Pora zaprosić was do udziału w kolejnym konkursie na blogu Pasji Pisania. Tym razem mamy dla was kryminał „Frania Tańska i tajemnica zaginionego obrazu”, debiut naszej kursantki Mai van Straaten.
Wrzesień trwa w najlepsze – przyszedł czas na pierwszy tegoroczny jesienny konkurs. Tym razem będziecie mieli okazję odwiedzić przedwojenną Warszawę razem z Franią Tańską, tytułową bohaterką debiutanckiej powieści Mai van Straaten Frania Tańska i tajemnica zaginionego obrazu (więcej o tym debiucie pisałem tutaj). Egzemplarze konkursowe ufundowało Wydawnictwo Lira.
Rok 1924. Z Muzeum Narodowego w Warszawie w tajemniczych okolicznościach ginie obraz „Kukułka” Józefa Chełmońskiego. W jego poszukiwania angażuje się Franciszka Tańska – malarka zmagająca się z niemocą twórczą. W pogoni za „Kukułką” Frania przemierzy eleganckie warszawskie restauracje, podrzędne spelunki, labirynty podwórek na Grochowie i nadwiślańskie plaże. W poszukiwaniach i w starciu z życiowymi problemami może liczyć na przyjaciół: Lolę, reporterkę rubryki high life poczytnego tygodnika, oraz Sándora, węgierskiego handlarza winem. Swój udział w tym nieformalnym śledztwie mieć będą także m.in. łatwowierny stróż, tajemniczy hrabia, specjalista od dusz polskich romantyków i medium o wątpliwych kwalifikacjach. Dzięki splotowi mniej lub bardziej przypadkowych wydarzeń Frania odkryje niewygodną prawdę na temat zaginionego dzieła i tym samym sprowadzi na siebie śmiertelne niebezpieczeństwo…
„Frania została sama przed obrazem. Kukułka rozświetlona miękkim, rozproszonym światłem zajmowała jego centralną część. Czernie i szarości w upierzeniu zostały subtelnie zestrojone. Była doskonała. Ale… pan Miecio miał rację, rzeczywiście coś tu nie grało. I chyba nie była to barokowa rama.”
Zadanie konkursowe jest jak zwykle pisarskie. Napiszcie opowiadanie ze słowem-kluczem „obraz”. Interpretacja dowolna – przecież nie musi chodzić o dzieło sztuki. Dokąd zaprowadzi was wena? Tekst powinien sobie liczyć nie więcej niż 1700 znaków ze spacjami.
Opowiadanie – lub jego fragment – wklejcie w formie komentarza do wpisu konkursowego. Na wasze teksty czekamy do 24 września włącznie. Maja van Straaten wybierze trzy najlepsze prace, a ich autorzy/autorki otrzymają egzemplarze jej debiutanckiej powieści.
Powodzenia!
Źródło cytatu: Maja van Straaten, Frania Tańska i tajemnica zaginionego obrazu, Wydawnictwo Lira, Warszawa 2023.
„Nasz obraz oczami kotki”
Nazwali mnie Wisia po tym jak odkryli, że nie jestem kotem. Bo na początku zwali mnie Wąsik za te moje wyjątkowo długie i piękne wibrysy. Te gapy nie znają nawet tej nazwy, a pomylenie płci to już superwpadka.
Są dwie samiczki i dwóch samców, a wśród nich po jednym starym i młodym. Bardziej o nas dbają samiczki, chociaż ten młody samiec to kiedyś wybudował nam domek i teraz mamy ciepło. Mama mówi, że kiedyś w ogóle tu nie mieszkali. Była tylko ona i moja starsza siostra, która sobie potem poszła. To jednak były biedne czasy bo po jedzenie musieli biegać do sąsiadów. Nie to co teraz kiedy mamy małą stołówkę, również dzieło młodego. Zaraz jak się wprowadzili i zobaczyli moją mamę z małym kociątkiem zaczęli dokarmiać. Tak, że niebawem mamie wyszły sześcioraczki. Dwoje czarno-białych i czworo szaraczków.
Drugim czarno-białym był mój brat, którego nazwali Łapką kiedy sobie tylną złamał. Wtedy wzięli go do domu i nie wypuszczali przez kilka tygodni. Łapka nam opowiadał potem, że wziął go ten młody do swej garsoniery na samej górze. Łapka początkowo chował się pod kanapą. W łazience obok była kuweta z piaskiem. Dziwili się, że od razu wiedział do czego służy. Też mi coś.
Jak się trochę oswoił to ten młody chętnie z nim się bawił. Kiedy już Łapka wyzdrowiał to często zaglądał do nich do domu. Nic się nie bał, bo my to woleliśmy trzymać się z daleka. Niestety pewnej zimy łapka zachorował i wyzionął ducha.
Ten tekst razem ze zdjęciem Wisi i tytułem „Koty ze starego Grunwaldu” został wydrukowany na płótnie i obleczony na ramie jak prawdziwy obraz zawisł w sklepie zoologicznym.
