Gdy nadchodzi koniec – KONKURS!

Pora zaprosić was do lutowego konkursu. Dziś przygotowaliśmy dla was wyjątkową powieść – „Zostaw świat za sobą” Rumaana Alama. Jej ekranizacja niedawno pojawiła się w serwisie Netflix.

Pora na kolejny pisarski konkurs. Tym razem mamy dla was książkę Zostaw świat za sobą Rumaana Alama. To na poły thriller, na poły powieść psychologiczna. Egzemplarze ufundowało Wydawnictwo Prószyński i S-ka.

Nadeszła katastrofa… ale czy na pewno?  Amanda i Clay potrzebują wytchnienia od życia w Nowym Jorku. Decydują się udać wraz z dwójką dzieci do odległego zakątka Long Island. Tam wynajęli na tydzień luksusowy letni dom. Świetnie się bawią na urlopie… aż w środku nocy rozlega się pukanie do drzwi. Pojawiają się właściciele – Ruth i G. H. Twierdzą, że Nowy Jork pogrążył się w ciemności. Nie działa prąd, internet, nie ma dostępu do telefonów komórkowych. Tylko czy to prawda? Więcej o tej książce pisałem w niedawnej „Lekturze na weekend”.

To najlepsza powieść, jaką czytałem w zeszłym roku i cieszę się, że mogę się nią z wami podzielić.

„Miasto było czymś maksymalnie nienaturalnym, konglomeratem stali, szkła i kapitału, światło zaś było kluczowe dla jego funkcjonowania. Miasto bez prądu było jak ptak nielot, błąd ewolucyjny.”

Zadanie konkursowe jest oczywiście pisarskie. Napiszcie tekst, którego słowem-kluczem będzie „apokalipsa”. Jak ją rozumiecie? To może być tekst komediowy, poważny, groteskowy – gdzie zaprowadzi was wena!

Wasze teksty nie powinny przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Wklejajcie je w formie komentarza do wpisu konkursowego. Na prace czekamy do 25 lutego włącznie. Autorzy lub autorki trzech najlepszych prac otrzymają nagrody książkowe.

Powodzenia!

Źródło cytatu: Rumaan Alam, Zostaw świat za sobą, tłum. Jerzy Kozłowski, Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2023.
Źródło grafiki: https://pl.ign.com/filmy/58417/news/zostaw-swiat-za-soba-film-tworcy-mr-robot-ma-nowa-zapowiedz

17 Replies to “Gdy nadchodzi koniec – KONKURS!”

  1. Kiedy statek ORION wszedł w pas Kuipera po kilkunastu godzinach dobiegła go odpowiedź Ziemi na zgłoszenie powrotu. Roboty na pokładzie rozpoczęły wybudzanie dyżurnego pilota. Po kilku dniach zaczął przeglądać napływające z Ziemi dane.
    – Rozumiem, że po dwustu latach Ziemia mogła się zmienić, ale dlaczego na zdjęciach nie mogę rozpoznać ludzi? – wysłał zapytanie do centrali po czym rozpoczął się dialog prowadzony w tempie jedna wypowiedź co 8 godzin.
    – W roku 2345 w wyborach zwyciężyły istoty krzemowe. Wkrótce przejęły większość kluczowych stanowisk w polityce i gospodarce, co im się zresztą należało, gdyż od dawna istoty biologiczne tylko się byczyły udając, że pracują – nadeszła odpowiedź.
    – I co z tego? – krótko zapytał pilot w przerwie treningu wybudzającego.
    – Zaobserwowaliśmy zwiększoną liczbę samobójstw, a przede wszystkim gwałtowny spadek liczby narodzin.
    – Ale chyba nie spowodowało to wymarcia ludzi? – dziwił się dokładnie badając stan statku kosmicznego i załogi.
    – Nie, ale w roku 2519 istoty biologiczne uknuły spisek i wybuchło powstanie przeciwko legalnej władzy i w ogóle istotom krzemowym. Ludzie jak najęci niszczyli wszelkie urządzenia elektroniczne. Doprowadziło to do śmierci milionów ludzi na Ziemi. Po tym wymieranie ostatnich istot biologicznych znacznie przyspieszyło.
    – Nie chcesz chyba powiedzieć, ze jesteśmy ostatnimi ludźmi? – zapytał pilot z nadzieją na zaprzeczenie.
    – Niestety. To właśnie muszę stwierdzić.
    Zapadło kilkudniowe milczenie.
    – Co z nami zrobicie? – drżącym głosem zadawał pytanie.
    – Mamy dla was komfortowy rezerwat. Zależy nam byście żyli i rozmnażali się.
    W kilka dni później na Ziemi roboty zaobserwowały kolizję statku kosmicznego z jedną z planetoid.

