Napisz wiersz o swoim wrogu, czyli pióro narzędziem zemsty

Literatura może służyć wielu celom, a talent da się wykorzystać w rozmaitych przedsięwzięciach. Pióro może się okazać ostrzejsze niż miecz. To właśnie piórem – poprzez paszkwil – Meg i Renny Whiteoakowie chcieli skrócić wizytę nielubianego kuzyna.

Rodzeństwo Meggie i Renny Whiteoakowie – bohaterowie powieści Młody Renny, czwartego tomu sagi rodziny Whiteoaków autorstwa Mazo de la Roche (na zdj.) – mieli na pieńku ze swoim starszym kuzynem. Malahide Court z Ballyside wprosił się do Jalny i – pomimo narastającej niechęci większości domowników – nie dał się wyrzucić. Meg i Renny w końcu sięgnęli po literaturę. Zobaczcie, jak układali paszkwil wierszem:

„- Meggie, potrafisz coś wymyślić, żebyśmy mu się odpłacili za świństwo, które mi zrobił? Coś, co by tak obraziło, że musiałby wyjechać.
– Niech się zastanowię powiedziała i ukryła twarz w dłoniach. (…) – Mam… to jednak trzeba zrobić naprawdę dobrze. Możemy napisać o nim obraźliwy wiersz, nauczyć tego wiersza Edena i Eden by zadeklamował w obecności wszystkich.
Rozczarowała Renny’ego ta propozycja. Brakowało w niej przemocy, jaka mu się marzyła, ale żeby nie urazić Meg, powiedział:
– Pomysł nie najgorszy. Ty sama będziesz musiała to ułożyć. Ja jestem słaby w rymowaniu.
– Ułożymy razem! – Rozpromieniła się. Tak psotnie uśmiechniętej dawno jej nie widział. Odpowiedział uśmiechem.
– Jak zaczniemy? – zapytał.
– Od wołacza. Napiszę pierwszą linijkę.
Malahide, wiesz.
No, teraz ty.
Żeś podły zwierz – dodał natychmiast.
– Świetnie – pochwaliła. (…)
– Nic więcej nie wymyślę.
– Oczywiście, że wymyślisz. Musisz.
Ze zmarszczonymi brwiami dorzucił po chwili:
Strasznie kłamiesz,
szpiegujesz też.
Meg wykrzyknęła triumfalnie:
Gdzie indziej grzesz!
Aż kwiknął zachwycony.
– No dalej, prędko – błagał – skorzystaj z natchnienia.
Uradowana dokończyła:
Licho cię bierz
do Ballyside
O Malahilde!
Wszystkie zęby Renny’ego błysnęły w uśmiechu uznania.
– Czekaj, powtórzę całość. – Nie mogła jednak powtórzyć tego wiersza, tak niepohamowanie się śmiała”.

I jak wam się podoba ten wiersz? A – jeśli to nawet poezja niezbyt wysokich lotów – co sądzicie o pomyśle Renny’ego i Meg?

Inspiracje pisarskie przychodzą z różnych stron – czasem zupełnie nieoczekiwanie. Chcecie wiedzieć, jak odnaleźć je w codzienności, w kulturze, we własnym życiu? Zapraszam na Kurs Inspiracje, który rozpocznie się 26 września:

http://www.pasjapisania.pl/kurs-inspiracje.html

Są jeszcze miejsca! Może jedno z nich czeka właśnie na ciebie?

Źródło cytatu: Mazo de la Roche: Młody Renny, tłum. Zofia Kierszys, Krajowa Agencja Wydawnicza, Poznań 1992.
Źródło grafiki: https://culture.mississauga.ca/collection/mazo-de-la-roche

14 Replies to “Napisz wiersz o swoim wrogu, czyli pióro narzędziem zemsty”

  1. Chomik buszujący w zbożu says: Odpowiedz

    Myślę, że to moźe być fajne – pisanie strof o wrogu. To walka na słowa, a nie na miecze. Słowo opisuje rzeczywistość, niekiedy subiektywną lecz ważną i nie rani, nie tak jak miecz. Dla mnie to cywilizacja.

    1. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

      Świetnie to określiłaś!