„PLAMA”
Stałem na wprost niedużego, szkaradnego „dzieła sztuki” bez wzruszenia. Właściwie to przekrzywiałem co chwila głowę to w jedną, to w drugą stronę. Bardzo starałem się zrozumieć intencję autora tworu, w które wpatrywałem się od dziesięciu minut. Zmrużyłem wzrok. Spojrzałem w prawo i w lewo na ludzi otaczających ten bohomaz. Wydawali się zafascynowani. Niektórzy szeptali do uszu swoim towarzyszom swoje niezwykłe spostrzeżenia. Kierowali palce w stronę obrazu, kręcili nimi w powietrzu, tworząc niewidzialne tornada. Sam fakt kierowania na coś palcem w miejscu publicznym wzbudził we mnie wstępną falę niechęci, ale bardziej rozsierdziło mnie to, że nie byłem w stanie zrozumieć, na co wskazywali. Zrobiłem krok do przodu. Zauważyłem, że jeden z gości galerii podpierał brodę zamyślony. Zrobiłem to samo. Nie pomogło. Na białym płótnie widziałem jedynie czerwony kleks. Na czole poczułem drobinki wilgoci i opadający gdzieś w okolice żołądka ciężar. Spojrzałem na zegarek. Gapiłem się w ów malunek od przeszło czterdziestu minut, a jedyne skojarzenie, jakie przyszło mi do głowy to plamy krwi, które zapomniałem zmyć z jedwabnej koszuli, którą w tej chwili z pewnością znalazł mój mąż.
Mamy już pierwsze prace! Kto następny?
Fragment opowiadania bez tytułu. Dorota Ż.
Parę osób podniosło rękę. Po kolei opowiadali o swoich zmaganiach z nałogiem. Ja Józef jestem alkoholikiem i pierwszy raz to i tamto. Ja Marzena jestem …
Co mnie to obchodzi. Nie słucham, nie interesują mnie ich historie, ich zmęczone twarze. Przyglądam się ścianom, pełno tu świętych obrazów jak w domu mojego ojca. Miałem sześć lat, pamiętam jak mama siedziała zapłakana pod takim samym wizerunkiem Świętej Rodziny, a ojciec kazał mi wybierać z kim chcę zostać. Ze strachu wybrałem jego, chociaż wolałbym mamę. Oni pogodzili się szybko, a ja wciąż boję się podejmowania decyzji.
Chrystus upadający pod ciężarem krzyża, taki wisiał w korytarzu. Miałem dziesięć lat i bardzo ciężki tornister. Najbardziej ciążyła mi trója na szynach, którą dostałem z dyktanda. Bałem się wrócić do domu gdzie ojciec nagradzał ocenę poniżej dostatecznej pasem przez tyłek. Siedziałem w krzakach do wieczora wycierając minusy aż zrobiłem dziurę w kartce. Na zawsze zostało poczucie, że nie jestem dostatecznie mądry, inni są lepsi ode mnie.
Jezus, przybity do krzyża obiecuje swoje królestwo żałującemu łotrowi.
To było wczoraj . Wróciłem nad ranem, gdy obudziłem się, żony nie było w łóżku. Wyjrzałem przez okno przestawiała samochód, który wczoraj zatrzymałem na klombie. Zszedłem do kuchni. Na stole było jedno nakrycie, porcelana odziedziczona po moich rodzicach. Chciałem nalać sobie kawy do kubka. Zatrzymałem rękę, na dnie leżały koronkowe stringi mojej sekretarki. Obok talerzyka kartka, a na niej jedno zdanie. Nie przebaczę ci już nigdy więcej.
Ktoś mnie szturchnął.
– Może się przedstawisz, jak nie chcesz nie musisz.
– Dzień dobry, mam na imię Szczepan i jestem alkoholikiem.
Deja vo?
Droga powrotna z klasowej wycieczki odbywała się bez problemów, gdy nagle głośny wystrzał opony i natychmiastowe hamowanie autobusu zapowiedziało przymusowa kilkogodzinna przerwa na reperaturę i to gdzieś w Belgii w szczerym polu. Na szczecie nasza nauczycielka znalazła w okolicy alternatywę do koczowania na skraju drogi: muzeum rodziny Amberville. Po kilku minutach marszu staliśmy przed białym palacem ukrytym w różanym parku. Stanalem jak w ryty. Czy to było było „deja vo”? Czyli odczucie, że sytuacja, w jakiej się właśnie znalazłem, już mi się kiedyś przydarzyła? Miałem uczuje, że już kiedyś tutaj byłem, choć przecież nigdy wcześniej nie w byłem zagranica. Dziwne. Przy wejściu powitał nas Jean Pierre, przewodnik turystyczny. Częstował wszystkich zimną lemoniadą. Co za ulga w ten upalny dzień. Kiedy podszedłem po kolejna szklankę tego zimnego napoju Jaen Pierre spojrzał na mnie jak by zobaczył ducha, zbladł, po czym oddalił się w pospiechu…
Tego dnia mieliśmy obejrzeć muzeum znajdujące w prawym skrzydle pałacu, lewa strona jest własnością prywatna – co oznaczało absolutny zakaz wstępu dla zwiedzających. Znowu to dziwne uczucie w żołądku. Białe schody z niebiskimi poręczami, prowadzące do lewego skrzydła wydały mi się takie znajome. Jakieś strzępki wspomnień pojawiły się w mojej głowie: moja dziecięca ręka trzymająca się niebieskiej, lakierowanej poręczy, biały miś w kieszeni moich kraciastych spodni.