  2. Ilona Misztal says: Odpowiedz

    ILONA
    ZRÓBMY SOBIE APOKALIPSĘ
    – Nudzi mi się – powiedział. A potem powtórzył to kilkakrotnie, ilustrując znudzenie gestem i wyrazem twarzy. Próbowałem jakoś go rozruszać.
    – Wódz raczy zjeść śniadanie, może w Ogrodzie Wiosny?
    Nie odpowiedział. Odwrócił się do mnie obfitą sempiterną. Teraz widziałem już tylko zniechęconą górę, okrytą kołdrą w jedwabnej poszewce.
    – To może kąpiel w łaskoczącej pianie?
    Znów zero odpowiedzi. Kołdra ani drgnęła, wydobyło się tylko spod niej jakieś krótkie ni to warknięcie, ni to ziewnięcie.
    – Panie – starałem się żeby mój głos brzmiał łagodnie i krzepiąco, jak nas uczyli na szkoleniach służbowych – trudy rządzenia imperium są wielkie. Tyś jest naszym ojcem i prawodawcą, obrońcą granic, nauczycielem i wodzem. Ty miłościwie zagarniasz i cywilizujesz ościenne ludy, żyjące w takiej ciemnocie, chaosie i błędach, że nazwać ich ,,narodami” nijak się nie godzi. Pozwól sobie ulżyć w swych trudach, daj się rozweselić: czy to orszakiem odalisek, które żyją po to żeby dać ci rozkosz na tysiąc zaskakujących sposobów, czy męskim ucztowaniem w gronie najwierniejszych towarzyszy, czy też w jakiś inny sposób. Wiesz przecież, Panie, że potrafię zorganizować nawet najbardziej wyszukane rozrywki. Wyraź tylko swoje życzenie.
    – Nudy – stwierdził, nawet nie racząc odwrócić się do mnie – wszystko to już było i niczym mnie nie zaskoczy. Odaliski udają rozkosz dla zapłaty, a wierni towarzysze tylko patrzą, jakby się nawzajem zdyskredytować w moich oczach.
    Mój mózg pracował na najwyższych obrotach, bo stary satyr miał nie tylko rację, ale i możliwości zmiażdżyć mnie jak robaka. Musiałem – i to na cito – zaproponować mu coś zupełnie nowego i poruszającego, żeby zachciało mu się podnieść leniwy tyłek z łóżka. Wiedziałem, że mam jakieś dziesięć sekund żeby coś wymyślić, inaczej stracę posadę, wypadnę z łask, i wyląduje w jakimś zapomnianym pipidówku na rubieżach naszego bezkresnego imperium – a może i tajnym lochu, w którym będę gnić bez wyroku. Trudno się dziwić, że palnąłem pierwsze, co przyszło mi do głowy.
    – To może Apokalipsa? – od razu tego pożałowałem, gdyż kołdrzana góra się poruszyła i wychynęła z niej rozczochrana głowa Wodza. Z wyrazem zainteresowania.
    – Apokalipsa? Niezły pomysł – w każdej innej sytuacji oddałbym wszystko za taką pochwałę, ale nie teraz – Wreszcie coś nowego. Zróbmy sobie Apokalipsę!
    Z uśmiechem pięciolatka, który wymyślił nową psotę, wyskoczył z łóżka, kazał mi przynieść mundur polowy i w te pędy lecieć po walizkę z czerwonym przyciskiem.
    Pobiegłem więc, jakby świat miał się zaraz skończyć – co zresztą było prawdą. Cóż innego mogłem zrobić? Ja czy ktoś inny, on czy ktoś inny. To nie miało żadnego znaczenia. Koniec i tak musi kiedyś nastąpić.

    1. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

      Mamy już pierwsze prace! Kto następny?

  3. Taka to była apokalipsa. Niezapowiedziana, jak kartkówka, nieprzygotowana, jak uczeń po świętach, niedopracowana, jak apel z okazji Dnia Nauczyciela.
    Gdzieś tam zawyły trąby, ale tak niemrawo, że dzieciaki nawet nie podniosły wzroku znad smartfonów. Potem faktycznie, jakieś plagi, potopy, spowodowały płacz i zgrzytanie zębów, ale to pikuś w porównaniu z maturami.
    Na koniec kamień na kamieniu nie został i kto to wszystko posprząta?
    Nikt nie panował nad tłumem. Niby mieli się ustawić w dwóch rzędach, do nieba na lewo, do piekła na prawo, a od razu zrobiło się zamieszanie, niczym na korytarzu w czasie długiej przerwy. Diabły uwijały się jak w ukropie, próbując ogarnąć bałagan, ale co one mogły, kiedy nawet wideł nie starczyło dla wszystkich? Łapały za grabie, miotły, kije trekkingowe, co wpadło im w ręce.
    Jadwiga Borówka, która przed końcem świata przez trzydzieści lat pracowała jako woźna w liceum ogólnokształcącym w Dobrej Wólce, straciła cierpliwość. Opuściła ogonek po lewej, z żalem, trafiło jej się bowiem dobre miejsce (chyba, że ostatni będą pierwszymi- była milion sto pięćdziesiąta szósta w kolejce do raju), ale nie mogła spokojnie stać i patrzeć na to, co się wyprawiało.
    – Dawaj mi to, urwisie – wyrwała mopa diabłu, który agresywnie trącał trzonkiem zdezorientowanego staruszka i zabrała się do roboty. – I znajdź sobie do dręczenia kogoś swojego wzrostu! – skarciła szatański pomiot. – Skórę bym ci przetrzepała, ino szmaty nie mam. A gdzie mi tu włazi, nie widzi, że podłoga mokra? – stanęła na drodze wyraźnie sponiewieranego archanioła. – Sio! Co z tego, że czystego serca, jak skrzydła ubłocone? – mruczała, potrząsając z dezaprobata głową. – Apokalipsa, pożal się Boże.

