Piekło czy niebo? – KONKURS!

Pora zaprosić was do kolejnego blogowego konkursu! We wrześniu będziecie mogli wygrać „Papierową miłość” – debiutancką powieść Niny Bylickiej-Karczewskiej, absolwentki kursów Pasji Pisania.

Dziś zapraszamy was do udziału w kolejnym konkursie. Tym razem proponujemy wam Papierową miłość, debiut Niny Bylickiej-Karczewskiej, szlifowany na kursach Pasji Pisania. Egzemplarze ufundowało Wydawnictwo Replika. Więcej o tej książce pisaliśmy w ostatniej Lekturze na weekend.

Kiedyś…
Anka i Piotr przez wszystkie szkolne lata byli parą. Oboje pochodzili z toksycznych rodzin. On – wzorowy uczeń, ona – dziewczyna z problemami, łamiąca wszelkie zasady. Mimo różnic doskonale się uzupełniali i uczyli od siebie nawzajem. Anka pokazywała Piotrowi jak wychodzić poza wyuczone schematy, a on zabierał ją w świat seksualnych doznań. Ich drogi nieoczekiwanie się rozeszły, a jedno z nich zabrało ze sobą tajemnicę…
Teraz…
Pewnego razu Piotr odprowadza swoją córkę do przedszkola. Okazuje się, że dyrektorką placówki jest Anka, jego dawna miłość, której nie widział piętnaście lat. Wraz z przypadkowym spotkaniem dawnych kochanków wracają do nich traumatyczne wspomnienia. Czy Anka i Piotr będą potrafili zawalczyć o wspólne szczęście, mierząc się z błędami wychowawczymi własnych rodziców?
„Powieść mocna i poruszająca, która uświadamia, że teraźniejszość ma korzenie w przeszłości, a konsekwencje dziś podjętych decyzji ponosić będą kolejne pokolenia. Polecam!” – Barbara Sęk, pisarka

Tym razem pisarskim słowem-kluczem będzie „piekło-niebo”. W powieści jest to składana papierowa zabawka, ale oczywiście potraktujcie ten motyw symbolicznie. Jak go wykorzystacie? Czy napiszecie teksty refleksyjne, zabawne, groteskowe, smutne? To od was zależy!

Opowiadania (lub ich fragmenty) wklejajcie w formie komentarza do niniejszego wpisu. Wasze teksty nie powinny przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Na wasze prace czekamy do 3 października włącznie. Spośród nadesłanych prac Nina Bylicka-Karczewska wybierze trzy najlepsze, a ich autorki/autorzy otrzymają egzemplarze Papierowej miłości.

Do piór! Spróbujcie swoich sił!

13 Replies to “Piekło czy niebo? – KONKURS!”

  1. W filmach zawsze mówili, żeby podążać tunelem w stronę światła. W rzeczywistości żadnego tunelu nie było, był za to mur. Rozciągał się od prawej nieskończoności do lewej, co dziesięć kroków: brama do innego nieba, wszystkie ponumerowane.
    – W piżamie do nieba? – zagadnął Tomasza starszy pan.
    – Nie planowałem podróży. Nagle życie wydało mi się nie do zniesienia, wziąłem tabletki i jestem.
    – Wy, młodzi, jesteście zbyt wrażliwi. Ja przeżyłem wojnę to się uodporniłem. Tydzień temu drugi zawał miałem. Na szczęście szybko poszło, rodzina się spodziewała, ubranie do trumny przygotowała. Piękny pogrzeb! Byłem, widziałem.
    Rozmowę przerwał huk. Jegomość, odziany w kolczugę i białą tunikę z czerwonym krzyżem, dobijał się do jednej z bram.
    – Panie! W niebie pan jesteś, a tłuczesz się jak diabeł po piekle.
    Tomasz podszedł do bramy, nacisnął czerwony guzik i obserwował jak na ekranie materializuje się twarz kobiety. Przedstawiła się jako Aniela i uśmiechnęła tak, jak uśmiechają się stewardesy witające pasażerów na pokładzie samolotu. Na kołnierzyku błękitnej koszuli Tomasz dostrzegł przypinkę w kształcie skrzydeł.
    – Ten pan chyba zabłądził – powiedział.
    – Niestety ludzi na ziemi przybywa, dusz w niebie także. Rozwijamy się, żeby sprostać wyzwaniom nowych czasów. Czy pobrali panowie numerki?
    – Numer 482 – powiedział starszy pan.
    – Niebo dla tolerancyjnych. Wspaniale! A pan?
    – Numer 781.
    – Niebo dla zagubionych. Gratuluję.
    Jegomość w kolczudze nie miał numerka, za to w prawej dłoni dzierżył odręcznie napisany list.
    – Jacques de Molay, zmarły w 1314 roku – odczytała. – Przykro mi, ale niebo przeznaczone dla bojowników za wiarę zostało zlikwidowane kilkaset lat temu.
    – A gdzie trafiłby Żak, gdyby zmarł dziś? – zainteresował się starszy pan.
    – Obawiam się, że do piekła.
    – Do piekła? Poważna sprawa! Zostanę tu z Żakiem, a ty, młody człowieku, wracaj skąd przyszedłeś. Całe życie przed tobą.

