Niedawno nakładem Wydawnictwa Prószyński i S-ka ukazało się kolejne wydanie „Sagi rodu Forsyte’ów” – wybitnej powieści Johna Galsworthy’ego. To doskonała okazja, aby poznać tę historię po raz pierwszy, wrócić do słynnej rodziny, a może – do wspomnień, które wiążą się z pierwszym lekturowym spotkaniem z Forsyte’ami?
„Uprzywilejowani, którzy dostąpili zaszczytu uczestniczenia w rodzinnej uroczystości Forsyte’ów, mieli okazję oglądać czarujący i pouczający widok rodziny należącej do zamożnego mieszczaństwa, w pełni upierzenia. Ktokolwiek jednak z tych uprzywilejowanych posiadał dar analizy psychologicznej (talent pozbawiony wartości pieniężnej, tym samym obcy Forsyte’om), był świadkiem widowiska nie tylko cudownego samo przez się, ale rzucającego światło na jeden z zawiłych problemów natury ludzkiej. Mówiąc po prostu, to zgromadzenie rodziny, której ani jedna gałąź nie lubiła innej, wśród której nie było trzech członków złączonych uczuciem godnym miana sympatii, mogło służyć za dowód owej niepojętej, istotnej spoistości, czyniącej rodzinę tak potężną jednostką społeczną, tak wyraźnym odtworzeniem społeczeństwa w miniaturze. Przed świadkiem tym odsłaniała się wizja mrocznych dróg rozwoju form społecznych, umożliwiająca mu zrozumienie życia patriarchalnego, wędrówek dzikich hord, powstawania i upadku narodów. Znajdował się on w sytuacji człowieka, który, mając sposobność obserwowania rozwoju drzewa od momentu zasadzenia (wymownego przykładu krzepkiego wrastania, utrwalania się i pomyślnego bytowania wpośród śmierci setek innych roślin, nie tak trwale zakorzenionych, mniej chłonnych i odpornych) — mógłby zarazem oglądać je okryte gęstym, pięknym ulistwieniem, w jego nieomal odrażającej bujności, u szczytów rozkwitu.
Dnia 15 czerwca 1886 roku, około czwartej po południu, osoba, która by miała szczęście znaleźć się w siedzibie starego Jolyona Forsyte’a na Stanhope Gate, zyskałaby możność obserwowania rodu Forsyte’ów w największym rozkwicie. Przyjęcie było wydane dla uczczenia zaręczyn panny June Forsyte, wnuczki starego Jolyona, z panem Filipem Bosinneyem. W olśniewającej świetności jasnych rękawiczek, barwnych kamizelek męskich, piór i sukien damskich zgromadziła się cała rodzina”
Tak rozpoczyna się nagrodzona Nagrodą Nobla Saga rodu Forsyte’ów Johna Galsworthy’ego.
Dobrze pamiętam swoje pierwsze spotkanie z tą książką. Miałem wtedy jakieś piętnaście lat i właściwie nic o niej nie wiedziałem. Zaintrygowało mnie słowo „saga” w tytule, możliwość śledzenia losów jednej rodziny na przestrzeni wielu lat, a także świadomość, że jest to literatura dla zupełnie dorosłych (co dodawało lekturze specyficznego „smaczku”. Wcześniej nie czytywałem sag rodzinnych, jakoś mnie omijały, możliwe, że po prostu byłem jeszcze za „nastoletni” na takie książki. Nad Niemnem Orzeszkowej, Noce i dnie Dąbrowskiej, Buddenbrookowie Manna – to wszystko dopiero miałem poznać. Cóż, kiedy poznałem – większość zdobyła moje serce, ale nie umywała się w moich oczach do dzieła Johna Galsworthy’ego. Kwestia sentymentu? A może wielkich oczekiwań? Trudno dziś rozstrzygnąć.