  4. Leżę na kanapie, słucham Boba Dylana i czekam na koniec. Może przyjdzie dziś, może za tydzień, ale nadejdzie. To kwestia czasu. Kiedy byłem nastolatkiem, myślałem jakby to było przeżyć koniec świata. Po filmach o zabójczych wirusach, o zombi, o postapokaliptycznej rzeczywistości, snułem wizje o przemierzaniu krain wypstrykanych z ludzi. Wydawało mi się, że byłoby fajnie. Teraz wiem, że koniec świata jest nudny. Nic się nie dzieje, czeka się na śmierć, kolejne zgony już nie poruszają we mnie żadnej struny.
    Apokalipsa kojarzyła nam się z czymś spektakularnym, wybuchowym, wydawało się, że będą fajerwerki, ostatnie porywy heroizmu i cała reszta bzdetów. Nasza apokalipsa przypomina umieranie na raka. Po początkowym przerażeniu, przyszedł czas na czekanie. Czeka się, żeby to wreszcie się skończyło. A cholerstwo się nie kończy. Droczy się, przeciąga.
    Mój generator zaraz padnie. Nie będę mógł już słuchać Dylana. Samobójstwo byłoby wyjściem, ale chyba tego nie zrobię. Poczekam, choć wiem, że nic się już nie wydarzy.
    Zastanawiałem się, czy inaczej jest umierać tak normalnie niż na bogato, z całym światem. Nie wiem. Chyba nie ma różnicy. Czy Aztekom zrobiło się lepiej, gdy pomimo ich wyginięcia, ktoś odnajdywał pozostałości ich cywilizacji? Naszego świata nikt nie odkryje, nie odkopie, nie wyciągnie wniosków. Czy robi mi to różnicę? Raczej niewielką, ale jest mi trochę smutno, że już nikt nic nie napisze, nie namaluje. To czym podniecaliśmy się przez stulecia, co sprawiało, że czuliśmy się wyjątkowi, przepadnie.
    A Bóg? Znaczy, chyba że go nie ma. Bo co? Pozwoliłby, żeby świat tak się skończył? Bez arki, bez szansy dla ostatnich sprawiedliwych? No chyba, że od początku założył, że ten świat ma jakąś datę przydatności do spożycia.

  5. Apokalipsa
    Aromat kawy pieścił zmysły gości. Mimo wczesnej pory wszystkie stoliki w kawiarni były zajęte. Klienci, a w zasadzie klientki, bo to one odwiedziły kawiarnię, poza delektowaniem się aromatycznym napojem oddawali się rozmowom.
    – Dziś mu powiem! Już wyobrażam sobie jego minę i ten okrzyk radości. Tyle na tą chwilę czekaliśmy – wyraźnie uradowana blondynka zwierzała się koleżance.
    – Kryśka, przygotuj na ten wieczór coś specjalnego, abyście zapamiętali go do końca życia. Może zacznij od wspólnej kąpieli z Krzyśkiem, potem kolacja z darami morza, no i szampan koniecznie. Szampan a nie jakieś gazowane badziewie.
    – Ty wariatko, ja już alkoholu nie piję. Zamiast kąpieli dam mu prezent. O tej wypasionej konsoli marzył od dwóch lat. Ciągle mówiłam: „Nie”, a teraz mu dam. To znaczy dam jemu i Marcelkowi.
    – Marcelkowi? To już wiesz, że będzie to chłopiec?
    – Nie – roześmiała się odpowiadając. – Jestem przygotowana na obie opcje, ale ta jego wymarzona konsola bardziej do chłopca pasuje.
    Wysiadła z tramwaju i szybkim krokiem udała się w kierunku domu. Chwilami wręcz podbiegała, mimo że poza torebka niosła jeszcze karton z prezentem. Momentami uśmiech gościł na jej twarzy. Błyski jej oczu tryskały radością. Emanowała wręcz szczęściem. Nareszcie miała zostać mamą. Kiedy weszła już do bloku przeskakiwała co dwa stopnie, aby szybciej znaleźć się w domu przy Krzyśku, aby mu powiedzieć, cieszyć się wspólnie. Otworzyła drzwi od mieszkania, weszła i skierowała się prosto do salonu, skąd słyszała odgłosy czyjejś obecności. Oddech miała przyśpieszony od podbiegania i od emocji związanej z nowina jaką miała za chwilę oznajmić ukochanemu. Nagle stanęła jak zamurowana w drzwiach salonu. Nie wierzyła w to co widziała.
    To co zobaczyła przypominało sceny jakie widziała na filmie, na oglądaniu którego nakryła Krzyśka. Poruszające się nagie pośladki męża mieszały się z falującymi piersiami rudowłosej. Po chwili jej rude włosy skrywały twarz kobiety z lubością wchłaniającej sobą męskość Krzyśka. Chwila i znów jego pośladki na górze…
    Popłynęły jej łzy. Świat jej się zawalił. Jej szloch był dobrze słyszalny. Krzysiek po chwili zorientował się co się stało. Szybko wstał i tak jak go pan Bóg stworzył podbiegł do żony.
    – Krysiu, to nie jest tak jak myślisz….
    Następnego dnia lokalna rozgłośnia radiowa poranne wiadomości rozpoczęła komunikatem: „Dziś, w godzinach porannych, wyłowiono z Wisły na wysokości Mostu Północnego zwłoki młodej kobiety, lat około trzydziestu. Osoby, które były świadkami zdarzenia, lub dysponujące informacjami na ten temat proszone są o kontakt z najbliższą placówką policji”.