  2. – Małgorzato, podaj mi proszę cukiernicę.

    Zniecierpliwiony głos Anny rozchodził się po mieszkaniu. Lata płynęły, a jej rytuały nie zmieniały się zupełnie. Codziennie rozpoczynała dzień filiżanką gorącej kawy z łyżeczką cukru. „Cukier nie jest wskazany”, mówił lekarz, który zjawiał się w pierwszy piątek miesiąca na obowiązkowej wizycie domowej. To przez Elżbietę, niesforną córkę i jej upór. Od czasu niefortunnego wypadku, po którym Anna wylądowała w szpitalu, Elżbieta umówiła się z doktorem, że bez względu na protesty matki, będzie ją regularnie odwiedzał. I doktor przestrzegał tego skrupulatnie. Przychodził zaraz po śniadaniu, kładł na stoliku swoja czarną skórzaną torbę. Wyjmował sprzęt, który pozwalał dokładnie zajrzeć do wnętrza Anny. Bardzo tego nie lubiła, czuła się bezczelnie inwigilowana. Dowiadywał się o niej tego, czym nie chciała się z nikim dzielić. Za każdy razem przestrzegała, by o niczym nie mówił Elżbiecie, nawet jak coś mu się nie będzie podobać. „Tajemnica lekarska, mam nadzieję, że pan jej przestrzega”, mówiła na odchodnym. Zresztą co on mógł wiedzieć? Niech sobie nie myśli, że jak przyłoży stetoskop do serca, zmierzy puls i ciśnienie, to zdobędzie jakakolwiek wiedzę o stanie ciała. „Bardzo dobrze. Przeżyje pani nas wszystkich”, tymi słowami kończył badanie. Zaśmiewała się w duchu. Ehh mężczyźni! Tacy naiwni jesteście. Na zbyt mało rzeczy zwracacie uwagę, byście mogli cokolwiek przewidzieć. Po wizycie dzwoniła do Elżbiety i spokojnym głosem oznajmiała, że u niej wszystko w porządku i nie musi zaprzątać sobie głowy starą matką.

    – Ależ ty się guzdrzesz, Małgorzato!

    Kawa zdążyła wystygnąć i już cukier nie rozpuści się porządnie. Będzie zgrzytał między zębami, a to takie nieprzyjemne. Sięgnęła z ociąganiem po filiżankę. Letnia kawa nie zadawalała smakiem. Bezwzględnie będzie musiała prosić o kolejną. A już przecież poranek dobiegł końca. Tyle lat uczyła Małgorzatę, że są sprawy, które niezałatwione w porę stają się ciężarem. Wszystko ma swój czas i swoje miejsce. Raz niebo raz piekło, w zależności od kierunku patrzenia.

    – Trzeba okno zamknąć, chyba jesień wchodzi.

    ***

    – Pani kochana, to już z miesiąc będzie, jak ją znaleziono. Nie wiadomo, ile tak leżała, zanim sąsiad spod dwójki drzwi wyważył. Okna szczelnie pozamykane, to jak buchnęło smrodem. Wie pani, takim zapachem śmierci. Słabo mi się zrobiło, szybko na podwórko wyszłam, żeby tlenu złapać. Sama bidula mieszkała, dawno męża pochowała. A córka gdzieś zaginęła, przez lata jej szukała bez skutku. I nikt do niej nie zaglądał od lat.

    ###

  3. Wtedy, była to najtrudniejsza decyzja w moim życiu. Szafka ojca i niewielka dębowa szkatuła, a w niej skrępowany recepturką rulonik, pieniądze, których nie pożarł jeszcze smok z butelki. Ojciec spał, a gad krążył nad nim i łypał na mnie swoim jedynym okiem. Tym razem nie dałam się schwytać w drapieżne spojrzenie, nie znieruchomiałam na jego widok, nie sparaliżował mnie obietnicą cierpienia, tylko realizowałam plan i wybiegłam, by nigdy nie wrócić.