Nad schodami prowadzącymi do lewego skrzydła wisiał obraz przedstawiający arystokratyczna rodzinę Amberville. Zamarłem. Z przodu stal mały chłopiec w spodniach w kratkę z białym misiem w ręku. Zakręciło mi się w głowie. Przeczuwałem, że ten obraz wkrótce zmieni moje życie.
Jestem bardzo ciekawa, jakie inspiracje przyniesie Wam „obraz”. Trzymam za wszystkich kciuki.
Gratuluję wydania dzieła, doskonałej recenzji Michała i własnego konkursu z prawem do jego rozstrzygnięcia.
Ernest wyjął ze skrzynki białą kopertę z nadrukiem kancelarii notarialnej w L. z zaproszeniem na otwarcie testamentu po wuju, którego w ogóle nie znał. Ale testament to testament i choć wuj zmarł dwanaście lat temu, to może warto było czekać?
Wyznaczonego dnia stawił się w biurze znanego w mieście notariusza, gdzie bez zwłoki został przyjęty.
– Wuj pański, Ewaryst Popałka – zaczął notariusz – będąc osobą samotną, pracowitą i zorganizowaną, dorobił się niewielkiego majątku ziemskiego na wschodnich rubieżach naszego kraju. Majątek ów, zakupiony za środki, które wuj pański uzyskał ze sprzedaży zakładu cukierniczego, doskonale prosperującego w L., a także zbycia patentów na wyjątkowo gorzką czekoladę oraz imbir w płynie, stanowił przez kilkanaście lat miejsce twórczej pracy artystów pędzla i pióra.
Co on pieprzy, pomyślał, jakiego pędzla? Jakiego pióra? Ad rem, adwokacino, czas biegnie, czytaj ten testament, popędzał myślami notariusza.
– Otóż wuj pański będąc w pełni praw i świadomości umysłu, w obecności dwóch świadków zarządził w punkcie pierwszym testamentu, aby jego majątek Kowalnica w całości przypadł fundacji artystycznej Do Nieskończoności, co nastąpiło równo rok po jego śmierci.
Notariusz upił niewielki łyk wody ze szklanki.
– W punkcie drugim testamentu wuj pański przekazał, cytuję, jedynemu siostrzeńcowi, Ernestowi Burczykowi, najwybitniejsze dzieło harmonii i permanentnej systematyczności, w którym idea owa stała się perfekcyjna. Przekazanie dzieła ma nastąpić w dniu jego czterdziestych urodzin, koniec cytatu.
To mówiąc zdjął ostrożnie materiał ochronny z obrazu, stojącego na stelażu.
Widząc idealnie białą powierzchnię płótna, Ernest Burczyk zaczął się histerycznie śmiać.
– Sześćdziesiąt osiem milionów dolarów po raz pierwszy. – Aukcjoner skinieniem wskazał na mężczyznę w granatowym garniturze i szybkim wzrokiem rozejrzał się po zgromadzonych. – Kto da więcej? – Jego oczy zatrzymały się na siwowłosym siedemdziesięciolatku ze złotym sygnetem na palcu. Od dwudziestu minut trwała pełna napięcia rywalizacja między dwoma głównymi graczami. Na wielkim ekranie za plecami aukcjonera wyświetlano obraz Moneta, sprzedawany przez anonimowego prywatnego kolekcjonera.
Ulubiony malarz Teresy. Potarł w zamyśleniu sygnet. Gdy umarł jej ojciec, gdy ich syn wyjeżdżał na studia, gdy dowiedziała się o swojej chorobie, jechała do Nowego Jorku i siadała w muzealnej sali przed jego obrazami. Siedziała kilka godzin, po prostu patrząc. Jakby świat nie istniał.
Widział pytające spojrzenie aukcjonera i jego głos oznajmiający „sześćdziesiąt osiem milionów po raz drugi”. Wziął głęboki oddech i podniósł dłoń z sygnetem. Sześćdziesiąt dziewięć milionów po raz pierwszy. W głosie płynącym ze sceny usłyszał ledwie wyczuwalną satysfakcję. Gracz w granatowym garniturze nie odpuszczał. Siedemdziesiąt milionów dolarów. Ładna okrągła suma. Znał go z czołówek gazet, poświęconym europejskim rekinom finansjery. Prezes korporacji i pasjonat dzieł sztuki. Przez sekundę ich oczy spotkały się. I dostrzegł w nich głęboko skrywaną niepewność.