Jeszcze potrafię wrócić we wspomnieniach do tamtego piętnastolatka, który trzymał w rękach eleganckie trzytomowe wydanie Sagi rodu Forsyte’ów w twardej oprawie, do radości z odrobiną lęku. Pamiętam te pierwsze strony – kiedy razem z narratorem krążyłem wśród gości zgromadzonych na przyjęciu u starego Jolyona Forsyte’a, który niebawem miał wydać swoją najstarszą wnuczkę za mąż. Przysłuchiwałem się rozmowom – rodzinnym ploteczkom, wspominkom, licytacjom dotyczącym zdrowia, dyskusjom o interesach. Czułem się tak, jakbym był jednym z zaproszonych i popijał herbatę z eleganckiej filiżanki. Zastanawiałem się, kto w tej historii będzie głównym bohaterem, a kto – tylko statystą obserwującym zdarzenia. Galsworthy opisywał wszystko naprawdę sugestywnie – to była rodzina dumna, pewna siebie, zamożna mieszczańska familia u szczytu swej świetności. A że na szczycie nie siedzi się wiecznie, droga mogła prowadzić tylko w dół…
Zagłębiłem się dalej w ten świat – poukładany, pewny, rządzący się swoimi prawami. Ten świat, który zaraz zadrży w posadach. Bo oto Soamesowi – bogaczowi, nadziei rodu, posiadaczowi, któremu tytuł zawdzięcza pierwszy tom Sagi… – wymyka się ktoś, kto wcale nie chce być „posiadany”, kto nienawidzi niewoli, mieszczańskiego życia, materializmu. Piękna Irena Heron Forsyte, żona Soamesa, dusi się w złotej klatce mężowskiego domu. Nie potrafi funkcjonować u boku człowieka, zimnego, dość płytkiego i ograniczonego – człowieka, który żyje w przekonaniu, że wszystko może kupić. Oczywiście Soames dba na swój sposób o Irenę, wychodzi naprzeciw niektórym jej życzeniom, ale tak naprawdę nie próbuje i nie chce jej zrozumieć, chce ją zatrzymać dla samego faktu posiadania (wszak dla Forsyte’ów: „trzymanie się pazurami własności – niezależnie od tego, czy będzie to żona, kamienica, pieniądze czy opinia – jest ich marką fabryczną”). Zleca obiecującemu młodemu architektowi – Filipowi Bossiney’owi – budowę wspaniałego domu. Przepych, oryginalność, rozmach – rezydencja Robin Hill musi być imponująca. Dla Soamesa to symbol statusu społecznego – dla Ireny jeszcze piękniejsza klatka. Budowa postępuje, napięcie też rośnie, na nienaruszalnej nieomal tkaninie rodzinnej widać pierwsze rozdarcia. Rozpoczyna się wieloletnia rodzinna wojna, w której kuzyn stanie przeciw kuzynowi, brat przeciw bratu, rodzice przeciwko dzieciom. A to nieszczęśliwa Irena dostaje tu rolę Heleny Trojańskiej.
Tego piętnastolatka, którym kiedyś byłem, porwała przede wszystkim fabuła. Z pasją przewracałem kolejne kartki, czytałem kolejne rozdziały. Musiałem wiedzieć, jak to się skończy. Wówczas pomimo iż pokochałem tę książkę i przechowałem w swojej pamięci, nie zdołałem należycie jej docenić. Wiele mi umknęło – oczywiście nie z fabuły. To kunszt prozy Galsworthy’ego, drobne smaczki, wyśmienity humor, mistrzostwo w ironicznym opisywaniu postaci godne Dickensa czy Austen, doskonałe portrety psychologiczne, a nade wszystko – wnikliwe przedstawienie mijającej epoki wiktoriańskiej. Dopiero po latach, trochę starszy, bardziej doświadczony, dobrze pamiętający fabułę, sięgnąłem ponownie po Galsworthy’ego i doceniłem również te aspekty Sagi rodu Forsyte’ów. Dobrze znałem Soamesa, Irenę, Jolyona, June, Winifredę, Fleur, Michała i ich zawikłane losy – a jednak odkryłem ich na nowo, a może nie tyle ich – co ich świat. Wiem, że do tego świata będę jeszcze po wielokroć wracał.
I dobrze, że taka klasyka literatury jak Saga rodu Forsyte’ów ma szansę zagościć znów na księgarnianych półkach. Być może jakiś dzisiejszy nastolatek – a może nie tylko nastolatek! – dzięki temu wznowieniu sięgnie po tę wspaniałą książkę – i się zachwyci.
Źródło cytatów: John Galsworthy, Saga rodu Forsyte’ów, tom I: Posiadacz, przeł. Róża Centnerszwerowa, Wydawnictwo Prószyński i S-ka , Warszawa 2019.
Źródło grafiki: https://www.kpbs.org/news/2015/jun/19/forsyte-saga/ i https://www.ocregister.com/2015/06/05/binge-watch-forsyte-saga-offers-two-good-options/
Tego nie znam… Czytałam tylko „Ostatniego stoika”. To krótka książeczka o ludziach, dla których pieniądz jest bóstwem.
Och, Agnieszko, poznaj koniecznie! Cudowna klasyka!
Michał, tak o piszesz o tej książce, że się zastanawiam nad daniem jej kolejnej szansy;) Ale przypomniałam sobie, dlaczego za pierwszym razem rzuciłam – w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że bohaterowie mnie po prostu… nie obchodzą. Czytam i czytam, i w ogóle się nie przywiązuję. Nie wiem, dlaczego. Może kiedyś sięgnę po wydanie papierowe i na spokojnie spróbuję się temu przyjrzeć.
Może rzeczywiście to spotkanie będzie lepsze w wersji papierowej:)
Do Forsyte’ów wracam często i za każdym razem ta rodzina wzbudza we mnie inne emocje – ale jedno się nie zmienia, zawsze żal mi June. To chyba najsmutniejsza bohaterka tej sagi. Wielu innych z rodu Forsyte’ów przeżywa mniejsze lub większe dramaty, ale to June wciąż inni zabierają tę miłość, która „należy” się jej. Najpierw ojciec zostawił ją i rodzinę, bo pokochał inną kobietę, potem narzeczony, on też pokochał inną. I choć stary Jolyon starał się kochać June za tych wszystkich, którzy zawiedli ją w uczuciach, to czytając książkę, wciąż czułam, że to nie to. Saga rodu Forsyte’ów to opowieść o miłości, której albo brak, albo rodzi się nie tam, gdzie powinna.
Beata, mnie też zawsze najbardziej było żal June:(