Trwa już maj, a zatem pora zaprosić was do kolejnego wiosennego konkursu. Tym razem do wygrania coś z półki fantasy – „Ludzie bez dusz”, powieść Danuty Psuty, absolwentki kursów Pasji Pisania.
I nadszedł czas kolejnego konkursu na blogu Pasji Pisania. W tej edycji mamy dla was drugą książkę absolwentki naszych kursów – Danuty Psuty. Powieść Ludzie bez dusz ukazała się nakładem Wydawnictwa Prószyński i S-ka.
Tajemnicza choroba trawi świat Wybrańców. Czy religia pokona chaos? Kapłanka Elena Stawska, trafia do domu jednej z wyznawczyń Wybranki, aby uratować jej syna – człowieka bez duszy, odrzuconego na margines społeczeństwa. Mężczyzny nie udaje się ocalić. Elena zaczyna rozumieć, że objawy, które spostrzegła u umierającego, przypominają symptomy choroby zwanej carską zarazą. Jak to możliwe? Ta choroba miała przecież zniknąć wraz z pojawieniem się Wybranki. Elena rozpoczyna prywatne śledztwo – wespół z młodym lekarzem – aby zweryfikować oficjalną wersję historii. Więcej o tej książce pisałem w ostatniej „Lekturze na weekend”.
„– Słaby jest lud, który godzi się ze swoją klęską! – ciągnęła podniośle Najwyższa. – Ludzie bez dusz poddali się i oto czeka ich życie w poniżeniu i udręce! W tych niemoralnych czasach musimy stawić im czoła i pokazać, gdzie jest ich miejsce”.
Zadanie konkursowe jest jak zwykle pisarskie. Napiszcie opowiadanie, którego słowem-kluczem będzie „dusza”. Tekst nie musi mieć związku z powieścią Ludzie bez dusz.
Opowiadanie – lub jego fragment – wklej w formie komentarza do wpisu konkursowego. Prace nie powinny przekraczać 1700 znaków ze spacjami. Na teksty czekamy do 26 maja włącznie. Danuta Psuty wybierze najlepsze prace, a ich autorzy/autorki otrzymają egzemplarze Ludzi bez dusz z dedykacją na życzenie.
Powodzenia!
Źródło cytatu: Danuta Psuty, Ludzie bez dusz, Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2024.
W czwartkowy majowy wieczór Janek szedł z Duszą na ramieniu. Ciągle mu tam siedziała i nie przestawała gadać. To według niej robił nie tak, tamto też źle, tego nie potraktował z wystarczającym szacunkiem, a dla tamtej był zbyt niemiły.
– Jesteś duszą czy sumieniem? – pytał jej nie raz.
– A to aż taka różnica? – odpowiadała Dusza.
Nie lubił jej siedzenia na ramieniu. Zawsze sadowiła się na lewym, przez co Janek skrzywił sobie kręgosłup, a gdy z rzadka się uśmiechał, lewy kącik ust unosił mu mniej niż prawy. Wszystko przez nią.
W ten wieczór Dusza przechodziła samą siebie. Nie zadzwonił do matki w Dniu Matki. Boże drogi, cóż takiego!? Matką się jest codziennie, a nie tylko dwudziestego szóstego maja. Przy okazji powie, że pamiętał, ale nie miał czasu.
Oj, jak Dusza pomstowała! Jak biadoliła! Skakała na lewym ramieniu, że prawie dostał garba.
– Ona zawsze pamięta. O Dniu Dziecka, mimo że straciłeś dziecięcą niewinność. Wiesz co? To moja wina. Za mało się starałam. Miałam nadzieję, że będziesz inny. Jesteś O K R O P N Y !!!
O nie, tego było już za wiele. Janek nie miał żony, żeby nie słuchać takich tekstów. I żeby nie musieć pamiętać daty pierwszego pocałunku, pierwszej randki, ślubu, całej reszty tego badziewia. A Dusza mu wyskakuje z takimi tekstami.
– Okropny? To patrz! – rzekł i splunął na chodnik.
– Nie!!! – krzyknęła Dusza.
– Tak. Taki mogę być okropny!
Podbiegł do bezdomnego psa i chciał go kopnąć. Zwierzak w porę uskoczył i odbiegł z podkulonym ogonem.
– A najbardziej okropny będę teraz! – krzyknął Janek i pochwycił Duszę w prawą rękę.
Zamachnął się z całej siły i rzucił ją do rzeki. Plusnęło cicho i głos Duszy umilkł.
W ten czwartkowy wieczór Janek stał się człowiekiem bezdusznym. Szedł pogwizdując. Zrobiło mu się jakoś tak lekko na … No nie, na tym już nie…
Hallo co jest Ekipo?!
Do roboty, chyba nie oddacie książek walkowerem?????