  2. Chomiku! No, nie do końca się zgadzam.
    Słyszałaś takie słowo „hejt”?
    Ludzie potrafią wypisywać tak potworne rzeczy o innych, że ci ostatni po dłuższej batalii mogą nie wytrzymać. Samobójstwa wcale nie są rzadkością. Czy to lepsze niż miecz? Nie podejmuję się rozstrzygać.
    Tylko spokojnie Michał! Jestem pewien, że PasjaPisania nie będzie uczyć hejtu. Raczej wręcz przeciwnie. Kultury słowa. Niestety, przykład w notce nie jest pod tym względem najwyższych lotów. Przede wszystkim jest ad personam czego należy unikać. No i słowa też uważniej dobierać. Może znajdziesz lepszy przykład? Mogłoby na pierwszy rzut oka brzmieć pochlebnie, a tak naprawdę kryć krytykę. Może jakaś sprytna recenzja?

    1. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

      Andy, mnie osobiście rozbawiły te nieporadne pisarskie próby – tak bardzo, że postanowiłem się tym z Wami podzielić:) Zresztą to były bardziej niż amatorskie próby sklecenia czegoś na kształt wiersza – bardziej to ośmiesza autorów niż obiekt ich drwin. W takim wierszu miecz staje się zaledwie nożem – i to do masła:)

      Oczywiście, cały czas mam świadomość, że to fikcja literacka. W hejcie nie ma nic zabawnego – na szczęście za czasów Mazo de La Roche nie znano tego pojęcia.

  3. Chomik buszujący w zbożu says: Odpowiedz

    I ja, Andy, nie do końca się z Tobą zgadzam :).
    Hejt zaliczam do innej kategorii (formalnie zbudowany jest z liter, a litery tworzą słowa, a słowa – wyrażenia, zdania, równoważniki zdań. Nie jest to walka, nie jest szermierka lecz bomba atomowa. Celem jest zniszczenie, zniesławienie przeciwnika, aby odreagować swoje impulsy i poczuć się lepiej albo po prostu robi się to dla pieniędzy.
    W przytoczonym przez Michała dialogu tego nie ma, moim zdaniem. Jest za to złość na kuzyna, ktory kłamie i szpieguje i dlatego jest podły zwierz oraz dlatego Renny i Meg proponują, aby grzeszył gdzie indziej. Dla mnie nie ma tu, także ad personam – występuje wtedy, kiedy spierając się z poglądami atakujemy osobę, a nie pogląd.

  4. Próbowałem znaleźć recenzję z subtelną grą słów, która ma obnażyć nieudolność dzieła. Udało mi się tylko taką, którą autorka nazwała „lekko prześmiewczą”, a w moim odczuciu jest mocno zjadliwa, chociaż chyba się zgodzicie, zasłużenie, ale soundtrack się broni:

    Zanim zaczniesz czytać ten tekst, musisz wiedzieć tylko trzy rzeczy.

    1. Czytałam pierwszy tom trylogii „50 twarzy Greya”. Nie streszczenia, nie cudze recenzje. Sama, temi oczami i temi ręcami czytałam. Mój osobisty czas na to poświęciłam, więc żeby mi nikt w komentarzach nie zarzucał, że „nie czytałaś, nie rozumiesz, bo w książce to było…”
    Nie. Wiem jak było w książce. Koniec tematu.

    2. Książka była TRAGICZNA (level Ferrin, czyli poziom Piekło, tyle tylko, że z trochę innymi elementami fantasy – zamiast pseudoelfów mamy serie orgazmów jak z kałasznikowa), ale na film szłam bez szczególnego nastawienia. Naprawdę miałam nadzieję, że scenarzystom i reżyserce uda się wyciągnąć z gniota coś, co będzie zjadliwe i oglądalne. Może powstanie z tego przyzwoity film o toksycznej miłości? – myślałam. Albo chociaż przerobią to tak, by było seksownie i z pazurem?

    3. Pisząc ten tekst dla Ciebie słucham soundtracku do filmu. Soundtrack jest dobry. Sącząca się wersja Crazy in love jest dobra. Annie Lenox jest dobra. Sinatra jest dobry. Umówmy się, na sountrack nie psioczymy, bo się udał. Potrzebujesz muzyki do małego co nieco z partnerem/partnerką? Śmiało puszczaj ścieżkę dźwiękową do filmu

