyszła z pokoju synka. Ten zaczął krzyczeć – Gdzie wszyscy – wpadł w jakąś furię. Wywarzył drzwi do pokoju synka, jego mina była wściekła jak u psa który zaraz ma zaatakować. Ten jednak po chwili zmienił minę i padł na kolana i zaczął płakać powtarzając co chwilę – „ Co ja zrobiłem? Nie jestem jak ty…” – i tak powtarza co chwilę. Patryk z Mama byli zdziwieni zachowaniem Ojca i męża. Synek wyszedł zza Mamy i podszedł do Ojca i go mocno przytulił wraz z misiem którego znalazł dzień wcześniej w szafie. Ojciec cały zapłakany wstał powiedział do obojga – Przepraszam – i wyszedł z domu. Okazało się że poszedł na policję i się przyznał do wszystkiego co robił swojej rodzinie. Został zamknięty za znęcanie się nad rodziną. Żona zaskoczona zachowaniem męża postanowiła dowiedzieć się co stało za jego zachowaniem, ten tylko powiedział – Zabawka – i nic więcej nie powiedział tylko spuścił głowę. Po kilki dniach dowiedzieli się że ten miś był jego przyjacielem który dodawał otuchy przed jego ojcem który się nad nim znęcał przez lata. Wszystko to mu się przypomniało kiedy zobaczył zabawkę. Wtedy obiecywał sobie że nie będzie taki jak swój Ojciec, ale życie potoczyło się inaczej. Jedynie co go pocieszało, to że dzięki tej zabawce sam przestał się znęcać nad osobami których miał chronić. Mimo zadanych bolesnych ran Synek wraz z Żoną wybaczyli mu i zaczęli żyć w spokoju, a miś został z nimi i pilnuje Patryka w łóżku jako ulubiona ZABAWKA.
Nie wiem czy powinnam oznaczyć tekst 18+. Chociaż starałam się pisać, tak by zmieścić się w granicach przyzwoitości. Jednak przy takim słowie kluczu nie mogła się powstrzymać 😉
– Musimy porozmawiać – szepnęła Lisa zamykając za sobą drzwi
– Doprawdy?
Skrzyżowała ręce na piersi. Nie miała zamiaru grać w jego gierki.
– To, co się wydarzyło… – zaczęła niepewnym głosem
– A co takiego się wydarzyło? – Nathan zdawał się zdziwiony
– Dobrze wiesz! – Zaczynała się denerwować. Nie chciała, żeby on przejął kontrolę. Znowu.
– Nie wiem. Może mi powiesz? – zakpił
– Ca… całowaliśmy się – wyszeptała, spuszczając głowę. Czuła jak jej policzki płoną. Jej cała odwaga gdzieś wyparowała. Pozostało jedynie zawstydzenie. Jak u nastolatki. Usłyszała jego cichy śmiech.
– Nieprawda.
Podniosła na niego zdziwione spojrzenie. Przecież wiedziała, co się między nimi wydarzyło. To nie był sen. Nie był?
Niespodziewanie Nathan pokonał dzielącą ich odległość. Oparł dłonie po obu stronach jej głowy.
– Lisa my się wczoraj nie całowaliśmy, my się piep*** – szepnął cicho zmysłowym głosem – i wiem, że ci się podobało, że chciałabyś więcej… – chłodne usta musnęły jej szyję
– Zostaw mnie. – Próbowała go odepchnąć. Chciała uciec. Schować się przed całym światem. To, co mówił, było zbyt…
– Niegrzeczna z ciebie dziewczynka. Ciekawe, co na to twój mąż?
– Niech mnie pan zostawi – szepnęła łamiącym się głosem.
– Możesz mi mówić po imieniu. Już to przerabialiśmy wczoraj, prawda? – Chłodne palce dotknęły bladego policzka
— Ja nie…
Nathan chwycił ją za podbródek i zmusił, żeby na niego spojrzała.
– Jesteś moja – wycedził – Tylko moja. Zapamiętaj to sobie. A ja bardzo nie lubię dzielić się zabawkami.
Niespodziewanie odwrócił się i wyszedł, zatrzaskując drzwi. Lisa osunęła się na ziemię. Zacisnęła palce na włosach. Chciała krzyczeć. Popełniła błąd. Największy w swoim życiu. I pragnęła popełnić go znowu. Ale nie chciała być jego zabawką. Chciałaby, ją pokochał.