Adam wstał od stołu załamany. Szedł nieprzytomny. W uszach ciągle słyszał stukot kuleczki wpadającej do czerwonego wgłębienia numer siedem. Pchnął drzwi wyjściowe szukając w kieszeni ostatniego papierosa. Potrzebował zanurzyć się w tytoniowym obłoku, żeby przysłonić obraz znikających żetonów, które położył na czarnej trzynastce. Wraz z nimi zniknął cały jego majątek. Przeszedł przez próg. Drzwi zamknęły się za nim pieczętując nędzę, w której od dziś będzie żyć jego rodzina. Zorientował się, że pomylił wyjścia, gdyż znalazł się w pomieszczeniu przed gruntownym remontem: gołe ściany, w powietrzu unosił się pył, mętne światło. W głębi widoczny był korytarz. Szukał klamki, jednak w miejscu gdzie przed chwilą były drzwi, pojawił się mur z chropowatej cegły. Hotelowe kasyno znajdowało się w piwnicach ale to przerosło jego wyobrażenia. Zrezygnował z wołania o pomoc i ruszył w stronę korytarza. Przejście było długie i mroczne, a powietrze coraz bardziej wilgotne. Stracił rachubę czasu. Wydawało mu się, że szedł kilka minut, lecz równie dobrze mogły to być wieki. W końcu dostrzegł jakiegoś człowieka, który szedł w jego stronę. Zatrzymał się i przyjrzał mężczyźnie, który naśladował jego zachowanie. Patrzył na samego siebie. Wyciągnął dłoń i dotknął swojego odbicia. Nie miał czasu zastanowić się, po co ktoś umieścił lustro pod ziemią, ponieważ to co zobaczył zmroziło krew w jego żyłach, a krzyk utknął w gardle. Przerażający potwór wyłonił się z czeluści i wskoczył mu na ramiona po czym wniknął w jego ciało, z którego równocześnie uleciała świetlista dusza. Obejrzał się za siebie. Upiorna zjawa właśnie wychyliła łeb gotowa powtórzyć to, co przed chwilą zobaczył w zwierciadle..
No i wreszcie mamy pierwsze prace! Kto następny?
Zielone oczy Julii zamknęły się po raz ostatni. Pomarańczowe piegi pokrywające jej dziewczęcą twarz wybladły, wtapiając się w tło jej pergaminowej cery.
Julia nie zamierzała się poddać, była gotowa walczyć.
Jednak jej przeciwnik był zbyt potężny. Strasznie bała się tego momentu. Nie mogła uwierzyć że to dzieje się na prawdę.
Widziała mamę trzymającą jej martwą rękę i plączącą z żalu i z wycieńczenia. Julia nie czuła strachu, nie czuła nawet współczucia dla jej ukochanej mamy. Przeciwnie – cieszyło ją, że ta w końcu odpocznie od szpitali, od lekarzy, od codziennych podróży tramwajami między ich małym mieszkaniem a oddalona o wiele kilometrów kliniką. Już po wszystkim mamusiu, pomyślała. Spojrzała jeszcze raz na swoje ciało, jak na ciężar, którego w końcu się pozbyła. Wszystkie kawałki układanki zebrały się w jedna logiczną całość. Jeszcze nigdy była taka lekka i wolna. A więc, to co widziała codziennie w lustrze było tylko niepotrzebna skorupą – niczym kokon motyla, z którego w końcu udało jej się wylecieć. Delikatną duszę Julii wypełnił błogi spokój. Wszystko o co zabiegała do tej pory wydalało siej się dalekie i nieważne. Mimo to miała wrażenie, że czegoś jeszcze brakuje, aby być w pełni szczęśliwą w tej błogosławionej chwili.
I wtedy poczuła obecność innej duszy, dużo jaśniejszej i piękniejszej niż ona sama.
Niczym mały promień światła poruszała się w w podskokach w jej stronę ta mała cudownie niewinna duszyczka.
Czym zasłużyła sobie ona – Julia – na uwagę, towarzystwo i ciepło płynące z tej malutkiej krystalicznie czystej duszy?
Julia zbliżyła się niepewnie do tej wspaniałej istoty i natychmiast przepełniła się bezgraniczną miłością:
– Reksio, moja psinko przepraszam, że musiałeś tak długo na mnie czekac.
Smutne opowiadanie, ale finał kojący
Jeśli słowo „dusza” ma fizycznie paść w opowiadaniu to poległem. Ale ona jest:
Idę chodnikiem, mijam ludzi i wyławiam te twarze w których da się odczytać wrażenie ulgi, spokoju. Może to dzięki przyjemnej pogodzie. Udziela mi się ich stan i lekko się uśmiecham. W trakcie spaceru, trudno mi dokładnie potwierdzić czy mi się nie zdaje, ale chyba czuję wibrację telefonu. Porywam uderzające o klatkę słuchawki i klikam przycisk na jednej, by potwierdzić odebranie.