    Pójść na „50 twarzy Greya” udało mi się w dość komfortowych warunkach – wybrałam salę w mniejszym kinie, miast bawić się w multipleksy, a romantyzm godzin wieczornych zamieniłam na okolice południa. Dzięki temu mogłam zasiąść ze swoim obrzydliwie smacznym popcornem na samym środku Sali, otoczona samymi właściwie parami. Na samym początku, co godne zauważenia, puszczono trzy zwiastuny filmów akcji – to chyba w ramach ugłaskania zaciągniętych siłą na Greya panów. Film się zaczął, potrwał i skończył – sama nie wiem, kiedy. Przez ten czas udało mi się:

    Odkryć nowy rodzaj popcornu, który zbrodniczo strzela w zębach przy każdym sztywnym i kiepskim dialogu (Przypadek? Nie sądzę!)
    Zafundować sobie autobotoks na brwi – uniesienie skóry na czole utrzymywało się jeszcze kilka godzin po seansie
    Zmienić wyznanie z rzymskokatolickiego na cojapaczaizm (i z powrotem)
    Dostać po oczach kilkukrotnie roznegliżowaną klatą męską oraz kilkanaście razy roznegliżowanym ciałem kobiecym
    Niemiłosiernie, wręcz niezwykle się wynudzić
    Historia znana wszystkim, nie będę więc jej szczególnie przytaczać. Jeśli ktoś jednak nie jest poinformowany w klasykach współczesnej literatury, to musi wiedzieć, że w książce mamy do czynienia z Bellą Swan, która dla niepoznaki przybrała kryptonim „Anastasia Steele”. Nasza czysta niczym kartka ze świeżej ryzy dziewoja poznaje starego znajomego ze Zmierzchu, czyli Edwarda Cullena, tutaj kryjącego się pod personaliami „Christian Grey”. Christian jest oczywiście obrzydliwie bogaty, obrzydliwie przystojny, obrzydliwie zafiksowany na punkcie kontroli. A, no i lubi dawać swoim dziewczynom solidne klapsy (jedyna wada złotego chłopca?).

    Zafascynowana Christianem Ana pragnęłaby kina, świec i róż, tymczasem jej wybranek ma dla niej przede wszystkim zestaw mieszających w głowie technik odpychająco-przyciągających oraz długą umowę dotyczącą ich wzajemnych kontaktów seksualnych. Kwiaty kwiatami, ale biznes jest biznes. A kajdanki się same nie założą. Bohaterowie na zmianę negocjują paragrafy i ustępy, uprawiają seks, negocjują (być może to nie literatura erotyczna, a prawnicza?) a następnie rozstają się z hukiem opadającej na obolałą pupę Anastasii ręki Christiana.

    A teraz wyobraź sobie ten bezsens na ekranie. Tak, dokładnie tak to wygląda.

    Trudno czepić się warstwy fabularnej „50 twarzy Greya”. W końcu nie od dziś wiadomo, że z pustego to i Salomon nie naleje, a treść książki w żaden sposób nie pozwala na zrobienie sensownego dwugodzinnego filmu, który nie składałby się z li i tych samych fragmentów umiejętnie zapętlonych. Poza tym, scenariusz tworzyła sama E.L.James, a to gwarantuje bullshit na wysokim poziomie. Można się jednak przyjrzeć pewnym zabiegom, które solidnie ten film położyły.

    Primo
    Przede wszystkim aktorzy. Dakota Johnson jest Aną idealną. Jest ładną, młodą kobietą, pasującą pod względem wyglądu do swojej płaskiej, pozbawionej wyrazu i charakteru postaci. Przez większość czasu miałam wrażenie, że aktorka chciałaby ze swojej postaci wycisnąć COŚ, cokolwiek więcej, niż napisano w skrypcie. Jest w niej jakiś rodzaj pazura, drapieżności, który nie mógł się przebić, bo sylwetka Any jest niezwykle wręcz blada. Ograniczona ramami pozbawionej wyrazu postaci Dakota głównie odmienia imię Christiana przez przypadki albo z trudem powstrzymuje śmiech.

    Podobnie Jamie Dornan. Przystojny do bólu właściciel najbardziej elektryzującego widzki fragmentu męskiego ciała (mówię tu oczywiście o obnażanej przy każdej sposobności klacie) wydawałby się Greyem doskonałym. Co z tego, jeśli przez cały film na jego twarzy błąka się uśmiech zażenowania, a między zdejmowaniem jednej koszuli a wkładaniem kolejnej widać, że aktor najchętniej byłby gdzieś indziej. Gdziekolwiek, byle dalej od planu najbardziej hitowej produkcji 2015.