    Kiedy się obudził, to nawet mnie nie szukał, ubrał się i wyszedł, zupełnie jak ja, ale nie za mną.

    Matka oszalała, zapewne straciła pamięć. Zalewała się łzami, dzwoniła na policję, zgłaszała jego zaginięcie i ponawiała co kilka dni. O mnie już nie pamiętała, o smoku również, i o tym co nam robił.

    Powiedziałabym jej, że go pożarł, ale ona nie uwierzyłaby, była przekonana, że ojciec był nieśmiertelny. Rycerz w kurwa białej zbroi. Takich rycerzy spotkałam na swojej drodze jeszcze kilku. Każdy ujeżdżał innego smoka. Trzymałam się od nich z dala.

    Tłukłam się pociągami, szalona, szukając drugiego końca kraju, gdzie byłoby wystarczająco daleko dla smoczych skrzydeł, brali mnie na stopa, albo do pekaesu, nocowali w schroniskach, pokojach na wynajem i na łąkach namiotowych. Poznawałam różnych ludzi, ale ty byłaś z nich najtrzeźwiejsza. Schwytałaś mnie w lot swym spojrzeniem i uwięziłaś za kratami drapieżnych rzęs. Bezlitośnie lepiłaś napięcie, z każdą chwilą znajomości. Płynął nam czas. W końcu pękła bańka nietykalności. W jednej chwili dotarłaś głębiej, niż ktokolwiek wcześniej, a to porwało mnie w górę i wirując nad całym światem wytknęłam głowę ponad atmosferę Ziemską. Zupełnie zapomniałam, że tam wyżej nie będzie czym oddychać.

  4. – Co oskarżony ma na swoja obronę?
    – Panie sędzio, życie z nią było jak balansowanie na krawędzi: między rozpaczą a euforią, między wściekłością a czułością, między entuzjazmem a zobojętnieniem. Raz mogła być jak do rany przyłóż, a zaraz potem wszystkiego się czepiała. Na każdą moją niewinną uwagę jeszcze bardziej się piekliła. Musiałem mieć do niej anielską cierpliwość. Czasem nie wytrzymywałem, a ona tylko na to czekała, by zmieszać mnie z błotem. To była baba z piekła rodem! Ja też aniołkiem nie jestem, nie powiem…
    – Do rzeczy, proszę!
    – Ile razy wyciągałem ją na siłę z łóżka, gdzie zaszywała się na całe dni, gotowałem obiadki, zmuszałem do ubrania się i wyjścia z domu? Ona potem wychwalała mnie przed znajomymi pod niebiosa, prezenty kupowała, po świecie woziła, bo miała gest… Było w niej coś z demona i coś z anioła – nigdy nie wiedziałem, który z nich nią zawładnie. Urody mogły jej pozazdrościć anioły ze świętych obrazów, ale serce miała czarne jak smoła. A mogliśmy być tacy szczęśliwi: kochała malować, jej bohomazy dobrze się sprzedawały, nie musieliśmy się o nic martwić. Na początku, gdy się poznaliśmy, chciała mi nieba przychylić, a koniec końców zgotowała mi piekło. I co? Skończyła, jak skończyła!
    – Do tego właśnie zmierzam. Niech oskarżony opisze, co się zdarzyło tego feralnego dnia.
    – No dobrze, przyznaję, poniosło mnie. Krzyknąłem, że zostanie sama jak pies, że dosyć mam życia z chorą na dwubiegunówkę, a ona trzasnęła drzwiami od łazienki i połknęła garść tabletek na uspokojenie.
    – W takim razie czemu na szyi miała krwawe wybroczyny?
    – Czy muszę odpowiadać na to pytanie?

  5. Węgry to dla mnie kraj wytęskniony. Marzyłem o nim odkąd oczarowała mnie uroda języka, zamknięta w dźwiękach piosenek prezentowanych w radio. Chciałem słyszeć przestronność „e”, żeby czuć uśmiech, który wymusza, brzmiąc zdecydowanie szerzej niż w polskim, i móc nie dobijać do fundamentów polskiego „dź”, a pozostać w zawieszeniu miękkiego „gy”, i delektować się domyślnością węgierskiego „y”, które jest jak liczba urojona w matematyce, bo istnieje, ale nie każdy je dostrzeże, wulgaryzując toast do prymitywnego „egeszege”, a ono przecież niesie się tak pięknie, ciągnąc za sobą delikatne jot, które niczym pogłos nadaje mu głębi, barwy.