– Oooo, cześć kochanie! – Gdy słyszę jej głos, od razu mi się cieplej na sercu robi. – Tak, już po pracy. Idę do mieszkania i mam nadzieję, że dziś się spo… Aha, no jasne, za kilka dni ten egzamin. To może ja wpadnę do ciebie? Lubisz moją szarlotkę, mógłbym kupić składniki i jeszcze przed wieczorem zaserwowałbym ci jej kawałeczek. – Mówi, że chętnie, ale jej to zniweczy cały plan nauki.
Co jest? Czemu łzy wyciskają mi się do oczu? Muszę zrozumieć, że ona oprócz studiów ma też pracę. Teraz musi się poświęcić, by zbliżyć się do spełnienia marzenia. Ale tak bym chciał z nią się spotkać. Tak długo pałętałem się samotnie po ulicach. Nawet nie mam wielu znajomych by z kimś po prostu wyjść, porozmawiać.
Żegnamy się z moją połówką i wyciągam słuchawki. Wtem słyszę dźwięk komórki. Przecież wcześniej nie sły… Ok nieważne. Znów odbieram.
– Proszę pana, tutaj Henryk, pański psychiatra. Wiem, że nie realizuje pan recept. Pana uszczerbek na zdrowiu może doprowadzić do poważnej katastrofy.
– Nie wiem o czym pan mówi. Czuję się wyśmienicie, za kilka dni pewnie z dziewczyną rozpoczniemy plany, gdzie polecieć na wakacje. Naprawdę, dziękuję za pomoc, ale wyszliśmy z wypadku cali. Nie pozostał cień traumy po nim. Już jest ok.
Nie rozumiem ciężkiego westchnienia z drugiej strony.
– Proszę pana… Już to pan zaakceptował niedawno. Przecież pana dziewczyna… Zginęła w tym wypadku.
– Niee!!! – Poniosło mnie, uśmiechnięte twarze wokół z miejsca pogasły. Ściszyłem głos, ale dalej ze wzburzeniem mówiłem: – Jak pan śmie tak kłamać! Rozmawiałem z nią przed chwilą. Niedługo zdaje egzaminy i…
– Już jest miesiąc po egzaminach. Niech pan spojrzy teraz w kalendarz.
– Nie. Ona żyje. Rozmawiałem z nią przed chwilą.
Ta historia ma duszę! Aż mi ciarki przeszły. Fajny tekst.
Mnich siedział ze skrzyżowanymi nogami, gryząc tabliczkę czekolady. Zdawał się bardziej zachwycony jej smakiem niż moją obecnością. W końcu uraczył mnie spojrzeniem i wskazał miejsce na macie naprzeciw siebie. Rozpoczęłam relację, zanim dobrze usiadłam.
-Mistrzu, to mój najlepszy dzień! Medytacja przeminęła w mgnieniu oka. Prawie się nie rozpraszałam, a gdy pojawiały się jakieś myśli, to jak mówiłeś, pozwalałam im przepływać niczym chmurom na niebie. – Dojrzałam delikatny uśmiech na jego twarzy, wreszcie był ze mnie zadowolony. Jeszcze tylko wisienka na torcie. Schyliłam pokornie głowę. –Mistrzu, ja poczułam Boga.
-Bardzo dobzie. – Uśmiechnął się radośnie. – Poczuć dotyk, ok., poczuć smak, ok., poczuć Boga, nie mozieć. – Rozłożył bezradnie ręce.
Musiałam przyznać, że nagminne negowanie moich najgłębszych duchowych doświadczeń, w dodatku łamaną angielszczyzną, było frustrujące
-Ale, zdawało mi się, że…, że kopuła mojego wewnętrznego świata stała się przezroczysta, jakby do środka wpadło więcej światła. – Uniosłam oczy i ręce do nieba. – Jakbym była w lesie pełnym życia, w którym słychać łamanie gałązek, szelest krzaków, gdzie kątem oka łapie się ruch między drzewami, lecz nie sposób zauważyć, co dokładnie go spowodowało. – Słuchał, niezgrabnie zawijając resztę czekolady w sreberko. – Ja czułam, że to Bóg.
Ostatnie słowa wypowiedziane w uniesieniu zawisły jak baloniki w przedłużającej się ciszy – przekłute pukaniem kolejnego rekolektanta. Wiedziałam, że usłyszę już tylko przesłanie na koniec spotkania:
-Bardzo dobzie. Mało jeść dobre dla ciała, mało mówić dobre dla duszi. – Zmiął pudełko po Milce i z niekłamaną uprzejmością poprosił, bym wrzuciła je do kosza przy drzwiach.