W końcu drewniany młotek głucho uderzył w mównicę. Siedemdziesiąt milionów po raz drugi i trzeci. Pogratulował skinieniem zwycięzcy i spojrzał ze smutkiem na obraz. Poleci do Europy prywatnym samolotem pana w granatowym garniturze. Namalował go dla Teresy, by mogła na niego patrzeć przed śmiercią. Najlepszy obraz w jego życiu fałszerza.
Malowane dźwiękiem
Najbardziej lubię muzykę, którą można widzieć.
Wiecie, o co chodzi: słyszy się „Nutę z Ponidzia” Wolnej Grupy Bukowina i od razu stają przed oczami obrazy nieutrwalone na żadnej kliszy: ogród dziadków, lśniący świeżą, jedwabistą zielenią młodych listków, kipiący koronkową pianką jabłoniowego i wiśniowego kwiecia; wierzby nastroszone szeregami puszystych szarych kotków i szablaste źdźbła tataraku, okalające szarozielonym ostrokołem płytkie, lecz o zdradliwie miękkim dnie, nadnidziańskie stawki; pasy czarnobrunatnej, świeżo zoranej ziemi, po których wesoło biegają szpaki o upierzeniu mieniącym się niczym czarny opal; i wreszcie Nida, najpierw szara i spieniona, tocząca z hałasem płaty kry, zamieniająca przyległe pola i łąki w lustrzane rozlewiska – potem zwolna łagodniejąca, leniwiejąca, nabierająca przezroczystości dostatecznej, by człowiek stojący na moście mógł dojrzeć srebrzyste przecinki rybiego drobiazgu, przemykające wśród kamyków rozsypanych na piaszczystym dnie…
Problem zaczyna się, kiedy wizja różni się od tego, co autor chciał przekazać. Ze wstydem przyznaję, przez lata nie potrafiłam polubić głośnego „Zegarmistrza światła” Tadeusza Woźniaka. Przyczyna była tyleż prozaiczna, co zaskakująca: otóż „zegarmistrz światła purpurowy” budził we mnie nieodparte skojarzenia z postacią sąsiada, z zawodu właśnie zegarmistrza, którego oblicze z racji skłonności do napojów wyskokowych nader często przybierało barwę charakterystycznej purpury. A kiedy przed oczami stawał mi obraz pana Jula, balansującego przy poręczy schodów „w stanie wskazującym”, cały liryczny nastrój i eschatologiczna metaforyka brała w łeb…
– No nie, trzymajcie mnie!- sapie Zocha. Czerwona twarz, oczy wytrzeszczone, a ręce trzęsą się jak w delirium. Nikt nie zna przyczyny tego stanu. Patrzymy po sobie, po ścianach, suficie- nic nie usprawiedliwia jej wzburzenia.
– Trenerze, Zośce odbiło!- Woła Anka, gdy w drzwiach pojawia się łysa czaszka. Chwilę trwa, zanim za głową podąży szyja, brzuch opięty przyciasną koszulką i cała reszta trenera, który zawsze w ten sposób, ostrożnie, na raty, wchodzi do szatni, zapowiadając się i upewniając, że jesteśmy ubrane i nie zgorszy go widok sportowego stanika.
– Tym razem przesadził!- Zocha wymierza rozdygotany palec w trenera.
Fakt, miewali w przeszłości zatargi. Zawsze dochodzili jednak do porozumienia a trener umiał przyznawać się do błędów i uczyć się na nich. Wydawało się, że odkąd przestał kiksy uznawać za objaw zespołu napięcia przedmiesiączkowego i sugerować odchudzanie albo wyjście za mąż każdej, która wolniej biegała, ogłosili zawieszenie broni.
– Widzicie, co on ma na sobie!
Trener ubrany jest jak zwykle, w t-shirt i spodnie od dresu.
– Koszulkę widzicie?!- precyzuje Zocha.
Widzimy. Poza niedobranym rozmiarem wyróżnia się tylko napisem.
„Piłka nożna jest kobietą”.
– To powiem wam, co ja widzę! Mam taki obraz przed oczami- zdjęcie trenera! W Internecie! Memy! Nagłówki „Trener żeńskiej drużyny popiera przemoc wobec kobiet”!
– Jaką przemoc?- dziwi się trener. Nie tylko on.
– Anka! Co się robi z piłką?- pyta Zocha podstępnie. Anka daje się podejść.
– Kopie?
– Kopie! A skoro piłka jest, według trenera, kobietą, to kobiety się, według trenera…?
– Zaraz!- przerywa trener- Anka! Co ja ci każę robić z piłką? Co ci powtarzam? Jak dostaniesz piłkę, masz ją…?
– Yyy… Szanować?!