    A teraz praca z wyobraźnią dla Ciebie. Przypomnij sobie film/serial/książkę w której między dwójką bohaterów wytwarzało się takie napięcie, że przechodząc koło ekranu elektryzowało Ci włosy i ubrania? Napięcie tak gęste, tak intensywne, że aż odczuwalne na własnej skórze? Parę, pomiędzy którą występowała „chemia” tak namacalna, że aż robiło Ci się miękko? Gdzie podchody pomiędzy nimi doprowadzały Cię do szaleństwa, obgryzania paznokci, zaklinania rzeczywistości? Gdzie napięcie stawało się na tyle nie do zniesienia, że chciało Ci się krzyczeć do ekranu „weźcie się wreszcie za siebie! Pocałuj ją! Ileż można tak chodzić dookoła siebie?!”. A gdy wreszcie dochodziło co do czego, nawet jeśli był to przelotny dotyk dłoni, na Twoich policzkach pojawiały się wypieki a poziom ekscytacji sięgał zenitu?

    Przypomnij sobie te emocje, ten stan.

    Masz?

    No, to na „50 twarzach Greya” tego nie uświadczysz.

    O tym, że Christian i Ana czują do siebie pociąg dowiadujemy się z dialogów a nie mowy ciała. Przez cały film zdają się być sobie całkowicie obojętni, a nawet niechętni. Zażenowani romansem, który muszą odgrywać, raczej zapewniają o swoich niepohamowanych żądzach, niż je ukazują. Więcej emocji zdaje się im dawać lot helikopterem i to zupełnie nie jest związane z faktem, że lecą razem. Przez to dotyk, pocałunki a nawet seks przypomina zestaw wystudiowanych póz, zestaw małego majsterkowicza z gatunku: trzy głaski po udzie uruchamiają jedno westchnienie i pół jęku. A jakby co, zawsze można przygryźć wargę.

    Rzekomą głębię uczucia podważają także sceny, na których miało być elektryzująco-seksownie a wyszło jak zwykle. Te momenty, kiedy między Aną a Christianem niby powinno pojawiać się erupcja pożądania, a miny aktorów i idiotyczność scen sprawiają, że cała sala się śmieje. Szczerze mówiąc, do dzisiaj zastanawiam się, czy to nie były specjalnie użyte akcenty komediowe, które miały rozśmieszyć widzów i pokazać, że „ej, my tego nie traktujemy śmiertelnie poważnie, wy też tego nie róbcie”. Bo jak inaczej interpretować balansujących na granicy powagi i śmiechu Dakotę i Jamie’ego? Jak interpretować chlastanie widza po twarzy takimi obrazkami jak: Ana siedzi na wykładzie i trzyma w ustach ołówek. Zbliżenie: okazuje się, że to ołówek GREYA. Z napisem GREY. Uwaga, ktoś do nas puszcza oko. Ho,ho, drodzy widzowie, to taka zapowiedź póżniejszych niegrzeczności. Wiecie, teraz ołówek a potem piąta baza. Oj, ćwicz się Ana, niedługo co innego będziesz w ustach trzymać, ho, ho, ho.

    Litości.

    No dobrze, było o odtwórcach głównych ról, to może teraz zajmiemy się drugim planem? Ach, jaka szkoda, nikt się nie stawił! W filmie bohaterowie drugoplanowi praktycznie nie istnieją. Prześlizgują się między klatkami, ale nie sposób zapamiętać ich twarzy, imion, roli w fabule. Nie znaczą nic, nie wnoszą absolutnie niczego, pojawiają się wyłącznie po to, by nikt nie zarzucił, że „50 twarzy Greya” to film dwóch aktorów. Z jednej strony, dzięki temu zabiegowi oszczędzono nam oglądania niezwykle żałosnej powtórki ze Zmierzchu pt. piękna Ana zupełnie nie zdaje sobie sprawy, że podkochuje się w niej najlepszy przyjaciel (cześć, Jacob!) i współpracownik. Z drugiej – nie sposób nie zauważyć, że dwójka bohaterów funkcjonuje w kompletnym oderwaniu od jakichkolwiek więzów społecznych. Określenie „statysta w czyimś życiu” nabiera bardzo dosłownego znaczenia jeśli chodzi o pozostałych aktorów. Nie zmienia tego nawet wizyta Any u matki, trwająca akurat tyle, by mógł pojawić się Christian.