Sympatyczny tekst:) A odpowiedzi mnicha wisienką na torcie
Stoję w poczekalni od wieków. Chciałbym uciec od tej chwili oczekiwania, ale jestem związany jak kamień, przytwierdzony do ziemi nićmi przeznaczenia.
– Na pewno dostanę żółtą! – szepcze ktoś z boku, a dźwięk jego głosu drga w powietrzu.
– A ja niebieską! – dobiega inny głos, pewny tego, co mu przysługuje.
Różnorodność kolorów dusz sprawia wrażenie, że wybieramy odcień istnienia.
Czerwień, płonąca ogniem, emanuje gracją i elegancją. Różowa, słodka niczym cukrowa wata, obiecuje szczęście. Niebieska, spokojna i uśmiechnięta, przypomina bezchmurne niebo. Zielona, tajemnicza, przywodzi na myśl mglisty las. Fioletowa, hipnotyzująca, obiecuje tajemnicę. Pomarańczowa, energetyczna jak zachód słońca, wzbudza radość. Biała, niewinna niczym śnieg, obiecuje czystość.
Patrzę na tłum, gdzie każda dusza zdaje się być pewna swojego wyboru, mając w rękach klucz do własnego przeznaczenia. Ich oczy promieniują nadzieją i oczekiwaniem, a ja czuję się niczym w wirze emocji, unoszony na fali wątpliwości.
Wzdycham, czując ciężar tej chwili.
– Numer sześć siedem sześć siedem sześć – słyszę głos wywołującego numer. Echo jego słów odbija się w mojej głowie.
Moje usta są suche, a serce bije mocno, jak dzikie bębny w dżungli. Podchodzę do okienka, moje nogi drżą.
Recepcjonista spogląda na mnie z wyrazem niedowierzania, jakby nie wierzył w zawarte w swoich notatkach dane. Po chwili wyrzuca w moją stronę boski pył, a każda cząstka tańczy w powietrzu niczym iskry ogniska.
Nie pamiętam, co oznacza czerń, ale już teraz nic nie ma znaczenia. Głębia koloru płonących drobinek wzbudza we mnie lęk, ale i nieopisaną ekscytację, jakby każdy ich taniec był zapowiedzią czegoś nowego.
Więc to jest mój kolor. Czuję się odkrywcą zaginionego świata. Uśmiecham się, ale serce wali jak szalone.
Recepcjonista ma przerażone oczy. On wie, co czeka na mnie za bramami wieczności. Chciałbym go spytać, ale jego ostatnie słowa paraliżują mnie.
– Tak mi przykro.
Brama nieskończoności wciąga mnie. Płynę ku niej, z sercem pełnym strachu i nadziei. Przez ułamek sekundy widzę moją nagrodę, migoczącą w nieskończoności, niczym diament w piasku.
Fajnie budujesz emocje. Płonące drobinki tylko mi się tak gryzą (skorą mają być czarne), ale ten koniec… Pod udany cliffhanger mi podchodzi. Zapada w pamięć!
Dwie minuty po dziesiątej, z ręcznikiem, szlafrokiem, książką, zeszytem i telefonem w torbie, przepełniony pewnością, że posiedzę nad basenem do obiadu, odbiłem swój vstupny náramok na kołowrotku przy kasie. Umyśliłem sobie, że nie pójdę do szatni, a skieruję się prosto ku leżakom za pompownią przy Motýľu. One, nie dość, że są ustawione frontem do południowego słońca, to jeszcze są z tych nowocześniejszych, mają miękkie wyścielenie i regulowane wezgłowie. Czterdzieści leżaków! Ruch niewielki, tylko wybierać! Pod jednym postawiłem torbę z rzeczami i wszedłem do wody.
Zamknąłem oczy i chłonąłem tę siarkę całą skórą, dodatkowo biczowaną gorącym strumieniem w plecy. Nagle dobiegł mnie głos, po którym od razu można było poznać, że nie znosi sprzeciwu:
– O! Tutaj, po prawej. I teraz będzie dobrze.
Spojrzałem: ja znałem tych ludzi! Od czasów lektur Pana Samochodzika! Jeden besserwiesser, zawsze mający rację, głośny i nieliczący się z otoczeniem. Drugi małomówny, ale ze swoim sprytem i wiedzą. U Nienackiego byli z żonami, tu jeden był bez pary.