Wycieczka szkolna do muzeum okazała się być tym co Roman, nauczyciel plastyki przewidział. Absolutnym brakiem zainteresowania i zrozumienia sztuki przez jego podopiecznych. Natomiast on był oczarowany, kontemplował każde z dzieł posiłkując się kartą katalogową. Nawet ciągłe upomnienia najgorzej zachowujących się uczniów, nie wybiły go z dobrego nastroju.
Podszedł do następnego dzieła, ogromnego obrazu przedstawiającego wijący się korowód ludzi ze wszystkich epok. Zaczynał się on od praprzodków człowieka za którym podążali władcy Egiptu, greccy filozofowie, cesarze rzymscy i inne historyczne postacie, aż po czasy współczesne. Cały korowód otoczony był wiwatującymi gapiami, którzy uczestniczyli w tym niecodziennym widowisku.
Obraz dziwnie zafascynował go. Przyglądał się każdemu pociągnięciu pędzla artysty. Perfekcyjnie wykończonym postacią, tak jakby były żywe. Coraz bardziej zatracał się w tym arcydziele. Otaczające go dźwięki przycichły i oddalały się, natomiast zdawał się słyszeć marsz korowodu i okrzyki tłumu. Obraz wciągał go coraz bardziej. Nie czuł upływu czasu, tak jakby czas zatrzymał się. Rozpierało go prawdziwe szczęście.
– Gdzie jest pan Roman? – zapytała polonistka
Uczniowie jakby wyrwani z transu rozglądnęli się nieporadnie obok siebie, jednak nikt nie dostrzegł nauczyciela. Najbardziej spostrzegawczy ze wszystkich uczniów podszedł do obrazu dziwnego korowodu i wskazał jedną z sylwetek w tłumie, wykapanego pana od plastyki.
– O! Tu jest pan Roman! – wskazał z zadowoleniem uczeń
– Jasiek! Przestań się wygłupiać! – wykrzyczała zdenerwowana nauczycielka – To poważna sprawa!
Po wezwaniu ochrony i fiasku poszukiwań w budynku postanowiono wezwać policję.
Fajne 🙂
Obywatel Louis Capet
Wślizgnęłam się do izby, gdy zmierzchało. Po kilku godzinach siedzenia pod drzwiami ścierpły mi nogi, ale nie potrafiłam wcześniej zmusić się do ruchu, mimo że Jean-Pierre nie miał wiele czasu. To, co miałam znaleźć w dusznej sypialni ojca, przyprawiało mnie o drżenie.
Wysłużone deski zaskrzypiały pod moimi nogami. Poczułam zapach zgnilizny i ukryłam nos w zgięciu łokcia. Na podłodze, wśród sztalug i niedokończonych arcydzieł walały się butelki po absyncie. Mnie jednak z całego tego artystycznego bajzlu interesował konkretny obraz.
Rama wisiała na ścianie, dokładnie na wprost drzwi. Zawsze o niej wiedziałam, ale nigdy wcześniej nie odważyłam się nań spojrzeć. Z okowów złota spoglądały na mnie mętne oczy, za małe w stosunku do napuchniętej twarzy. Z wahaniem podeszłam bliżej, wyciągnęłam rękę i zastygłam w bezruchu.
Z otwartych oczu, patrzących tym samym dumnym wzrokiem, co w sądnym dniu, spłynęły dwie strużki krwi. „Nie rób tego”, usłyszałam głos, który w niczym nie przypominał moich myśli. Spojrzałam uważnie na twarz. Była tak samo nieruchoma, jak przed chwilą. Myślałam, że to głos ojca, przestrzegający mnie przed kradzieżą jego najcenniejszego rewolucyjnego trofeum, ale on na pewno siedział nadal w jakiejś spelunce. Mimo to rozejrzałam się niespokojnie.
„Nie odwracaj wzroku, gdy do ciebie mówię, dziewczyno”. Głos zagrzmiał ponownie. Tym razem z dozą rozdrażnienia. „Nie wydawaj mnie tym zdradliwym psom”, poprosił łagodniej, a z oczu spłynęły kolejne szkarłatne krople.
–– Oni aresztowali mojego męża! –– krzyknęłam i zerwałam z haka zrozpaczone resztki Ludwika. –– Przez ciebie, ty sukinsynu… –– dodałam i wrzuciłam głowę w przygotowany wór. Ruszyłam w noc na moją własną wojnę.
Lodowaty deszcz w przedprożu jesieni. Ciężkie krople walą o dach samochodu jak odłamki z lodowca, który obalił się gdzieś wysoko w niebie. Nic nie widać, a ogromna, wodna płachta zasnuła całą przednią szybę. Światła latarni rozpuszczają się w niemal podwodnym krajobrazie. Niebo jest nikczemne i całkowicie czarne, choć nie ma jeszcze wieczora.