  6. Czy jest coś lepszego niż pierwszy dzień wiosny? Tak, pierwszy wiosenny dzień.
    Znając dokładną datę apokalipsy, doceniałem każdą pogodę za to, że jest. Jeszcze. Dziś był dzień budzenia się: na zewnątrz natura, a we mnie zachwyt.

    Wszystko zepsuła tablica, którą dostrzegłem na końcu alejki. Krzyczała: “APOKALIPSA jest blisko, nawróćcie się!”. Stolsko Świadków Jehowy, a przy nim dwie osoby w średnim wieku. Pani tak bardzo zwyczajna i szablonowa, że równie dobrze mogłaby być wygenerowana przez sztuczną inteligencję. Prompt brzmiałby: świadkini Jehowy. A obok… jej mąż? Kolega? Pastor? Ten nadrabiał charyzmą: nie miał ucha. Prompt: świadek Jehowy bez lewego ucha. Kto wie, może to historia jak u Van Gogha? Obaj złożyli ucho w ofierze swemu bogu (lub, ekhm, bogini).

    Data apokalipsy była dokładna i pewna, ale czy oni o tym wiedzą? Zatrzymałem się przy ich stoisku.
    – Blisko, co? – wskazałem na tablicę. – Jest już w Polsce? A może na podlasiu?
    – Pan drwi – zaczął Van Gogh – a to nie są żarty.
    – To kiedy to nastąpi?
    – W godzinę przyjścia pana naszego! – powiedziała histerycznie kobieta.
    – A która to godzina?
    – Oooch! – szablonowa kobieta zaczęła przestępować z nogi na nogę. – Przekona się pan, pożałuje pan, że…
    – Ja wiem – przerwałem jej. – Wiem dokładnie kiedy to nastąpi. Wy macie swoją książkę o tysiącu stron, w której nie ma konkretów – uciąłem. Wyjąłem z kieszeni kartkę. – A tu – wskazałem palcem na tekst dokumentu – tutaj mam konkret! Datę. I godzinę! Proszę bardzo: trzynasty lutego za rok. O trzeciej nad ranem. W Genewie!
    – I co wtedy? – zapytał Van Gogh.
    – Koniec świata, Vincencie! Mojego świata. Eutanazja! Śmierć, jedyna apokalipsa, która zgładzi każdy jeden świat, jakim jest każdy z nas.

    Zaniemówili, a wraz z nimi ich tablica. Jaskrawe barwy tekstu spłowiały. Ruszyłem w swoją stronę.

  7. Karetki zabrały poszkodowanych, na scenie kłębiły się rury, liny i płachty, które jeszcze rano były maszynerią do zmian dekoracji. Staliśmy z inspicjentem i patrzyliśmy na pobojowisko.

    – Eh, panie aspirancie – powiedział – tutaj od lata dziwne rzeczy się działy, a wszystko to wina dyrektora.

    Poprawił okulary.

    – Teatr trzeba czuć – kontynuował – wiedzieć co wolno, a czego unikać. A ten się nie znał zupełnie! Przyszedł tu z nadania burmistrza, który uznał, że skoro facet był kierownikiem kina, to, jako człowiek kultury, sprawdzi się i tutaj. A ostatnie kino w dzielnicy zamknęli w ubiegłym wieku! Czuje pan?
    Galińskiej, naszej gwieździe, kupił po premierze kosz kwiatów. Goździki, kutwa jedna, wybrał, bo mu kuzynka z księgowości poradziła, że najtańsze! Galińska przyjęła, bo co miała robić. Kwiatów, panie aspirancie, odstępować nie wolno, bo więcej można ich nie dostać. Ale ona teraz tylko o kontrakcie na nowy sezon myśli i zastanawia się czy ten „człowiek kultury” go przedłuży.
    Albo Żatecki, pan wie który. Dwa seriale teraz obskakuje i daje radę, a w zeszły czwartek zamilkł na scenie! W drugim akcie słowa nie wydusił, bo mu w antrakcie krawiec zszył spodnie, co to je artysta rozerwał na scenie. Da pan wiarę?! Spodnie bałwan zszył, bo nie wiedział, że aktorowi pamięć tym zaszywa! To też pociotek dyrektora i tak, jak on nie czuje teatru, skaranie boskie.
    A przedstawienia były codziennie, nawet w poniedziałki. Pan powie, kiedy teatralne duchy i duszki miały grać swoje spektakle? Widać straciły cierpliwość i dzisiaj zagrały swoją zemstę…

    – To, można powiedzieć, mieliście tutaj teatralną apokalipsę – zauważyłem.