Zdążyłem tylko pomyśleć, że zaraz z trzydziestu dziewięciu wolnych leżaków zajmą te tuż obok mojego. Oczywiście! Pan głośniejszy zarządził, że tak właśnie trzeba zrobić. Obserwowałem ich kiedy rozkładali toboły. Cichemu coś nie grało, bo gmerał przy zagłówkach. Pomyślałem, że przejdą na inne, lepsze, ale panowie przetoczyli te lepsze z innego rzędu i wstawili je w miejsce tych wątpliwych. Zrobili tak pomimo, że wymagało to większego nakładu sił niż przełożenie toreb, a także – pod tablicą zakazującą przenoszenia leżaków. Zakazywać? Nam? Polakom? „Rubaszny czerep, ale dusza znany fakt” wybrzmiał mi w głowie Młynarski.
Święty Piotr uśmiechnął się, gdy u wrót Raju pojawił się kolejny pies. Majestatyczny husky wystrzelił spomiędzy obłoków, jakby jego dusza nigdy nie opuściła zaprzęgu. Dopadł do apostoła i wywalił jęzor w uśmiechu, gdy ten pogłaskał go za uchem.
– Imię. – Święty Piotr przyłożył pióro do pergaminu na piedestale. Nie przepadał za tymi całymi formalnościami, szczególnie, że zwierzęta zawsze wchodziły do Raju, ale procedury to procedury.
– Cahir! – Husky niemal podskoczył.
– Jak zginąłeś, Cahirze?
– Przytulałem mojego najlepszego Przyjaciela!
Święty Piotr zawahał się w połowie notowania.
– Dobrze, ale co cię zabiło?
Pies zamknął szczękę na dwa uderzenia serca, ale zaraz znów wywalił jęzor do przodu.
– Nie wiem! Przytulałem mojego najlepszego Przyjaciela!
Apostoł patrzył w oczy zwierzęcia, niewinne i pełne radości. Mimo dwóch tysięcy lat spisywania dusz wkraczających do Raju, ten prosty widok za każdym razem przyprawiał go o ból w piersi. Uśmiechnął się smutno i zanotował pod imieniem Cahira: „uśpiony”.
– Gdzie mój Przyjaciel? – Husky rozejrzał się po otaczających ich obłokach. W tym samym momencie w dłoni apostoła zmaterializowała się czerwona piłka. Rzucił ją za Bramy nieba, a Cahir od razu ruszył w pogoń.
I zatrzymał się przed samym progiem. Piłka leżała tuż za Bramą, niektnięta. Gdyby się na nią rzucił, musiałby już pójść dalej.
Zamiast tego obrócił się do apostoła.
– A mój Przyjaciel?
Święty Piotr znów się uśmiechnął.
– Jest na dobrej drodze, żeby do nas dołączyć… Ale jeszcze chwilę to potrwa.
Cahir zamknął paszczę. Po dwóch uderzeniach serca rozjechały mu się łapy i usiadł na obłoku. Oczy zapłonęły mu ekscytacją, gdy wywalił jęzor do przodu w psim uśmiechu.
– To ja zaczekam!
Drzwi skrzypnęły i do kawiarni weszła dziewczynka z niewidomym dziadkiem. Podtrzymując jego ramię, powoli skierowała starszego pana do stolika pod oknem. Gdy usiedli, rozejrzała się po sali. Prawie wszystkie miejsca były zajęte, lokal pobrzmiewał gwarem, oświetlony przez trzy jarzeniówki, jakby niedawno zaczął się dzień.
Tuż obok nich dwie kobiety po sześćdziesiątce rozmawiały z ożywieniem, w przerwach delektując się musami czekoladowymi w kielichach.
– Dziadku, może masz ochotę na mus czekoladowy?
– Nie, napiłbym się tylko kawy.
Dziewczynka spojrzała na zegar wiszący na ścianie.
– Mam nadzieję, że nas obsłużą, bo już dziesięć minut po zamknięciu. – Ponownie rozejrzała się po sali. – Choć na razie nikogo nie wyganiają.
Kobiety przy sąsiednim stoliku zamilkły i spojrzały na nich z sympatią.
– Chyba pierwszy raz was tu widzę? – spytała siedząca po lewej stronie, ubrana w czerwony toczek i zielony żakiet.
Dziewczynka uśmiechnęła się.
– Tak, pierwszy raz jesteśmy w tej części miasta. Dziadek miał wizytę u lekarza.
Kobiety pokiwały głowami.
– Piękną ma pan wnuczkę – oznajmiła kobieta z siwymi włosami upiętymi w kok.
– Dziękuję, wiem, że jest piękna – odparł dziadek i też się uśmiechnął. – Ma piękną duszę.
Dziewczynka zaczerwieniła się lekko. Po chwili, gdy speszenie minęło, spytała:
– A panie często tu przychodzą?
Obie kobiety roześmiały się równocześnie, jakby pytanie sprawiło im radość.
– Od dziecka – odparła kobieta w toczku. Po czym wskazała ścianę, na której w ramce wysiał wycinek gazety. Tytuł artykułu brzmiał: „Tragedia w kawiarni. Wszyscy zatruli się gazem.” – Tylko od dwudziestu sześciu lat wpadamy po zamknięciu. Do dziewiętnastej wstęp tylko dla żyjących.