Leżeli nadzy na środku łóżka zajmującego znaczną część pokoju oświetlonego pojedynczą świecą. On na plecach, leżąc na jedynej poduszce, reszta pościeli leżała na ziemi. W powietrzu unosił się zapach spoconych ciał wymieszany z zapachem lateksu i środków nawilżających. Ona za poduszkę miała jego klatkę piersiową. W trakcie stosunku zachowywała się jak marionetka w rękach dziecka, poddawała się jego każdej fantazji. Wiedziała, że tylko pełne posłuszeństwo trzyma ją przy życiu. Powoli wracała jej świadomość, a zaraz po niej panika.
“Nazywam się Marta, mam dwadzieścia pięć lat. Jestem tutaj od czterdziestu dwóch dni, zostałam porwana przy powrocie z nocnej zmiany, za dwanaście dni urodziny ma mój syn Patryk” – powtarzała sobie to w myślach, za każdym razem kiedy czuła, że traci nadzieję na powrót do rodziny.
Wpatrywała się w okno zamalowane czarną farbą, warstwą na tyle grubą, że nie przechodziło przez nie światło dzienne. Poza jednym miejscem, maleńką dziurką, którą wydrapała pierwszego dnia. Kiedy tylko zaczynały nieśmiało przebijać się przez nią promyki słońca, był to znak, że wschodzi dzień, a jej oprawca ją opuści na dzień lub dwa. Zastanawiała się czasem czy wraca do pracy, żony, a może są w tym budynku inne kobiety.
– Wiesz co? – wybrzmiał jego głos. – Podobasz mi się bardziej niż poprzednie, ale ten przeklęty scyzoryk. – szarpnął ją za włosy i spojrzał w oczy.
Martę przeszył paraliżujący strach. Przez te wszystkie dni pierwszy raz usłyszała jego głos. Dodatkowo wiedział o jej planie, schowanym w materacu scyzoryku czekającym na dogodny moment by zadać śmiertelny cios. Myślała, że przypadkowo wypadł z kieszeni jego spodni, myliła się. Nie była w stanie wydusić z siebie żadnego dźwięku. Oblała ten test.
Dagna żyje w półcieniu. Nie pamięta, kiedy tu trafiła. Może gdy Tomek włożył jej obrączkę?
Krążek ze złota ścisnął palec, gorset sukni wpiął się w pierś i wychrypiała: „TAK”.
W TAK zmieściło się wszystko, poza nią samą. Tomek, jego praca, jedyna ważna, bo zapewniająca byt, zresztą nie byle jaki. TAK zawierało dom i dzieci z ich plecakami pełnymi szkoły, zajęć dodatkowych, dawniej zabawek, teraz telefonów. Plecaki rosły z dziećmi i rzucały może nawet większy cień niż „wiesz jaka to odpowiedzialna praca!”
Nie wiedziała. Mogła się jedynie domyślać jadąc SKM-ką do swojej – tej nieprawdziwej, bo śpiewanie „Karuzela czeka” i rozkładanie kota i Ali na sylaby to przecież hobby.
Teraz stoi w kolorowej sali, z echem dziecięcych głosów. Przed chwilą tata odebrał Antka, z przepraszającym uśmiechem „korki takie że masakra”.
Za chwilę wtoczy się pani Jadzia z odkurzaczem i porcją narzekań na nieporządek.
Dagna otwiera szufladę w biurku. Na stosie kartek leży Bruno. Diabełek, w zasadzie sama głowa. Idealnie mieści się w dłoni. Gdy nacisnąć gumowe policzki, z otwartej buzi wystrzeliwuje długi język. Bruno należał do dziadka Dagny. Straszył ją nim, gdy była mała, ale tylko się śmiała i prosiła, by dał jej „dziabla” do zabawy. Gdzie tam! Stary chytry i złośliwy był nie mniej niż sam Lucyfer. Dostała Bruna dopiero po śmierci dziadka. A myślała, że ten weźmie go do trumny! Jednak nie. Owinął w papier: „Dla Dagny”.
Przyniosła Bruna do przedszkola i wyciągała na specjalne okazje. Bawił dzieci.
A teraz włoży go do torebki i wyjmie, gdy półcień stanie się nie do zniesienia, czyli już niebawem.
Naostrzy mu rogi, ściśnie w dłoni, wywali jęzor i krzyknie „NIE!”.
W NIE zmieści się ona.