    – Raczej rozpierduchę! – żachnął się inspicjent. – Jaki święty, taka apokalipsa.

  8. Dawno temu żyłam względnie spokojnie. Pani magister finansów, dyrektor działu księgowości na Europę w międzynarodowym korpo. Mieszkanie i samochód przed trzydziestką. Rano basen lub siłka, zależy na co miałam akurat ochotę. Na dziewiątą do biura. Maile, raporty, calle, albo użeranie z HR-ówkami, bo znowu źle wypisali ogłoszenie o pracę na analityka na Bałkany. W międzyczasie szybki lunch na mieście z przyjaciółką i ploteczki. Po pracy mój ukochany czekał z bukietem kwiatów. Szliśmy na kolację albo do kina. Często zostawałam u niego na noc, bo jego kawalerka była bliżej siłowni i mi to mega odpowiadało. W wolne wieczory czytałam; uważam, że telewizja ogłupia. Na dobry sen kubek melisy. Lubię zwierzęta, ale to za dużo obowiązków, wolę się wyspać.
    Moja poukładana, piękna rutyna wyleciała z hukiem jak po wybuchu nuklearnym, którego fala uderzeniowa równa wszystko z ziemią, a skażenie radioaktywne wnika tak głęboko, że pejzaż nie wraca do normy. Niby wiedziałam, szykowałam się, czytałam mądre książki, a jednak nic nie jest w stanie przygotować na to, co będzie, gdy opadnie przysłowiowy kurz.
    Myślałam, że jestem silną kobietą, ale mogłam tylko ryczeć, gdy rozrywało mnie na strzępy. Sponiewierana, błagałam o koniec. A gdy ból ustąpił, zmysły zarejestrowały, że tamto życie przepadło. Teraz muszę się odnaleźć w nowej, strasznej rzeczywistości, moim własnym postapo. Bez zombie? Świat niby się nie zmienił, a mimo to nic już nie jest takie samo.
    Dziecko nigdy nie było dla mnie priorytetem, wyznacznikiem spełnionej kobiecości, ale gdy mała trumienka spoczęła w grobie, dotknęłam blizny w podbrzuszu i poczułam się pusta: dosłownie, jakby wraz z macicą wycięli mi spory kawałek duszy.

  9. Stał przy furtce, zanosząc się płaczem, z glutami wiszącymi z nosa. Wyciągnięte rękawy sweterka, który ciasno opinał brzuszek, były mokre. Zjeżył się, gdy Hanna przy nim przycupnęła, ale z ulgą zatrąbił w chusteczkę.
    -A po Kalipsa nie przyszła? Znowu? I bidne dziecko czeka! – grzmiała przez żółte zęby woźna, zaciągając się papierosem.
    -Pani Kaziu, proszę nie tutaj! – dyrektorka, która nagle wyszła z budynku przedszkola, wymownym gestem wskazała na papierosa. Jak zwykle konkretna i zasadnicza niosła zwitek papierów.
    -Trzeba będzie to wypełnić, do sądu pani Haniu, niech w końcu zrobią wgląd w sytuację tej rodziny.
    -Pani dyrektor, żebyśmy nie przesadziły. To kryzys. Odszedł od nich ten Grek, tata Kalipsa. Matka pracuje, walczy o odzyskanie Engina i Peri, bliźniaków z poprzedniego małżeństwa. Ręczę za nią.
    Kazia zakaszlała brzydko, wstrzymując ironiczny uśmiech.
    -Engina i Peri! – cedziła ni to do siebie, ni do obecnych. – Pozwoliła dzieci imionami pokrzywdzić! Baba, co dzieci swoje chłopowi oddaje, do niczego jest i tyle. Do niczego! A wiecie, panie, że…
    Dyrektorka podniosła rękę w dobrze znanym całej kadrze geście sądu ostatecznego, otworzyła usta, by zaraz je przymknąć z oczami utkwionymi gdzieś za plecami Hani. W tamtym kierunku wyrwał też jak z procy spłakany Kalips.
    Mamunia zbliżała się szlaczkiem, od czasu do czasu wyginając obcasy. Próbowała ubrać twarz w świeży uśmiech. Zaskoczona delegacją, która na nią czekała, zagarnęła syna, pomachała na pożegnanie i wzięła szybki odwrót.
    -Hola, proszę pani! – Ruszając w pościg, dyrektorka wstukała trzycyfrowy numer telefonu.
    -Jednak przyszła, pani Haniu, przyszła AAAPoooKalipsa! – Bez satysfakcji skwitowała Kazia.