Z duszą na ramieniu skradam się przez mroczny korytarz. Śmierdzi zgniłymi jajami i spalenizną. Podeszwy trampek lepią mi się do podłogi, dlatego ostrożnie stawiam każdy krok. Staram się nie myśleć, w kałuży jakiego obrzydlistwa wyląduję, jeśli się potknę. Z trudem przychodzi mi bezgłośne przełykanie śliny i przekleństw. Nie chcę prowokować tego, co kryje się w mroku, za zakrętem albo tuż za mną. Przerzucam sobie nieporęczny ciężar na drugie ramię. Ten, kto wyliczył, że to cholerstwo waży dwadzieścia jeden gramów, musiał pożyczyć wagę od rzeźnika z PRLu. Następnym razem będę pamiętać, żeby wziąć plecak.
Co? Jakim następnym razem?! Ostatni raz ratuję du…szę temu idiocie. Postawić na „Świętych” w meczu z „Czerwonymi Diabłami”? Co za dużo, to niezdrowo. Szemrani bukmacherzy, lichwiarze, windykatorzy z bejsbolami, komornicy a teraz? Dość!
Wchodzę do domu. Drzwi otwarte, a prosiłam „zamknij za mną, nie chcę brać kluczy, żeby tam nie zgubić”.
– Nie ma za co – rzucam mu jego własność pod nogi.
– Uhm… – dostaję w odpowiedzi. Siedzi z nosem w telefonie i nawet nie raczy podnieść wzroku. Rozpoznaję melodyjkę, nie muszę patrzeć na ekran, żeby wiedzieć, że wirtualny jednoręki bandyta właśnie pożera ostatnie grosze z naszego konta.
Walić te wszystkie wielkie słowa i obietnice. „Dla ciebie poszłabym do piekła”, mówiłam, bo byłam głupia i wierzyłam, że miłość nie zna granic. Może miłość nie, ale moja cierpliwość? Właśnie się wyczerpała. Robi mi się ciemno przed oczami.
*
– Przysięgam, nic nie pamiętam – szlocham.
– Rozumiem, że przeszła pani piekło, ale są świadkowie… – wzdycha że współczuciem policjantka. – Sąsiedzi słyszeli, jak pani, cytuję, „darła się jak opętana”. Krzyczała „zaduszę, zaduszę!”.
Hejka! Wyzwaniem było dla mnie zmieszczenie się w limicie słów i dużo razy skracałam, ale wreszcie mam! Może się spodoba 🙂
Wanessa od kiedy pamięta czuła, że w jej wnętrzu coś lata. A tak dokładnie się przewraca i ciągle zmienia miejsce. Została z tą dziwną dolegliwością sama, bo nikt jej nie wierzył. Pewnego dnia wybrała się na poranne bieganie i przybrała sobie za cel dwa kilometry, dość szybkim biegiem. Potem, jak zawsze wybrała się do kawiarni i zamówiła kakao. Wzięła kilka wdechów i za każdym razem wypuściła powoli powietrze. Była zmęczona.
Nagle w jej wnętrzu coś drgnęło, tym razem mocniej. Mimowolnie zaczęła spazmatycznie oddychać i wtedy coś z jej buzi wyleciało. Dosłownie. Rozejrzała się po kawiarni przerażona. Będą myśleli, że jest dziwaczką palącą w pomieszczeniu! Nikt nie patrzył. Wypuściła ze spokojem powietrze, ale zaraz znowu się wyprostowała bojąc się tajemniczego cosia latającego wokół jej głowy.
To coś było widocznie zadowolone.
-Jestem na powietrzu! – chichotał szczęśliwy głosik.
-Kim…czym ty jesteś? – Wanessa odsunęła krzesło wystraszona.
-Ja? – zaśmiało się to dziwne coś.
-Tak! Ty! – krzyknęła dziewczyna. – Nic innego tu nie widzę.
Rozejrzała się pospiesznie, co ona sobie myślała, drąc się na całą kawiarnię?
-Jestem twoją duszą! – powiedział cosiu. – Albo duchem, uuu.
-Czy, czy ja wyzionęłam ducha!? – dziewczyna zostawiła napiwek i wybiegła z kawiarni.
-Nie! Nie! Spokojnie, hi, hi! – duszyczka zaśmiała się lecąc za nią. – Żyjesz, spokojnie!
-To, to czemu wyleciałaś!? – krzyknęła Wanessa.
-Po pierwsze wyleciałeś – dusza zaczęła poważnie. – Masz chłopięcą duszę.
-Słucham?!
– Po drugie primo, już wracam. Też muszę oddychać – na przeźroczystej twarzyczce zagościł uśmiech.