    Jestem na Węgrzech, patrzę na dym, snujący się z kociołków ustawionych w kilkunastometrowym rzędzie, w których warzy się sedno dzisiejszego wieczoru. Konkret pörköltu, u nas zwanego mylnie gulaszem, z łatwością wygrywa z niebiańską magią językowych imponderabiliów. Warzywno-mięsny gęsty zapach obezwładnia. Miseczka, wypełniona czerwoną zawartością udekorowaną białym śmietanowym kleksem, już stoi na stoliku. Pierwsza łyżka. Zaskoczenie, że węgierska potrawa nie pali ogniem papryki. Miękkie warzywa rozpływają się w ustach, a kawałek wołowiny wymaga lekkiego przeżucia. I dopiero wtedy dociera ostrość papryki. Nie jest nachalna, jest jej tyle, by postawić akcent, dopełnić smak, by zachęcić do ponownego sięgnięcia do miseczki. Drugi raz sięgam więc głębiej, zagarniam pewniej i więcej. Znowu powoli żuję mięso i czuję błogosławiony smak śmietany, który nie pozwala memu słowiańskiemu podniebieniu pogrążyć się w paprykowym piekle. Z każdym kolejnym ruchem łyżki jestem coraz bardziej wdzięczny Miklosowi, Jánosowi lub Jenő za tę czerwoną kulinarną radość.

  6. Jedna spadła z nieba obijając sobie tyłek o twarde podłoże, a druga wyłoniła się, w pocie czoła, z otchłani piekielnej. Z niemałym zaciekawieniem obydwie przechadzały się po ziemi. Aniela zachwycała się każdym promieniem słońca, dotykiem trawy, która łaskotała jej bose stopy, a nawet huraganem, który z potężną siłą smagał jej pióra. Lucyna zaś szukała dogodnej ofiary, którą mogłaby podjudzać do czynienia zła. I tak oto Kain zabił Abla, a strach zapanował na ziemi. Z biegiem czasu, świat zmieniał się jak w kalejdoskopie. Ludzie nie byli tylko źli czy tylko dobrzy, każdy miał w sobie pierwiastek dobra i cząstkę zła. Coś pomiędzy czernią i bielą. Wtedy Aniela i Lucyna zrozumiały, że nie mogą współistnieć osobno, bo dobro nie może istnieć bez zła, inaczej jakby ludzie je rozpoznali? Po latach walk i nieprzerwanych kłótni, wreszcie się dogadały. Teraz siedząc ramię w ramię na najwyższym szczycie, spoglądały z uśmiechem na ludzi, zdając sobie sprawę i rozumiejąc, że człowiek może robić coś złego mając dobre intencje, jak na przykład ukraść jedzenie, aby wykarmić głodująca rodzinę i na odwrót. Tylko czy zabicie mordercy może faktycznie przynieść światu coś dobrego?

  7. Najwyższy Stwórca patrzył na kulę. Dwa słowa: niebo-piekło i membrana pomiędzy nimi, rozdzielały połówki pulsującego tworu. Wewnątrz małe ludziki wspinały się po lepkich ścianach kuli, zawisały na membranie i próbowały przeciskać się do górnej, niebieskiej części. Część z nich spadała w kłębiącą się ludzką masę w dole czerwonej części, ale nie ginęła. Zaczynała wędrówkę od nowa i nadludzkim wysiłkiem docierała z powrotem do ścianek sfery.
    Nielicznym udawało się przecisnąć przez oczka membrany. Tym najwytrwalszym i najszczuplejszym. Dzieci z racji swego rozmiaru, też przechodziły od razu, jeśli nikt większy od nich nie zepchnął ich brutalnie na dno piekła.
    Dlaczego tak bardzo chcą do nieba? – Stwórca poskrobał się po brodzie.
    Stworzył sferę sześć miliardów lat temu, równocześnie z całym wszechświatem.
    Pulsowała czerwono-niebieskim blaskiem i była czystym ideałem. Jego oczkiem w głowie.
    Do czasu, aż pojawił się Adam.
    Wczołgał się do sfery razem ze swoją kobietą. Jak miała na imię? Ewa?
    Potem już poszło szybko. Mnożyli się jak szaleni i wszyscy po śmierci zjawiali się w kuli.
    Nigdy jej nie dotykał. Ale może powinien?
    Zbliżył się. Czerwona połowa pulsowała i wydzielała ciepło.
    Dotknął miękkiej powierzchni. Docisnął i poczuł jak coś zasysa go do środka.
    Najwyższy Stwórca krzyknął i zaczął walczyć, ale tłum w środku sfery był silniejszy. Ludziki ciągnęły coraz mocniej. Najpierw ramię. Potem tułów. I broda.
    Ostatnią rzeczą, którą Najwyższy zobaczył był chłopiec.
    Dziecko spojrzało mu w oczy i spytało: Pan Bóg?
    Nie zdążył odpowiedzieć, bo kula pochłonęła go.
    Później zaś zaświeciła jaskrawym błękitem i zadrżała.
    Ludziki znieruchomiały i nagle krzyknęły wesoło: Z MARTWYCH WSTAJEMY!!!