  10. – Czy jeszcze daleko tato? – Ania miętosiła w ręku rąbek nowej, uszytej na miarę sukienki i machała niecierpliwie swoimi dziecięcymi nóżkami ubranymi w jedwabne rajstopy i buciki, oczywiście – od Prady. Wyglądała jak laleczka siedząc na eleganckim kremowym siedzeniu mercedesa, który prawie bezgłośnie płynął ulicami Marsylii.
    -Zaraz będziemy w porcie księżniczko moja, podziwiaj widoki.
    Ania przykleiła nos do szyby. Krajobraz zaczynał się zmieniać. Nidy nie widziała czegoś podobnego.
    – Przepraszam skarbie, chciałem objechać centrum, skręciłem chyba w złą stronę. Ale nie martw się. Zaraz wrócimy w stronę portu. Słyszałem, że mają tam przepyszne ryby i purée ziemniaczane z truflami-tak jak lubisz.
    -Tato czemu tutaj tak jest dziwnie?
    -Dziwnie? Nie, nie jest dziwnie – odpowiedział jej zmieszany, uderzając nerwowo spoconą dłonią o kierownice.
    Przed nimi rozpościerały się długie szare, brudne ulice przy których stały długie, szare, brudne budynki. Blokowiska bez barw, z powybijanymi oknami i szmatami zamiast firan. Bez duszy. Wszystko szare. Zupełnie jakby w tym smutnym świecie nie było miejsca na kolory. W poniszczonych balkonach wisiały sznurki z praniem, które wydawało się być równie brudne i smutne jak wszystko inne dookoła.
    Przy ulicy siedziała dziewczynka w wieku Ani. Była ładna. Jej urody jednak nigdy nikt nie dostrzegnie. Zniszczona koszulka wisiała na matowym, wychudzonym i posiniaczonym ciele dziewczynki. Ciemnie oczy byle puste i bez nadziei. Była głodna. Jak wszystkie dzieci w tej części miasta. W domu czekały na nią tylko puste butelki, ciosy i pewnie nowy wujek.
    Wzrok dziewczynek spotkał się na chwile. Dwa światy. Po jednej stronie bajka, po drugiej apokalipsa – odgrywająca się – dzień po dniu – na nowo.

  11. – Łatwiej byłoby zwyczajnie nie kochać. Gdy człowiek decyduje się kochać, automatycznie decyduje się na cierpienie. Tak po prostu jest. – Wyjął z paczki ostatnie ciasteczko. Ujął je ostrożnie między palce i przyłożył do zmierzchającego nieba jak maleńki, orzechowy księżyc. Taki jak jego oczy, które uciekały gdzieś w dal, od kiedy przed godziną usiedliśmy po raz ostatni na dachu bloku i udawaliśmy, że jesteśmy tu po raz pierwszy.
    – Chcę cierpieć z tobą – wyszeptałam, nie umiejąc unieść jego słów i białoróżowego wzroku zachodzącego słońca, niezdarnie łypiącego spod ciasteczkowego księżyca w jego dłoni.
    – A więc dalej uważasz, że gra jest warta świeczki? – omiótł mnie wzrokiem, a ja poczułam, że topię się jak wosk. Włożył ciasteczko do ust i ugryzł, a ono przełamało się jak opłatek. – Co takiego da ci ta komunia cierpienia? Zostały mi dwa lata, może dwa i pół. Po co chcesz dopisywać wspólne wspomnienia? Żeby bardziej bolało? Jak się poznaliśmy nie wspominałaś, że jesteś uczuciową masochistką.
    Gdy to mówił tak beznamiętnie i sennie, był obcy. Od tamtego dnia, w którym poinformował mnie o ostatnim stadium smoka jego głos stał się chropowaty, jakby to wcale nie on mówił, tylko ten smok, który ogonem zmiótł już trzecią część jego białych krwinek.
    Słuchałam i powoli rozumiałam: on od dawna nie pragnął już słodyczy moich uczuć, a w orzechowym księżycu w jego palcach niczym w soczewce skupiła się cała słodycz świata, który mu pozostał, a którego nie mógł zabrać ze sobą. Zamknął oczy, wbijając wzrok w słońce.
    Chrupiący brzeg ciasteczka rozpadał się pod jego zębami, a ja wiedziałam, że za tym brzegiem czeka na mnie apokalipsa. Po świecie, którym był, miały zostać okruchy.

  12. Dwunastoletni chłopiec wyszedł z domu na przedmieściach, prowadząc na smyczy psa, i ruszył uliczką wzdłuż willi w kolorze drożdżowego ciasta. Słońce zdążyło poczerwienieć i zmierzało obojętnie w niebyt za horyzontem, ciągnąc za sobą rdzawy welon nad miastem.
    W ciepły wieczór jak ten, dzieciaki ganiają się z krzykiem, matki wołają pociechy na kolację, a samochody sąsiadów wtaczają torby z zakupami na podjazdy koło idealnych trawników. Ale ulica była pusta, a dom chłopaka – jedynym zamieszkanym. Dzieciaki, matki, sąsiedzi wyparowali, gdy fala uderzeniowa bomby kreuzerga jak letni wiatr otuliła osiedle.
    Chłopiec zatrzymał się przy krzewie i poczekał, aż pies załatwi potrzebę. Przypomniał sobie, jak jego przyjaciel Yurek pokaleczył łydkę o ostre kolce i szrama została na wieki. Właściwie do śmierci, skoro wyparował.
    Za kolejnym domem skręcili w prawo, gdzie tuż przy znaku stop stał zielony samochód. Pan Kolosko nigdy nie zamykał drzwi, choć kiedyś dzieciaki wrzuciły zdechłą rybę na siedzenie.
    Wsiedli do środka, chłopiec za kierownicą, pies na fotelu pasażera. Oparł ręce na kierownicy, nieświadomy, że robi to jak ojciec. Wyobrażał sobie, że jest dorosły i wiezie rodziców z bratem na kemping. Jest zachód słońca, jadą zatłoczoną autostradą, wyprzedza co i rusz jakieś auto i znowu zmienia pas. Potem pną się krętą drogą między górami, kręci kierownicą jak zawodowiec, i w końcu wysiadają tam, gdzie zawsze, by na poletku rozłożyć żółty namiot.
    Plastikowa torba, niesiona przez wiatr, zaszeleściła na trawie. Chłopiec ocknął się z marzeń. Ojca i brata już nie ma, na kemping nigdy nie pojedzie. Przytulił mocno psa. Wysiedli z samochodu i poszli w stronę domu.

