Warszawa, późne lata trzydzieste. W miejscowym sierocińcu dochodzi do zbrodni – w wyjątkowo brutalny sposób zostają zamordowane trzy zakonnice. Choć pojawia się domniemany morderca, sprawa pozostaje bardziej zagadkowa niż mogłoby się wydawać…
W Złym Samarytaninie (cóż za przewrotna inspiracja biblijną historią, prawda?) Jarosław Dobrowolski, świetnie rozwijający się pisarz kojarzony z fantastyką, odchodzi od tego gatunku – a przynajmniej tak mogłoby się wydawać. Ta powieść kojarzy się z klasycznym kryminałem, ale czy jest nim w istocie? Na marginesie dodam, że przystępując do lektury, dobrze pamiętałem tę historię – jej początek poznałem na jednym z kursów Praca nad Tekstem.
„Przewrócona karta ukazała Wieżę otoczoną przez płomienie i pioruny.
– Wieża. – Stella wciągnęła głęboko powietrze. – Do tego odwrócona. Oznacza rozpad, zrzucenie masek lub upadek iluzji. Interpretuje się ją również jako zniszczenie, katastrofę, a nawet śmierć.
– No to pięknie. – Roman pokręcił głową. – Brzmi jak każdy mój dzień ostatnio. Wyjrzyj przez okno, a zobaczysz jedną wielką katastrofę”.
A zaczyna się obiecująco, niemal hitchcockowskim trzęsieniem ziemi. Jarosław Dobrowolski zabiera czytelnika do stolicy 1936 roku. Jesteśmy świadkami wypadku. Pod kołami tramwaju ginie chłopiec, gazeciarz. Dla policjanta Romana Burego, przodownika z Komendy Głównej Policji Państwowej i również świadka zdarzenia, to wygląda na samobójstwo. Co popchnęłoby dziecko do targnięcia się na własne życie? Jednocześnie w sierocińcu zostaje popełnione morderstwo – brutalnie zabito trzy zakonnice. Okazuje się, że chłopiec, który skończył pod kołami tramwaju był wychowankiem sierocińca. Czy te sprawy się ze sobą jakoś łączą?
Mimo tego iście kryminalnego początku i obecności policjanta, Zły Samarytanin to nie jest klasyczny kryminał – z mozolnym śledztwem, mnożącymi się tropami i zaskakującym rozwiązaniem zagadki (dość powiedzieć, że nie znamy nawet personaliów ofiar, a na miejsce zbrodni trudno się dostać – długo nie ma zgody na wizję lokalną). Tym bardziej, że od razu pojawia się podejrzany, a nawet sprawca, wszak wcale nie kryje się z tym, co zrobił zakonnicom. To Igor Kasztaniec, człowiek wzbudzający strach deformacjami swojego ciała, zagadkowymi tatuażami. Jest zadowolony, że został zatrzymany. Brutalne ataki przyjmuje wręcz z filozoficznym spokojem, na zastraszanie reaguje zastraszaniem. Zdaje się wiedzieć o wiele więcej niż mówi. To najbardziej tajemnicza i zdecydowanie najciekawsza postać występująca w Złym Samarytaninie („Nie miał pojęcia, kim był Igor Kasztaniec, lecz był pewny, że za jego wyglądem musiało się kryć coś o wiele mroczniejszego niż koszmary minionych wojen”), bo najbardziej niedookreślona, złożona, wzbudzająca niepokój. Między nim a Romanem Burym tworzy się wyjątkowa, mroczna więź i to wykraczająca poza – jeśli można to tak nazwać – stosunek służbowy.
Ciekawą postacią jest także Roman Bury, wdowiec, ojciec małego Adama, człowiek doświadczony przez okrucieństwa wojen, ktoś, kto już niemal żegnał się z życiem. Jego zadanie w policji nie jest zbyt chwalebne – m.in. ściąga haracze, brutalnie wyciska prawdę z więźniów podczas zeznań („Obawiał się, że zbytnio lubi poczucie władzy i kontroli, które uzyskuje się nad więźniem, dawkując mu ból i strach”). Ludzie rzadko w nim widzą więcej niż „brutala z twardą szczęką i ciężką łapą”. Przełożeni traktują go instrumentalnie, co uświadamia mu jego kolega po fachu: „Jesteś dla nich cholerny kat, co nosił ten cały worek na ryju, żeby go nikt nie poznawał. Choćbyś zabił i samego króla abisyńskiego, to jesteś dla nich nic więcej jak narzędzie”. On sam uznaje się za złego człowieka. Wyznaje księdzu podczas spontanicznej spowiedzi: „Nie żałuję żadnej z tych ofiar. Nie żałuję wojny, walki i zabijania. Nie żałuję tych chłopów, którym łby rozbijaliśmy i których posłaliśmy do piachu. Nie żałuję kaźni, przekupstwa ani nawet cudzołóstwa. Niczego nie żałuję. Życie to wojna, a ja muszę przeżyć dla syna”. Co ciekawe, najtrafniej scharakteryzował Romana Kasztaniec: „Nie jesteś śledczym, Romanie Bury – wychrypiał. – Jesteś tylko brutalem z ciężką łapą… który daje sobą pomiatać sprytniejszym od siebie. Chociaż nie… nikczemnym”.
Właśnie, choć trudno polubić Romana, trudno też odmówić mu pewnej szlachetności, choćby dlatego, że pracuje z myślą o synu, stara się o niego troszczyć. Może dlatego chce mu się kibicować. Już w pierwszej scenie poznajemy go od bardziej ludzkiej strony – szczerze przejmuje się losem obcego dziecka, któremu nie mógł pomóc. Nie może zapomnieć o małym nieszczęśniku:
„Pusty wzrok chłopca nadal prześladował go za każdym razem, kiedy zamykał powieki. Wspomnienie jego pełnego ulgi uśmiechu mroziło go, kiedy tylko o nim pomyślał. Oczami wyobraźni widział tę szarą, wychudzoną twarzyczkę. Dokładnie taką samą, jak oblicza otaczających go dzieci, tak bardzo podobną do twarzy jego syna”.
Od Kasztańca dowie się rzeczy, na które nie całkiem będzie przygotowany. Poczuje się bezradny wobec tych wszystkich zagadek. Podejmie szereg ryzykownych działań. Warto ostrzec: będzie krwawo, brutalnie, okrutnie (tak, Zły Samarytanin ocieka brutalnością). Jarosław Dobrowolski przedstawia stolicę w epoce dwudziestolecia międzywojennego od strony biedy, beznadziei, lewych interesów i ciemnych zaułków, w których zawsze można oberwać, a nawet postradać życie. Jednak sam w posłowiu przyznaje, że taka Warszawa nigdy nie istniała: „piszę fikcję, czasem mniej, a czasem bardziej fantastyczną”.
Podczas lektury miałem dalekie skojarzenia z Królem Szczepana Twardocha, lecz Zły Samarytanin to nie jest ani powieść historyczna, ani „czysty” kryminał noir. Najwięcej ma bodaj z thrillera, pojawiają się też elementy horroru. Najważniejsze, że całość jest sprawnie napisana, świadczy o bardzo dobrze opanowanym warsztacie. No i ma w sobie nieoczywistą głębię. Polecam!
A już niedługo będziecie mogli zdobyć Złego Samarytanina w konkursie blogowym!
Źródło cytatów: Jarosław Dobrowolski, Zły Samarytanin, Wydawnictwo Sinister Project, Warszawa 2024.