    Secundo
    Dialogi. Tutaj klasa literacka pani James ukazała się w pełnej krasie, świecąc przykładem tego, jak POWINNO się konstruować dialogi i wypowiedzi tak, by było koślawo, sztucznie i tak deprymująco, że zarówno kobietom, jak i mężczyznom na Sali opadnie dosłownie wszystko. Albowiem niezależnie od tego, jak bardzo jest się przystojnym, zadbanym, w garniturze tudzież bez nie da się niektórych dialogów powiedzieć tak, by zabrzmiały naturalnie. Potworka pt. „Nie, Anastasio. Po pierwsze, ja się nie kocham… Ja się pieprzę… ostro” seksownie nie przeczytałby nawet Tom Hiddleston. A moim zdaniem on nawet instrukcję obsługi pralki przeczytałby elektryzująco (pralka! Tyle…programów. Tyle…możliwości.) Nie dziwię się zupełnie, że Jamie Dornan sobie nie poradził. Pisanie erotyków tak, by nie przekroczyć granicy dobrego smaku a jednocześnie wywołać u odbiorcy skok tętna nie jest proste, zapewne udaje się nielicznym. Język polski nie jest też szczególnie wdzięcznym tworzywem pod tym względem. Prawda jest jednak taka, że jeśli do tych trudności dodać potrzebę, by było och, ach, niezwykle seksownie to dostajemy koszmar z ulicy Szarej. Tak jak nie dało się tego czytać bez alkoholu, tak i tutaj gros dialogów zabija neurony. Na śmierć.

    Tertio
    W tym filmie nic się nie dzieje. Fabuła wlecze się niemiłosiernie a dodając do tego zupełny brak chemii pomiędzy dwójką głównych (i praktycznie jedynych) aktorów dużo ciekawsze okazują się szeptane rozmowy pozostałych widzów. („Misiuu…A co to jest fisting analny”?) Film pomimo zastosowania ładnej klamry spinającej zakończenie z początkiem jest niesamowicie rozwleczony, rozmyty, wydrenowany z emocji. Koniec przychodzi nagle, a komentarze osób, które nie miały świadomości, że w produkcji jeszcze dwie części na które będą musieli iść pozwalają sądzić, że zakończenie było dla nich kompletnie niezrozumiałe i nielogiczne.

    Zaś zapowiadanych szumnie scen erotycznych, tak bardzo niegrzecznych i niepoprawnych praktycznie nie ma. Trzeba to powiedzieć jasno „50 Twarzy Greya” to nie jest film erotyczny. Scen seksu znajdziemy może z cztery (a jeśli jest ich więcej, to przepraszam – są tak podobne, że zlały mi się w jedno), przy czym mają one irytującą cechę wywoływania deja vu u widza. Widać Christian bardzo szybko zorientował się, jaki schemat działa u Anastasii, bo każde jedno zbliżenie zaczyna się dokładnie tak samo: buzi, rączka, brzuch, noga i do góry, od początku! Pozytywnym aspektem tych waniliowych, żywcem wziętych z nocy poslubnej Belli i Edwarda a jednocześnie okropnie oklepane i wyzutych z emocji scen był większy realizm – przynajmniej w stosunku do książkowego pierwowzoru. Tak jak oszczędzono nam, widzom, świętych Barnabów i wypaczonych Wewnętrznych Bogiń, tak nierealistyczne 50 orgazmów Greya (na godzinę) pozostało wyłącznie na kartch powieści. Na szczęcie. Gdybym miała na ekranie oglądać dziesiątki „rozpadania się na kawałki”, nie omieszkałabym rzucać w projektor popcornem.

    Oczywiście, na pożarcie wzrokowe zostanie przede wszystkim wystawione ciało kobiece, heteroseksualne kobiety mają do dyspozycji tors aktora, tors aktora, po drodze tors i kawałek pośladka (to dla tych bardziej rozochoconych). Jak widać, jeśli chodzi o kobiety kamery są w stanie pokazać nawet pory w skórze pod kolanami (gdyby była taka potrzeba). Natomiast męskie ciało otoczone jest nimbem tajemniczości i sakralności, której nie należy naruszać. Będąc przy tematyce seksu nie sposób nie zwrócić uwagi na różnorodność tematyczną zbliżeń Christiana i Anastasii oraz BDSM W WERSJI HARD, czyli m.in….

    ….mizianie piórkiem po brzuchu.