Jak to coś powiedziało, tak zrobiło. Dwie minuty później, wsiąknęło w dziewczynę i już więcej w niej nie latało.
– Dusza platońska, epikurejska, reinkarnująca – sprzedawczyni sunęła palcem po stojących na półce plastikowych pudełkach. – Tu mamy pakiet czyszczący karmę, tutaj blokujący zmiany duszy powodowane upływem czasu, a dalej przeróżne inne rozszerzenia i podzespoły.
Oparty o blat stołu mężczyzna podrapał się po łysiejącej głowie, wyraźnie zagubiony wśród mnogości oferowanych opcji.
– A nie mają państwo duszy… Takiej zwykłej?
– Czyli jakiej?
– No wie pani. Nieśmiertelnej, z natury dobrej, która po śmierci pójdzie do nieba – na twarzy mężczyzny pojawił się nerwowy uśmiech.
– Ach, pan wciąż jest bezduszny? Oczywiście, mamy szeroki zestaw dusz podstawowych. Niestety ta, którą pan opisuje, wykracza poza zadeklarowany przez pana budżet.
– To może coś podobnego, ale tańszego?
– Możemy panu zaoferować nasz bestseller! – odparła sprzedawczyni po chwili zastanowienia. – Dusza może skromnych rozmiarów, ale z dużym potencjałem czynienia dobra. Ciężar umiarkowany, taki złoty środek pomiędzy Weltschmerzem i afirmacją życia. Zwykła dusza, jak to sam pan ujął.
– Ale nieśmiertelna?
– Oczywiście!
– To ja poproszę.
– Doskonały wybór – sprzedawczyni sięgnęła po jedno z pudełek, z którego wyjęła z mały, przypominający bursztyn kamień, po czym położyła go koło laptopa. – Jeszcze minutka i wszystko będzie gotowe.
– To działa na odległość?
– Procesy astralne, proszę pana! Lepsze niż bluetooth – zażartowała kobieta, po czym zaczęła stukać w komputerowe klawisze. – Gotowe! Dusza jest już w panu. Fakturę prześlemy pocztą.
– To już?
– Tak! I jak się pan teraz czuje?
– Jest mi… Tak jakby…
– Lżej na duszy? – dokończyła sprzedawczyni.
– Chyba tak.
– No widzi pan. Mówiłam, że gwarantujemy efekt natychmiastowy!
Pomysłowe:)
Tar ala’am-i vekkirtasyi – nawet nie umiała tego prawidłowo wymówić. Ceremonia zjednania dusz, tak ogólnikowo wyjaśnił nadworny tłumacz, ale sam nie do końca umiał opisać, o co konkretnie chodziło. Szambelan, który przyniósł zaproszenie, miał kamienną minę i nie raczył powiedzieć nic więcej, jak tylko: „Ufam, pani, że masz szatę vekki godną Naszej Najjaśniejszej Pani”. Oczekiwali, że powinna wiedzieć, a może właśnie liczyli na to, że zrobi z siebie pośmiewisko.
Próbowała dopytywać służbę zamkową, ale wszyscy unikali jej jak ognia; była obca, przybyła w orszaku ludzi, wrogów ich rasy, nawet jeśli w jej żyłach po części płynęła elfia krew.
W końcu stara kucharka kazała jej przyjść wieczorem, były same, i wszystko jej wyjaśniła. To nie miała być kurtuazyjna herbatka na pięć minut. Z jakiegoś powodu królowa elfów postanowiła dopełnić bardzo intymnego rytuału przedstawienia, bo do tego się w sumie cały ceremoniał sprowadzał. Niestety skutek był taki, że zaproszona zaczęła się jeszcze bardziej martwić. Podsumowując: nie miała szaty, nie znała odpowiednich inkantacji, nie umiała prawidłowo zaparzać herbaty, i nie wyrecytowałaby wiersza, a co dopiero sagę własnego rodu. To chyba żart! Przecież musieli znać jej sytuację: Inge Jonsdottir, żona ambasadora, nie miała chlubnego rodowodu; była córką konkubiny, jednej z wielu nałożnic, elfki urodzonej w burdelu i sprzedanej do haremu, więc krótka i marna to saga.
Mąż jej wcale nie pocieszał, tylko podkreślał, że na szali ważą się dobre relacje z elfami. Cel ich poselstwa był najważniejszy i miała zrobić wszystko, aby tego nie zaprzepaścić.
No cóż, oby całemu Jej Majestatowi spodobała się dusza Inge, bo na nic innego nie mogła liczyć.
Telefon dostaje wścieklizny! Rozgrzany dzwonieniem, niemal podskakuje. Co za dzień! Zmęczenie spływa po nich strumieniami. Krople potu kapią na posadzkę jak łzy. Owszem, mają swoje moce, ale w takich sytuacjach nawet one nie wystarczą.