  8. Musiało się to wydarzyć późnym latem albo wczesną jesienią, może gdzieś na skraju września i października? Noce stają się już wówczas chłodne, chociaż jeszcze nie zimne i wydłużają swoje panowanie stopniowo odbierając władzę porankom. Aura z narastającą pewnością siebie i coraz częściej usiłuje przekonać do tego by pozostać w domu. Zdaje się wpychać w objęcia wygodnego fotela, na oparciu którego spoczywa gotowy do usług wełniany koc oferujący przyjemne uczucie ciepła oraz błogości.

    Wydarzenie, lub jeśli ktoś woli krótka opowiastka, przytrafiła się w piątek.
    Obudziłem się jak to mam w zwyczaju wcześnie. Nie zapalając światła aby nie budzić Nati, w piątki bowiem później udaje się do biura, ale i wcześniej je także opuszcza, z na wpół przymkniętymi wciąż powiekami przeszedłem do łazienki, tuż przy naszej sypialni.
    Ujrzałem ją gdy tylko odsłoniłem żaluzje. Ni siedząc ni leżąc, tkwiła na ławce przed naszym domem, zaraz po drugiej stronie ulicy. Nie pierwszy raz zresztą ją tam widziałem.
    Uruchomiłem niewielki głośnik bluetooth – mała dogodność naszych czasów – z którego popłynął głos audycji radiowej i przystąpiłem do porannego rytuału – golenia, będącego dla mnie również powolnym wybudzaniem. Niekwestionowaną zaletą posiadania dwóch łazienek jest pewność, iż nikt nie będzie mi w tym przeszkadzał.Niespiesznie, rozpocząłem rytuał, raz po raz rzucając spojrzenia kierowane za okno na Izkę.
    Gdy skończyłem, równie cicho jak do niej wszedłem, a przynajmniej czyniąc starania by tak się to odbyło, opuściłem łazienkę i zszedłem na dół do kuchni by przygotować koktajl owocowy, który wypijam wciąż przypatrując się Izce. Porcję Nati przelewam zaś do wysokiej szklanki i zostawiam na blacie, będzie mogła wypić przed wyjściem. 

    Tak naprawdę, nie mam pojęcia jak ma na imię. W myślach nazywam ją Izka. Kręci się tu od czasu kiedy się wprowadziliśmy, czyli od mniej więcej sześciu lat, choć pewnie swoje ścieżki wydeptała tu dużo wcześniej.
    Sześć lat temu nie przedstawiała sobą tak opłakanego stanu. Jej uroda przyciągała uwagę, aczkolwiek była w niej jakaś kolizja – ostre rysy i dziewczęca delikatność. Gdy się uśmiechała – górę brało to drugie, gdy była sroga – zwyciężało pierwsze. Jej zachowanie i sylwetka posiadały trudną do zdefiniowania dumę. Nie wyniosłość, ale dumę. Dzisiaj po owej dumie zostało niewiele. Obserwuję jej powolną degenerację i upadek, jakby było to coś na kształt eksperymentu. Kiedyś, na początku naszej dziwnej znajomości, zaczepiła mnie mnie na ulicy, nic agresywnego czy nachalnego, poprosiła o papierosa i kilka moniaków. Był w tej prośbie przejmujący smutek, który ogarnia mnie do dzisiaj, za każdym razem gdy na nią patrzę. Widzę w niej kogoś, kogo kiedyś znałem.