    No, zbereźniki, to teraz przyznawać się jeden z drugim kto się takimi praktykami w domu para, co?

    Dostaliśmy więc film nudny, wypełniony rozwleczonymi do bólu scenami, kompletnie pozbawiony erotyzmu i chemii pomiędzy bohaterami, z rozrywającymi mózg dialogami. Ekranizacja „50 twarzy Greya” obnażyła absolutnie wszelkie słabości ksiązki. Przez cały seans, tuż obok ziewania i podśmiewajek towarzyszyło mi przekonanie, ze reżyserka nie mogła w gruncie rzeczy zrobić innego filmu. Gdyby dodała Anastasii i Greyowi więcej charakteru, gdyby scenarzysta podrasował dialogi, gdyby do pary stulecia dołączyli inni bohaterowie a fabuła otrzymała jakiekolwiek zwroty akcji, głębie czy treść, zamiast być zlepkiem mniej lub bardziej przypadkowych scen…to nie mielibyśmy „50 twarzy Greya” tylko zupełnie inny film.

    W tym znaczeniu jest to ekranizacja doskonała. Film tak zły, jak zła jest książka. I nie jest to zło równoważne z głupotą (dla mnie zły film to także „Głupi i Głupszy”, bo lubię absurd ale nie kloaczne żarty i idiotyczne gagi) tylko przeraźliwą nudą. To nawet nie jest płytkie widowisko, raczej zobojętniające doszczętnie dwie godziny. Emocje na papierze, związek w domyśle. Kadry może i ładne, ale – litości – to nie zdjęcia zachmurzonego Seattle powinny najbardziej intrygować widza. Jeśli więc jeszcze nie byłeś/aś na „50 twarzy Greya” a cenisz swój czas – odpuść sobie. Nie warto nawet dla żartów, bo ich tu właściwie nie ma. Są raczej niezamierzone sytuacje, które przez absurdalność sztucznych dialogów stają się śmieszne.

    „50 twarzy Greya” ma jednocześnie jedną, bardzo konkretną zaletę, która jednocześnie jest jego największą wadą. I nie, nie chodzi tutaj o sam fakt, że powstał (wada) a ja i dziesiątki innych mamy teraz o czym pisać (zaleta).

    Otóż „50 twarzy Greya” to podany na tacy opis przypadku tego, jak nie powinien wyglądać związek i czego NIE WOLNO nazywać miłością, bo jest zwyczajną przemocą. Jeśli jakimś cudem umknął Ci ten fakt podczas lektury, rozmyło się w setkach niepotrzebnych słów i wleczącej się niemiłosiernie fabuły – tutaj widać to jak na dłoni.

    Coś, co wciska się nam jako historię miłosną XXI wieku jest podręcznikowym przykładem zaburzonej, pełnej przemocy, zaborczości, egoizmu relacji. I wcale się z tym nie kryje. Gdy pada pytanie o to, dlaczego Anastasia miałaby właściwie uczestniczyć w praktykach proponowanych przez Christiana otrzymuje odpowiedź: by sprawić mi przyjemność. To jest jej główny cel, który realizuje przez cały film. W żadnej scenie nie zauważymy, by atrakcje przygotowane przez Christiana – i to nie tylko o seks chodzi, ale też codzienne relacje – sprawiały jej przyjemność. Niepewność – tak. Lęk – owszem. Zjazd emocjonalny od euforii po płacz – jak najbardziej.

    Mężczyzna przedstawiony jako książe z bajki manipuluje, śledzi, ogranicza przestrzeń, pod płaszczykiem prezentów zawłaszcza każdy kawałek jej autonomii. W jednej chwili zamawia jej kawę a w drugiej każe natychmiast wyjść. Odgradza Anastasię od każdej osoby ważnej w jej życiu – angażuje swojego brata w związek z przyjaciółką Any, jedzie za dziewczyną w odwiedziny do jej matki, odsuwa kategorycznie męskich znajomych, nie pozwala za bardzo nawiązać relacji z jego rodziną. Po to, by w momencie, gdy będzie próbowała odzyskać fragment swej niezależności powiedzieć „jesteś moja”. Gdy Ana pyta: dlaczego chcesz mnie zmienić Christian twierdzi, że nie chce. Że to ona zmienia jego. Po czym reorganizuje jej życie kompletnie, tak, by kręciło się wokół papierka lakmusowego tego związku: umowy na relację.