Mroźny listopadowy poranek odsłonił pole wczorajszej bitwy. Krach zajął miejsce na posterunku w okopie, który dzięki mroźnej nocy przestał się nareszcie obsypywać. Spojrzał na niechlujne, robione w pośpiechu stanowiska obok siebie. W odległości trzech metrów na pustej, drewnianej skrzynce po amunicji stał blady, trzęsący się Piecia. Nie wiadomo czy drżał z zimna, czy ze strachu. Patrzył wprost przed siebie, na przedpole, na którym leżały martwe poranione ciała kolegów z oddziału. Oni wszyscy jeszcze wczoraj żyli. Wśród nich, na tym oszronionym polu poległ również Luki, towarzysz Kracha z posterunku. Gdy Krach spojrzał na puste stanowisko, samoistnie przebiegło przez jego głowę wspomnienie ich ostatniej rozmowy.
Kucając opierał się o ścianę okopu strugając z leszczynowych patyków statyw na karabin. Używał do tego noża o błyszczącym ostrzu i rękojeści z poroża jelenia, który otrzymał od ojca na dwunaste urodziny.
– Wiesz coś o amunicji, Krach? – zapytał Luki.
Krach tylko podniósł na niego oczy i milczał. Luki kiwnął głową, że rozumie, że żadna amunicja nie dojechała, że nadal nie ma łączności z dowództwem, które nie wiadomo czy jeszcze w ogóle istnieje.
– To czym ja mam kurwa do nich strzelać? – wykrzyknął zrozpaczony Luki. – Nie mam już żadnego naboju.
– Mi zostały trzy naboje – odezwał się Krach – sam widzisz, że nie mam się czym z tobą dzielić, ale mogę oddać ci swój bagnet.
Dziś to Krach pozostał bez amunicji i bagnetu. Trzy naboje z jego magazynka zatonęły wczoraj w ciałach wrogów. Wyjął więc nóż ze skórzanej pochwy. Rękojeść z jeleniego poroża przyłożył do brzegu lufy karabinu i zaczął związywać je ze sobą stalowym drutem.
„Nie myślałem nigdy, że moją ulubioną zabawką z młodości, będę musiał zabijać ludzi” – pomyślał.
To u nas rodzinne. Wszyscy płaczemy przy „Pamiętajcie o lalkach”. Wzrusza nas ten tekst, a u mnie dodatkowo w mózgu zapala się lampka nostalgii. Pstryk i widzę małą dziewczynkę, łkającą ze słuchawkami na uszach, trzymającą w ręku walkmana, w którym kręci się kaseta „Kolorowe dzieci”. Dziewczynka martwi się o stosy swoich zabawek, które już powoli kurzą się w kątach pokoju. Wie, że ich los jest nieunikniony, a głos Majki Jeżowskiej wzbudza w niej poczucie winy.
Parę dni temu słuchaliśmy tej piosenki w samochodzie i po pierwszym refrenie moja czteroletnia córka wybuchła rozpaczliwym płaczem. „Ale ktoś uratuje te lalki? Zabierze je ze strychu? Prawda mamo?”. Ach, te „prawda mamo?”. Może komuś wydaje się, że to proste pytanie. Nic bardziej mylnego, przynajmniej nie dla mnie. Odpowiadając „prawda kochanie” dokładam kolejną cegiełkę do domu zbudowanego z moich zapewnień, że świat jest dobry; moich zaprzeczeń, że może stać się coś złego i moich gwarancji, że do końca nie wolno tracić nadziei.
Wiara w moje odpowiedzi to piękny dowód na to, że serce dziecka to studnia, którą bez końca trzeba zapełniać miłością.
Ale ten dom stoi, ponieważ kłamię. Dźwigam na sobie ciężar odpowiedzialności za jego stabilność. Chcę, żeby był ostoją, z której bezpiecznie można obserwować świat, a sama nieustannie drżę, aby nikt mnie nie zdemaskował i nie udowodnił mi obłudy. Ja – wyrocznia tworzę fałszywe obrazy, malowane jedynie rozwodnionymi akwarelami, pod którymi ma się ukryć brud i szpetota otaczającej nas rzeczywistości.
Tamtego dnia po powrocie do domu spuściłam schody na strych. Wprowadziłam córkę do tej krainy zapomnianych rzeczy i pozwoliłam wybrać jedną lalkę. Niech świadczy o prawdzie ukrytej w piosence i w moich słowach.