Zatrzymuję samochód na obskurnym parkingu przed gnijącym, łososiowym blokiem. Wszystko jest zamazane jak we śnie, w którym się zgubiłam: szary, peryferyjny pejzaż poprzetykany kanciastymi domkami. Trochę jak wariacja na temat Witebska z obrazów Chagalla, tylko monochromatyczna: brunatne ornamenty żywopłotu, bury potok spływający po chodniku jak zimna, rozcieńczona kawa. W zmrużonych oczach blade światło latarni tworzy maleńkie kuleczki światełek w ciepłych, pastelowych kolorach, takich, jak te na mojej sukience: różane, turkusowe, seledynowe. Ale od tych światełek wcale nie robi się cieplej. Nad blokiem czarne niebo rozdziera biała strzała burzy.
Dopiero teraz, gdy zatrzymałam samochód próbuję od nowa poskładać w myślach to, co wydarzyło się niecałe pół godziny temu. Serce klekocze mi jak zdezelowany, dogorywający silniczek.
Dlaczego kazał mi się zatrzymać przed wiaduktem? Skąd ta nagła, krańcowa reakcja? Nigdy wcześniej nie widziałam czegoś takiego, żeby w ciągu minuty człowieka oblała fala potu, żeby tak się roztrząsnął i dostał ataku paniki… Ten przeklęty, demoniczny krzyk, taki sam, z którym budził się w środku nocy wciąż obija mi się o pamięć jak najgorszy koszmar.
(…)
To jest ten moment, którego tak bardzo nienawidzę. Jest jak dotkliwe, nagłe pogryzienie przez psa, którego masz wiele lat, którego kochasz i o którego dbasz.
Spacerowałam po mieście bez celu, gdy natknęłam się na stary antykwariat. Coś w mojej głowie powiedziało „wejdź”. Wewnątrz, na regale, leżał stary album ze zdjęciami. Wyglądał jakby nikt go nie dotykał przez lata. Zajrzałam do środka. Wypadło z niego czarno-białe zdjęcie, rodzinny obraz, na którym uchwycono dwójkę młodych ludzi uśmiechających się szeroko i trzymających za ręce, na ganku ich pierwszego, bardzo skromnego, domku. Wróciłam do przeglądania zakurzonych kart albumu. Kiedy zgłębiałam zawartą w nich historie, odkryłam coś niepokojącego. Zdjęcia na końcu albumu przedstawiały zgoła inne obrazy tej rodziny.
Rozmowa z właścicielem antykwariatu nieco rozjaśniła sytuację, ale wciąż coś mi nie pasowało. Na odwrocie zdjęcia, które pierwsze wpadło w moje ręce, była data, która kolidowała z oficjalną wersją zdarzeń.
Wkrótce odkryłam, że poprzedni właściciel albumu był zamieszany w piramidę finansową i odpowiadał za zniknięcie dużych pieniędzy. Okazało się, że ten „obraz” szczęścia na fotografii był zmyślony. Miał być próbą zachowania pozorów przed światem, ukrycia prawdy o niespodziewanym wielkim bogactwie poprzedniego właściciela albumu. Ostatnie zaś zdjęcia miały być dowodem na to, że wszystko jest w porządku, choć w rzeczywistości tak nie było. Na żadnym nie było już razem tej uśmiechniętej pary. W starych gazetach wyczytałam, że ten człowiek zaginął, a żona umarła z tęsknoty, krótko po dacie widniejącej na zdjęciu.
Czasem taki „obraz” szczęścia może być maską tajemnic i kłamstw. Odstawiłam album na miejsce. Może kolejny poszukiwacz skarbów zatrzyma się przy nim i również dostrzeże naukę o znaczeniu prawdy i pozorów w naszym życiu?
Cisza i ja – Felicja Pliszke- Nowak
Kocham,
Samotnie siedzieć w ciszy.
Nikt do mnie nie mówi.
Nikt na mnie nie patrzy.
Niczego nie oczekuje.
Jestem i nic więcej, dobrze się z tym czuję.
To jest to co mnie wycisza, co mnie relaksuje.
Jestem jak niezbędny element kompozycji,
– wtopiony w obrazie.
Stanowię harmonijną jedność z całością,
– w tym przekazie.
PS Takie doznanie, zapiszę by nie uleciało – wypis z dziennika
Po drodze z pracy Jola wstąpiła do antykwariatu w poszukiwaniu prezentu dla dziadka. Bez entuzjazmu kartkowała ułożone w stos albumy jeden po drugim, zastanawiając się, który z nich spodobałby się starszemu panu po siedemdziesiątce o ekscentrycznych gustach. W pewnej chwili jej wzrok przykuło jedno ze zdjęć. Podpis pod nim głosił „Martwa natura z kiszonymi ogórkami”.
Przyjrzała się bliżej utrzymanemu w ciemnych tonach malowidłu. Rzeczywiście po obu stronach patery z piramidką owoców, obok tasaka i dziadka do orzechów, stały trzy słoje. Z jednego, opróżnionego do połowy, wystawał baldach kopru. Jola z niedowierzaniem pochyliła się nad książką, trzymając ją pod takim kątem, by światło dzienne ukazało wszystkie detale. W zgniłozielonomętnej wodzie majaczyły rzeczone ogórki, których skórka straciła już swoją soczystą zieleń. Malarzowi udało się nawet oddać jej kostropatość, podkreśloną ciemniejszymi plamkami farby.