    Na zewnątrz brzask pomalował już niebo na różowo. Narzucam bluzę, wzuwam na nogi buty, sznuruję i zabezpieczam sznurówki przed rozwiązaniem. Irytuje mnie gdy podczas biegania się rozwiązują. Nati wynalazła dla mnie w necie specjalne gumki, które temu przeciwdziałają. To ona w naszym związku jest bardziej techniczna, a ja od bajania w chmurach. Wychodzę. Poranek orzeźwia wilgotnym chłodem. Przecinam ulicę, mijam bramę skwerku, która na noc bywa zwykle zamykana i naddając nieco drogi wybieram ścieżkę prowadzącą obok Izki.
    Leży, chociaż bardziej trwa w półświadomości na ławce. Brudna, zmięta, podeptana, po brodzie spływa ślina. Przechodzę na tyle blisko by przekonać się, że oczy wciąż ma otwarte, ale gdzie, bądź co przez nie widzi pewnie tylko ona sama potrafi powiedzieć. Bardziej niż ludzką istotę przypomina dziką zwierzynę, zmęczoną i zagonioną do klatki. Mruczy coś pod nosem. Przeżywa swoje piekło i nie mi oceniać czy jest w tym godność. Na co, lub na kogo czeka? Głupie pytanie.
    Uruchamiam smartwatcha, także prezent od Nati, który zaczyna odliczać czas 10 kilometrów jakie codziennie pokonuję. Biegnę w stronę parku.
    * * *
    Z Izką chodziłem do jednej klasy w ogólniaku. Początkowo wyłącznie się mijaliśmy, lecz z czasem zaczęliśmy obracać się pośród tych samych znajomych. Polubiłem ją, wszyscy ją lubili. Wesoła, inteligentna, zabawna, z ciętym humorem, a do tego niezwykle atrakcyjna. Tej mieszanki zazdrościło jej wiele dziewczyn, a mnie zawsze cieszyło gdy dostrzegałem ją w tłumie. Po liceum zgubiliśmy się. Wyjechałem do Włoch na studia, z Izką nie wiem co się działo, miała iść na ASP.
    Dużo później w przypadkowej rozmowie, nie pamiętam od kogo, usłyszałem, że Izka ma romans ze strzykawką i stała się bywalczynią placu Grunwaldzkiego. Absurd! Izka ?! Po co miałaby to robić?!
    Pamięć zaczęła mi jednak podpowiadać zdarzenia, które łączyły się w całość jak kropki. Natknęliśmy się kiedyś przypadkiem na siebie w okolicach placu. Dwa, trzy lata temu, kiedy przyjechałem odwiedzić rodziców. Wychodziła z bramy jednej z kamienic położonych przy placu. Mój widok wyraźnie ją zaskoczył, speszył, a przecież nie widzieliśmy się wówczas od bardzo dawna, od chwili mojego wyjazdu na studia. Rozdrażniona zbyła mnie zwyczajowym nigdy się nie wydarzy – musimy się zdzwonić.