    Oglądając scenę, gdzie Anastasia wyznaje Christianowi, że jest dziewicą a ten patrzy na nią z zachwytem szepcząc „gdzie ty się uchowałaś?” dostałam autentycznych mdłości. Oto on, pieprzony Pigmalion, pan i władca na krańcach świata i ona – nietknięta ręką cudzą, ani własną potencjalna Galatea. Będzie ją przyciągał i gwałtownie odpychał, będzie jej mówił, jak ma żyć porcjując jako nagrodę kontakt z własną wspaniałością. Każda scena pokazywała jeden z wielu sposobów na to, jak psychiczne uzależnić od siebie drugą osobę w relacji, jak swoją zaborczością zablokować jej możliwość rozwoju i wzrastania.

    Gdy Anastasia płacząc przekonywała siebie głośno, że „on nie jest taki zły” stawała się jedną z milionów kobiet i mężczyzn żyjących na co dzień w patologicznym związku. To nie jest historia miłości. To nie jest opowieść o 50 twarzach Greya czy 50 odcieniach seksu. To jest „50 twarzy skurwysyństwa”. I powiem jedno – moim zdaniem film oddał to doskonale. Gdy pomiędzy jednym ziewnięciem a drugim dostajsz zimnych potów widząc, jak traktują się bohaterowie wiedz, że coś jest na rzeczy. Zastanawiam się nad dużo młodszymi dziewczynami, nastolatkami na progu dorosłości, które poszły na ten film – co wyniosły z seansu. Czego nauczyli się ich partnerzy o potrzebach kobiet i dozwolonych zachowaniach facetów.

    A najbardziej fatalnie, bo smutno i straszno mi się robi na myśl o tych wszystkich osobach, które wyszły z kina z myślą „co to za świetny film, rewelacyjny pomysł na walentynki”. Myślę o nich i zastanawiam się, jak bardzo musiała skrzywdzić je kultura, wychowanie, komercja, patriarchat, cokolwiek.

    Jak bardzo coś musiało zgrzytnąć, że Sinobrody stał się spełnieniem marzeń.

  5. Chomik buszujący w zbożu says: Odpowiedz

    Andy, a jaki jest związek Greya z tematem? Rozumiem, że Ci się nie spodobała ani książka, ani film. Mnie zresztą, więc sporu nie będzie.
    Natomiast szalenie interesujące jest (dla mnie) powodzenie książki, zresztą nie tylko tej, w aspekcie kulturowym, społecznym.

    1. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

      Ja też jestem ciekaw odpowiedzi na to pytanie:)

  6. Wiersz o wrogu – przykład z klasyków literatury (Aleksander Puszkin, tłum. Tuwim).

    Oto półnieuk, półbohater,
    I półszubrawiec na dodatek!
    Lecz co do tego – jest nadzieja,
    Że będzie całym na ostatek.

    Utwór ad personam, wprawdzie bez tytułu, ale ze znanym adresatem. Był nim Woroncow, ówczesny gubernator Odessy, w którego kancelarii Puszkin pracował. Woroncow miał z Puszkinem na pieńku z kilku powodów, służbowych, politycznych, ale i prywatnych. Tym prywatnym powodem była żona Woroncowa, Branicka z domu, z którą Puszkina łączyło być może więcej, niż przyjaźń.

    Zaś co do fraszki – cała Odessa wiedziała, że Woroncow ma stopień / rangę pół-generała i marzy o awansie, więc z rozszyfrowaniem tekstu nie było kłopotów.

    1. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

      Ciekawa historia:)

  7. zdarzyło mi się napisać czterowiersz o koledze z pracy (ekhem, szef to mój obecnie), dwa wulgaryzmy zawierał, to się do upubliczniania nie nadaje – ale furorę zrobił
    i wcale nie żałuję, zwłaszcza, że teraz dwa by było mało

    1. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

      🙂

  8. Andy świetny komentarz o 21 wiecznym „arcydziele” Greyu :’)trafione w punkt, z mega dawką ironii, kocham to 🙂

  9. Związek, o którym piszesz, żeby iskrzylo pomiędzy aktorami tak, że aż wytrzymać nie można z emocji, jak dla mnie bezapelacyjnie Vivien Leigh i Clark Gable z „Przeminęło z wiatrem”. Jak on na nią patrzy… Zżera ją, tymi swoimi cudownymi, szelmowskimi oczyma 😀

Dodaj komentarz