Jola wciąż studiowała obraz, gdy nagle poczuła, że burczy jej w brzuchu. Nic dziwnego – była już czwarta po południu, a od drugiego śniadania minęło sporo czasu. Zatrzasnęła album i pośpiesznie ruszyła do domu. Gdy dotarła do siebie, nie zważając na ślady botków na linoleum, popędziła do półki w przedpokoju, gdzie trzymała własnoręcznie zrobione przetwory, wśród których królowały ogórki. Wiedziona nieodpartą chęcią wpicia się w kwaśny, chrupki miąższ, złapała pierwszy słoik z brzegu. Przez chwilę, która wydawała się wiecznością, mocowała się z nakrętką, aż wreszcie ta puściła z cichym sykiem. W nos uderzyła ją smakowita woń czosnku i kopru. „Flamandzcy mistrzowie wiedzieli, co dobre” stwierdziła w myślach Jola. „Tylko skąd, u diabła, znali kiszone ogórki?!”
Małgorzato P., wybacz, ze pożyczyłam od Ciebie początek historii, ale, jak widzisz, podryfowała w innym kierunku 🙂 Tekst już opublikowany, nie mogę go wycofać. Pewnie napisałam to głównie pod Twoim wpływem, ale też trochę dlatego, że ostatnio naprawdę studiowałam albumy z martwą naturą, a trochę dlatego, że właśnie zakisiłam ogórki.
Pytanie: Kiedy jest rozwiązanie konkursu?
Jutro:)
OBRAZ SPOŁECZEŃSTWA
Kiedy pierwszy raz przyszłam do klubu golfowego, który powstał niedaleko, myślałam, że cała zabawa polega na tym, by trafiać do dołka i miło spędzać czas. Szybko przekonałam się, że piłka może wylądować wszędzie – od piasku po bagażnik samochodu – tylko nie w dołku. Teraz spędzam popołudnia głównie na wygrzebywaniu piłek z lasu.
Choć nie jestem mistrzynią, to stałam się specjalistką w survivalu na polu golfowym. Oprócz kija mam ze sobą też drążek do wyciągania piłek z wody, lampę czołową do poszukiwań w krzakach i zestaw przekąsek, które zabieram na wszelki wypadek gdybym zamiast na fairway trafiła do dziczy!
Ale najlepsze w tym jest to, że nikt nie wie gdzie znikam na długie godziny. Czuję się jak tajna agentka golfowego podziemia w starciu z moimi czujnymi bliskim.
Rodzina! Musiałam być sprytna aby ukryć przed nimi mój romans z golfem. Oczywiście oni uważają ten sport za klasowy i kosztowny. Dlatego opowiadam, że popołudniami uczestniczę w darmowym klubie miłośników filozofii, podczas którego nie mogę znaleźć odpowiedzi na pytanie, czym jest sens życia.
Potem są moje przyjaciółki, które na bank by się ze mnie śmiały. Dlatego im mówię, że szaleję na Tinderze, a potem na randkach. Brzmi to dla mnie bardziej absurdalnie niż golf, ale one są zachwycone.
No i koleżanki z pracy, które od sportu wolą spokojne wieczory w kuchni. Dla nich stworzyłam chytry plan: wymyśliłam parę chorób, a potem podałam grafik swoich wizyt lekarskich.
Och, i nie zapomnijmy o sąsiadkach, które pewnie by mnie obgadywały, gdyby dowiedziały się o mojej pasji. Dlatego przezornie z nimi w ogóle nie rozmawiam.
Aj, chyba zapomniałam się przedstawić. Nazywam się Ela, mam 72 lata i uczę się żyć dla siebie.
Płótno raziło bielą. Od paru dni pędzel uchwycony w dłoń, wracał po chwili z powrotem do kubka z innymi pędzlami. Nie udało mi się nawet zanurzyć go w jakimkolwiek kolorze, nie wiedząc czy ten wybrany będzie rzeczywiście tym właściwym. Poirytowany niemocą odszedłem od sztalugi i usiadłem w fotelu naprzeciwko.
Tabula rasa – zasępiłem się patrząc na płótno. I pomyśleć że każdy człowiek zaczyna od czegoś podobnego. Jedna namalowana kreska już coś zaczęłaby znaczyć. Z ilu takich kresek się składamy? Kresek długich, kresek poprzecinanych, kresek zapętlonych. Wszystkie one razem tworzą obraz. Obraz chaotyczny, który bezustannie staramy się uporządkować, lecz niezwykle ciężko jest nam tego dokonać. Zapewne dlatego, że mamy znikomy wpływ jakie kreski namalowały się na naszym płótnie. Kto je maluje? Bylibyśmy głupcami gdybyśmy uważali, że my sami.