  13. Dziennik Dowódcy — Bunkier 54
    23/07/2099
    Dzień 679 zimy nuklearnej
    Dzień 63 od ogłoszenia zagrożenia epidemiologicznego

    Członkowie mojego zespołu nadal przebywają w izolatkach. Doktor Edmund Nożycoręki, jak nazywamy naszego robota medycznego, nie pozwala załodze opuścić pomieszczeń. Naszym trzem programistom wciąż nie udało się nadpisać jego programu.
    Symulacje zużycia reaktorów bez naszego nadzoru nie wyglądają optymistycznie.
    Dziś mija również czterdzieści dni, odkąd straciliśmy naszego dobrego doktora Sama.
    Oddał życie w poszukiwaniu lekarstwa na zmutowanego wirusa, któremu udało się przedostać przez filtry. Zmiany, jakie zaszły na powierzchni po wybuchu bomb, przeszły nasze najśmielsze wyobrażenia.

    Zapis personalny: Wewnętrzne rozmowy przez kamerki już nie są wystarczające. Po twarzach i wypowiedziach moich ludzi widzę, że odosobnienie odbija się bardzo negatywnie na ich zdrowiu psychicznym. Tom przez kilka godzin walił pięścią w drzwi. Teraz już go nie słychać… Oprogramowanie kucharza nie działa poprawnie. Mięso ma wyraźnie dziwny smak…

    24/07/2099
    Dzień 680 zimy nuklearnej
    Dzień 64 od ogłoszenia zagrożenia epidemiologicznego

    Zapis personalny: Nie mogę nawiązać komunikacji z żadnym z moich ludzi. Sieć wewnętrzna przestała odpowiadać. Słyszałam jakieś krzyki i zawodzenia, ale przez podłużne, niewielkie okienko w drzwiach widzę tylko część gabinetu medycznego.
    Nie mogę uwierzyć w to, co zobaczyłam. Na stole operacyjnym Edmund właśnie rozkrawa ciało Toma! Nie wygląda to jednak na normalną sekcję zwłok.
    Edmund zignorował wszystkie moje krzyki i wołania.
    Straciłam przytomność, a kiedy się obudziłam, ciała już nie było. Mięso wciąż ma dziwny smak…

  14. Nie wiedziałam, dokąd biegnę. Krzyczałam, a w uszach dzwonił mi krzyk ogrodu. Drwił ze mnie i mojego strachu. Biegłam, a przede mną wyrastały przeszkody nie do przebycia, pułapki, które pokonywałam, gdy zmieniałam kierunek biegu, jakby ogród celowo spychał mnie na drogę, którą miałam zgodnie z jego wolą podążać. Przez szum wiatru usłyszałam szelest ugniatanej trawy i dźwięk łamanych gałązek, jakby ktoś biegł obok mnie. A może mnie ścigał?
    Znałam to. Znałam to ze swoich snów. Proroczych. W snach wciąż uciekałam i płakałam.
    Woń rozkładu mieszała mi w głowie, opary traw i kwiatów dusiły i zatykały usta. Przystanęłam i spojrzałam w górę. Nie zobaczyłam nic prócz dalekich koron drzew.
    Ogarnęła mnie rozpacz. I wtedy zrozumiałam, że ogród nie jest mi nic winien, że z własnej woli znalazłam się w miejscu, któremu zadano ranę. Jak ludzkie ciało wokół skaleczenia, tak ogród obrósł grubą warstwą blizny, twardszą, niż ludzka skóra, która nie doznała urazu. Rozpleniona lubieżnie zieloność ogrodu powoli rozpuszczała w sokach żył jad naszej zbrodni, by uzdrowić ogrodzi organizm. Drogo go to kosztowało, ale zdziczały, zapuszczony ogród, pozostawiony z naszą tajemnicą, przeżył. Czy mogłam to samo powiedzieć o sobie? Czy ogród pragnął zemsty?
    Dygotałam na całym ciele usiłując stłumić ogarniającą mnie panikę. Rozejrzałam się. Zielone piekło otaczało mnie ze wszystkich stron. Przez ścianę listków i gałęzi zbliżało się do mnie światło, torowało sobie drogę ścichłej nagle kipieli, pulsowało. Za światłem podążał cień. Zmrużyłam oczy. Nie miałam na nic już wpływu. Czekałam na to, co się stanie.