    Oczywiście nie zdzwoniliśmy się i ponownie spotkałem ją dopiero kilka lat później. To raczej niewielkie miasto, chociaż część jego mieszkańców gotowa temu zaprzeczyć traktując moje słowa jako afront, i mimo że bywałem w nim coraz rzadziej, przypadkowe spotkanie było kwestią czasu. Tak też się stało.
    Siedziała na schodach czegoś, co kilkadziesiąt lat temu funkcjonowało pod onieśmielającym szyldem „Elegancja Italiana”. Wykwit luksusu wczesnych lat dziewięćdziesiątych.
    Dostrzegłem ją z daleka, chociaż nie odrazu rozpoznałem. Brudne ubranie, sama również przykurzona i nieświeża, włosy skołtunione i podobnie jak reszta, wymagające mycia. Całą sobą przedstawiała rozpacz – wymięta, brudna, odstręczająca z ziemistą cerą.
    Siedziała wygięta w nienaturalny sposób, trochę jak mim, z głową zwisającą między kolanami. Jakby w letargu. Gdy dawała radę wykrzesać z siebie odrobinę sił, podnosiła ją na wysokość kilkunastu centymetrów omiatając tępym, nic nie widzącym spojrzeniem ulicę, po czym opuszczała do pozycji wyjściowej.
    Przeszedłem wolno obok. Nie poznała mnie. Niby jak? Ja natomiast nie znalazłem w sobie odwagi by do niej podejść. Niby po co? Nie byłem w stanie nic zaoferować. Tylko żal. Od tamtej pory jej nie spotkałem.
    * * *
    Gdy niecałą godzinę później przechodziłem przez skwer wracając do domu, dziewczyny nie było już na ławce. Dealer dotarł – skonstatowałem, nie wiem czy ze smutkiem. Minęliśmy się z wychodzącą Nati w drzwiach. Uśmiech, życzenia miłego dnia, a ponieważ ściekałem potem, pozbawione tym razem przytulenia i zwyczajowego cmoknięcia. Po wrzuceniu przepoconego ubrania do pralki, pozostawało już tylko wejść pod prysznic.
    Wczesne przedpołudnie spędziłem na wymianie uszczelki w lodówce. Napomknąłem, że nie należę do mężczyzn obeznanych z gadżetami technicznymi i równie słabo odnajduję się w pracach wymagających majsterkowania. Mój poziom rozemocjonowania nie wzrasta na widok wiertarki bądź innych narzędzi mechanicznych. Niemniej, noszę w sobie pierwiastek mężczyzny tradycyjnego i od czasu do czasu odczuwam konieczność jego uwolnienia porywając się na drobne prace konserwacyjno naprawcze rzeźbiąc wtenczas, głównie sam dla siebie, wizerunek mężczyzny bez którego dom runie.
    Spełniony i dowartościowany sukcesem, czego udokumentowanie stanowiła uszczelka w drzwiach lodówki, przeniosłem się do gabinetu, jak nazywamy odrobinę na wyrost pokój stworzony przede wszystkim na moje potrzeby. Cisza władająca domem, może kot śpiący na parapecie za biurkiem, ale on akurat zawsze tam drzemie, słońce za oknem, być może coś o czym nie mam pojęcia, sprawiało, że tłumaczenie tekstu, którego podjąłem się dla agencji, jakby samo się układało. Opanował mnie wszechogarniający optymizm.

    Wkrótce po wybiciu południa zrobiłem sobie przerwę. Przygotowałem lunch i usiadłem w salonie, którego okna wychodzą na przeciwległą stronę budynku, na przydomowy mini ogród. Stoją w nim niewielki stolik oraz krzesła, które wyglądają być może uroczo, lecz w rzeczy samej są piekielnie niewygodne. Ale są, stoją i prezentują się niczego sobie w naszym skromnych rozmiarów ogrodzie.
    Jadłem w samotności, jeżeli nie liczyć nagle rozbudzonego kota. Samotne spożywanie posiłków jest mało przyjemne, sprowadza przyjemność jaką jest jedzenie wyłącznie do funkcji życiowej. Powinno się jadać w towarzystwie, nawet jeżeli odbywa się milczeniu. Oczywiście nie złowrogim milczeniu, nasyconym niechęcią  i wrogością, lecz takim przyjemnym, lekkim, dobrze nastawionym i otwartym. Bo paplanina może męczyć; w dzisiejszych czasach za dużo międlimy jęzorami, a umieć ze sobą milczeć, to najwyższy szczebel bliskości.

    Dopiero po zakończeniu jedzenia, kiedy uprzątnąłem wszystko ze stołu, a brudne naczynia wylądowały w zmywarce podszedłem do okna i zobaczyłem, że siedzi w naszym ogródku, na naszych niewygodnych krzesłach. Papierowe torby, które tkwiły na stole i początkowo wzięte przeze mnie za torby z zakupami były de facto torbami aptecznymi, gdy z większą uwagą się im przyjrzałem. Ona zaś siedziała z podciągniętym rękawem bluzki, w drugiej ręce dzierżąc strzykawkę, którą co jakiś czas wkuwała się w przedramię obnażonej ręki. Po każdym takim zabiegu kołysała się na krześle, jakby dopadał ją atak choroby sierocej.
    Dla moich oczu było to szokujące. Szokujące i odrażające. Ciało mi stężało, twarz wykrzywił grymas zniesmaczenia.
    Syn naszego sąsiada – Yannicka, latem ubiegłego roku zbudował w rogu ogrodu niewielką sadzawkę, która miała być hodowlą kijanek. Z kijanek niewiele wyszło, ale w sadzawce przy okazji deszczu zbiera się woda.
    Izka korzystała z owej sadzawki, nabierając brudną wodę mieszała ją z tym co sobie wstrzykiwała. W głowie kołatała mi się informacja, iż apteki wydają strzykawki darmowo, co wyjaśniało apteczne, papierowe torby.
    Nie podobało mi się to co widziałem. Nie chciałbym aby oglądały to moje lub inne dzieci. Lecz kim u licha jestem by wyznaczać moralne standardy? Znamienity i znakomity, bohater tej historii bezwzględnie pozytywny.
    Nie zamierzałem lać wrzątku na jej głowę. Najwyraźniej była w swoim własnym niebie – knockin on heaven’s door , jakkolwiek to niebo wygląda. Poranek w piekle, popołudnie w niebie. Kto wie, które z nas jest w nim częściej?