Pogrążony w myślach wstałem aby nalać gorącej wody do wanny. W łazienkowym lustrze spojrzałem na swoje odbicie. Im dłużej wpatrywałem się w obraz przede mną, tym bardziej mi się wydawało, że to wcale nie ja. Że jest to właśnie suma tych wszystkich kresek, które malowało wszystko co spotkałem do tej pory. Utwierdzałem się w przekonaniu, że stoi tam ktoś drugi. Wygląda jak ja, lecz nie jest mną. Choć powtórzy każdy mój ruch, to jego zadaniem jest poruszanie się po mapie namalowanych kresek. Jestem zawsze krok przed nim, wyprzedzam go myślą. Nawet teraz, gdy coś sobie uświadamiam patrząc na niego, dokładnie w tym momencie rysuje się jakaś kreska, którą jednak nie ja maluję. Maluje ją okoliczność.
Wanna napełniła się parującą wodą. Zerwałem kontakt wzrokowy ze swoim obrazem. Marząc o nierealnej możliwości namalowania go od początku, zanurzyłem się w gorącej kąpieli.
– Nie lubię takich obraz – powiedziałem podniesionym tonem.
– Obraz pierdobraz – głos warszawskiego cwaniaczka – wskazywał, na jego pewność siebie. Stali pod rozbitą latarnią, otoczoną stosami cegieł ciągnących się kilometrami wzdłuż dawnych ulic. Tego co zostało z dumnej niegdyś Warszawy.
– No to jak będzie? – zawiesił głos. -Kupisz Pan cegłę?
– Jeszcze raz powtarzam, ż nie lubię takich obraz. Co chcesz mnie Pan obrazić? – powtórzyłem, bo chyba nie zrozumiał. Masz mnie pan za debila? Po co mi ta cegła?
– Nie chcę Panicza ani obrazić ani sportretować – powiedział ironicznym tonem młody mężczyzna, ubrany w kraciaste spodnie i kamizelkę od innego kompletu, zadziornie przekrzywioną czapkę z daszkiem. Mówił inteligentnie, okraszając szelmowskim, a może raczej cynicznym uśmieszkiem. Biła od niego pewność siebie.
– Już to Paniczowi spieszę z wyjaśnieniami. Jak Wielce Wielmożny Panicz się szybko nie zdecyduje, to jedyny obraz jaki tu można będzie zobaczyć, co go zmaluję, to będzie obraz pod nazwą „Martwa natura”. Wbrew temu co mówił, jego uśmiech się powiększył, natomiast oczy pozostały złowieszcze i bez wyrazu. Jakby były martwe.
– Kornel, otworzył usta ze zdziwienia, próbując pojąć o co temu człowiekowi chodzi. Właśnie wracał z jednej z pierwszych powojennych wystaw malarstwa.
– 50 złotych, a jak nie masz to 20 złociszy – napastnik mówił już bez uśmiechu coraz bardziej poddenerowowanym głosem, – chyba, że chcesz być Pan sponsorem takiego dzieła sztuki?
– Nie zdecydowanie nie – odpowiedział Kornel. Właśnie dotarł do niego sens propozycji. – Nie przepadam za martwą naturą – dodał cichym głosem. Ale mam tylko dychę, może być?
– Jasne, że może, jakby nie? – ożywił się nieznajomy.
Zrezygnowana jeszcze raz spojrzała w lustro. Od chwili pogrzebu targały nią różne uczucia, sprzeczne emocje ubierały inną maskę niemalże co chwilę. Dopiero teraz zauważyła, że lustro wisi krzywo. Odważnie spojrzała jej prosto w oczy, kobiecie, którą znała od tylu lat. Spodziewała się szarej skóry, ale nie tępych oczu, ani tych worków, które mogłyby pomieścić całą szafę staroci. Jej czarna marynarka była cała pognieciona i obsypana suchymi cząstkami skóry. Rozejrzała się po zabałaganionym pokoju, pasowała tutaj, choć tak bardzo się przed tym broniła. Powoli wracała do niej codzienność, a złość ustępowała poczuciu winy. Chciała ją jeszcze zatrzymać, jeszcze trochę, oderwać się od bólu i tęsknoty kłujących niczym igla przypadkowo wbita w kciuk.
Nie potrafiła… gdyby tylko znalazła w sobie chęci, by przebrnąć przez ten nieporządek, spróbować pozszywać podziurawione ubrania i te dni milczenia, wypełnić choćby łatą. Pozbierać myśli niepoukładane, które jak słowa porozrzucanych stronic książki, nie mogły sobie znaleźć miejsca i w końcu spoczęły na ziemi, przygniecione brudnym butem. Mogła się zmusić, wyrzucić niepotrzebne szczątki jedzenia, które tak ją denerwowały. Może wtedy zdołałaby zatrzymać zgniliznę przeszłości, która teraz bez przeszkód rozmnażała się tysiącem bakterii wędrujących naprzód. Spóźniła się.