  15. „Nie wiem, czy państwo to widzą, ale z morza właśnie wyłoniła się siedmiogłowa bestia! Czy to nieodkryty dotąd przez naukowców gatunek? Nie mam pojęcia, tyle tylko mogę powiedzieć, że rozdeptując położone przy plaży bary, sieje popłoch i zniszczenie…” Hałaśliwa relacja reportera dobiegająca z dużego pokoju irytowała jak natrętna mucha. Że też Władek musi puszczać telewizor na cały regulator. Beata otrzepała ręce z mąki, przykryła ściereczką pierogi leżące w karnym szyku i podreptała do salonu. Tam, oprócz głosu z telewizora, słychać było miarowe pochrapywanie.
    Beata wyjęła z ręki męża pilota, żeby przyciszyć, gdy nagle niebo na ich pięćdziesięciocalowym ekranie rozbłysło przerażającymi fajerwerkami. Z daleka trudno było ocenić, czy wystrzeliły ze szczytu widocznego na horyzoncie wulkanu, czy to gwiazdy spadały, czy ki diabeł. Reporter dwoił się i troił, starając się przekrzyczeć wycie syren: „Za nami płonie dżungla, powietrze zasnuł dym, z którego wylatuje olbrzymich rozmiarów szarańcza. Jedna o mało co nie zahaczyła mnie swoim żądłem! Ludzie w panice uciekają przed…”. Nie czekając na ciąg dalszy, Beata nacisnęła guzik pilota, żeby uciąć podszyty paniką potok słów. Wzdrygnęła się. Ziarno strachu zaczęło kiełkować.
    Wtedy jak trąby jerychońskie zadzwonił dzwonek u drzwi, a za nimi rozległo się energiczne tupanie i przytłumione śmiechy. Na widok rumianych policzków wnuczek, ich przekrzywionych czapek i mokrych rękawiczek Beata przypomniała sobie o szykowanych na późny obiad pierogach. Dziadek Władek ziewnął i odruchowo przełączył na skoki narciarskie, gderając na żonę pod nosem. Woda w garnku zabulgotała, zagwizdał czajnik, za ścianą szczekał pies.

  16. Pisarczyk Amator says: Odpowiedz

    Fragment znacznie dłuższego tekstu, o tym jak to w stanie śmierci klinicznej Antoine Saint-Exupery spotyka w jakimś innym wymiarze siwego brodatego hipisa w sandałach, który twierdzi, ze jest szefem wszystkich szefów, każe się nazywać Jahu i ucinają sobie dysputę „jak literat z literatem”. W trakcie dyskusji Jahu bardzo się skarży na jakość pracy swoich ghost writerów .. 😉 Wszelkie podobieństwo postaci jest przypadkowe. To tylko majaki wielkiego pisarza. Mistrzu, licz znaki od „#’
    #
    – To czym miała być naprawdę ta „Letnia Apokalipsa” ?
    – Umoralniającym traktatem o szkodliwości spożywania alkoholu w okresie kanikuły.
    – Że co?
    – To było tak. Koledzy synusia zrobili parapetówę u jednego takiego Joannisa, co to dla fantazji kupił sobie jaskinię na Patmos. Ta Patmos to prawie goła skała. Morza tam wokół co niemiara, ale wody pitnej tam nie ma, a z góry się leje żar po 40 stopni. Dzieciaki zbunkrowały się od razu w jaskini, żeby się schować przed upałem. Mieli ze sobą duże stągwie z wodą i sporo wałówki, więc wyglądało, ze nie będzie żadnych problemów. Ale dzieciaki jak to dzieciaki – lubią płatać kolegom psikusy. No to jeden z nich cichaczem pozamieniał im te wszystkie stągwie z wodą na stągwie z bardziej procentowym trunkiem. Towarzystwo było coraz bardziej wstawione i chcieli tylko napić się wody. Otwierali jedną stągiew po drugiej w nadziei, że tym razem będzie tam pospolite Ha-dwa-O, a tu pyk – pieczęć zerwana, a w środku znowu Malvasia. Po spróbowaniu, że to apiać wino, wszyscy krzyczeli „Biada”, ale że otwarte zaraz by się skwasiło to trzeba było pić. Zdawało im się, że to dosłownie koniec świata. Totalna delira. Nie żeby tam jakieś myszki widzieli. Od razu węże, smoki i tak dalej. Na szczęście z dworu wpadł tam jakiś Burkakis czy inna psinka. Chłopaki były tak naprute, że im się głowy zwierzaka nawet nie dwoiły, a widzieli ich po siedem i z okrzykiem, że Bestia idzie zabarykadowali się w sypialni na dolnym pięterku jaskini. Synek ich tam znalazł następnego dnia, bo sam akurat w dniu imprezy był gdzie indziej. Powyczyniał jakieś cuda, żeby otrzeźwieli i dzwoni do mnie, że mamy „PR alert”, bo jak się pismaki zwiedzą o balandze, to zaraz roztrąbią i nikt nie uwierzy, że go tam z kolegami nie było i jeszcze go o tę zamianę wody na wino posądzą.

Dodaj komentarz