Rafael podnosi słuchawkę.
– Gdzie? Ile? Jaki rozmiar? – pyta, a oni przysłuchują się w milczeniu.
Odwraca się w ich kierunku:
– Czterdzieści dwie. Najmniejsze – przełyka ślinę, drży mu jabłko Adama.
Wbija wzrok w podłogę. Może tam znajdzie wytłumaczenie tego, co niepojęte?
– Kto jedzie?
Uriel przestawia pionki na tablicy.
– To duże zlecenie – mruczy. – Ja i Gabriel.
Oddychają z ulgą. Starają się dyskretnie, ale każdy wie, jak jest.
Tyle lat w branży, a oni nadal nie przyzwyczaili się do tego etapu roboty! Nienawidzą go.
Dlatego się wymieniają, inaczej nie daliby rady.
Pozostałe zadania są w porządku: odbieranie zleceń, pranie, prasowanie, polerowanie, dostawa towaru. Końcówka to już sama przyjemność: pięknie zapakowany produkt gotowy do eksportu. Nówka sztuka – szczęśliwy ten, komu przypadnie.
Gdy za Gabrielem i Rafaelem zamykają się drzwi, uciekają w zadania. To najlepszy sposób, by nie myśleć. W pralni trzeba zrobić dezynfekcję. Oczyścić żelazka. Przygotować polerkę, pył, balsamy.
Zaraz przyjedzie kolejna dostawa. Czterdzieści dwie dusze. Dziecięce…
Takie dusze wymagają specjalnego traktowania. Środki piorące muszą być łagodne, by nie uszkodzić delikatnej faktury, a zarazem mocne, by wymazać traumę. Potem prasowanie, polerowanie i już. Towar znów wejdzie w obieg.
Ciekawe, skąd pochodzi najświeższy przydział?
Może Uriel i Gabriel powiedzą, gdy wrócą. A może nie powiedzą.
Są sytuacje, w których nawet aniołom brakuje słów.
Sobotnie południe 5 lipca 1925 roku było tak upalne, że do restauracji Figlmüller’a , słynącej z najlepszych w mieście sznycli cielęcych nie zaglądał nawet pies z kulawą nogą.
Z napiwków dzisiaj raczej będą nici, może dopiero wieczorem gdy się ochłodzi, a sterany upałem Wiedeń rzuci się na zimne piwo. No ale wtedy ludzie polecą raczej do tańszych barów w bocznych uliczkach – pomyślał kelner Johann i westchnął ze smutkiem.
Jedyną nadzieją byli ci dwaj, którzy zaszyli się w kącie pod oknem z talerzem ozorów w galarecie i trzecią już butelką Smirnoffa. Rozmawiali głośno w jakimś szeleszczącym wschodnim języku, żywo gestykulując i wybuchając salwami tak nieziemskiego rechotu, że gdyby na sali był ktokolwiek poza nimi, to Johann musiałby ich wyprosić.
– Anatol, a jaki wielki pisarz miał na imię Borys? – zapytał ten starszy.
– Polewoj?
– A i pewnie, poleję! – zarechotał i usłużnie napełnił pustą literatkę kolegi tak szczodrze, że aż zrobił się na niej menisk wypukły.
– Oj, łobuziak z ciebie Mykhailo! – zaśmiał się ten drugi i wychyliwszy pokaźną porcję jednym haustem otrząchnął się i westchnął – Ech niby to Smirnoff, ale w porównaniu z tym co było w domu to jakieś szczyny..
Nagle obaj zamilkli, jakby wspomnienie ojczyzny zalało ich bezbrzeżnym smutkiem wypełnionym beznadzieją i zwątpieniem.
Przez witrynę widać było jak przez opustoszały Stefanplatz przejeżdżała właśnie czterokonna biała bryczka. Przystrojone czerwonymi pióropuszami starannie wyczesane wierzchowce z dumą unosiły w górę głowy, jakby nic sobie nie robiły z okrutnego słońca, a przez uchylone okno słychać było stukot ich kopyt, świst powietrza dobywający się z chrap i pogwizdywanie fiakra.
Anatol rozpromienił się i zakrzyknął.
– Dawaj! Chodź pomalujemy mu te konie na zielono, wysmarujemy im puzdra machorką żeby nabrały wigoru i będziemy gonić je dookoła katedry śpiewając „Mama Anarchija swai dieti liubit”! Będzie bracie wolność i zabawa! Jak w za bat’ki Machno na Hulajpolu!
– Daj spokój. Kto by tu zrozumiał słowiańską duszę? Chodź, lepiej zamówimy czwartą flaszkę, zanim się Herr Ober zorientuje, że nie mamy czym zapłacić.