    Interwencji wszak nie zaniechałem. Postarałem się by miała jak najłagodniejszy przebieg, ale nie zamierzałem udawać, że wkuwanie w żyły pod naszymi oknami mnie nie rusza.
    Otworzyłem okno i bez podnoszenia głosu, dzieliło nas zaledwie kilka metrów, zawołałem Izkę. Najwyraźniej trafiłem w okres większej świadomości, bo Izka całkiem chyżo zareagowała na moje wołanie. Bez krzty wzgardy wyłuszczyłem swoje bolączki – że nie podoba mi się to co robi, że ogródek jest prywatną przestrzenią i proszę by go opuściła. Pomyślałem sobie, że może mój komunikat i dołączone argumenty mogą się okazać nazbyt skomplikowane w zetknięciu ze spustoszeniem Izkowego umysłu, ale nie. Izka wprawdzie z błędnym wzrokiem, ale podniosła się z naszego niewygodnego krzesła ogrodowego, posłała mi promienny uśmiech odsłaniając garnitur zaniedbanego uzębienia, o dziwo dość rozsądnie przeprosiła i powoli, z godnością oraz spodniami opuszczonymi do połowy pośladków, zadowolona, opuściła ogródek.

  9. Do nieba zawsze towarzyszy jej anioł. Kiedy chce zboczyć w normalność, nie pozwala. Przytrzymuje. Pamięta, jak zapragnęła zejść z huśtawki i zostać w spokojnej okolicy z wszystkim porami roku, zwyczajnymi ludźmi, zwyczajnymi szczęściami i nieszczęściami. Zawsze trzyma ją mocno z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nie rozmawiają. Ona boi się zapytać. Zostaje sama w niebie.
    Piekło – niebo.
    Tańczy wśród płomieni. Roztapia się w nich jak najszlachetniejszy kruszec. Zapomina o zielonej trawie i normalnym szczęściu. Przesiewa przez palce diamenty, złoto, ametysty, rubiny. Grzeje się w ich blasku. Rozkoszuje śliskim dotykiem szlachetnych kamieni. Raduje się swoim pięknem, wszechmocą, doskonałością. Jest gorąco, wszystko widzi intensywnie: złoto, czerwono, niebiesko, zielono. Jest piękna, niedościgła. Wiruje, tworzy, jest nieskończonością. Szaleństwo przydaje wspaniałości. Nie ma piekła, już nigdy…
    Wycieńczona bezsennością, wysiłkiem doskonałości, wiecznym ogniem i wiecznym dniem zaczyna spadać, koziołkując, kręcąc się wokół własnej osi. W wirze i pędzie wszystko migocze, krwawi, nic po drodze nie widać. Nie ma pór roku, zwyczajnych szczęść i nieszczęść. Ląduje, wzniecając szary pył. Dusi się. Bardzo boli.
    Niebo – piekło.
    W piekle nie ma żaru ani płomieni. Śmierdzi spalenizną. Jest szary popiół, który wdziera się do oczu i płuc. Oddycha nim, przykrywa się, żeby nic nie widzieć i nie czuć. Jest bezruch, nic nie dzieje się. Nie ma miłości, przebaczenia ani zwykłego życia. Świat do góry nogami, który szczelnie oblepia cierpieniem. Wszędzie szarość, na obrzeżach ciemność. Jest przerażająco. Zwija się w embrionalny kłębek i cierpi bez końca.
    Piekło – niebo. Koń na biegunach.

  10. Nie to nie mogło być niebo. Tu było strasznie i okropnie cuchnęło ekskrementami. Widać jednak Bóg nie wysłuchał mnie i wylądowałem w piekle.
    – Kto przekroczy tę linię ten zginie – wykrzykiwał starszy mężczyzna w progu pokoju.
    Ten młody w kącie na łóżku bełkotał straszliwie. Po chwili dostrzegłem, że jest związany. Spojrzałem w okna. Zza krat z trudem przedzierało się słońce.
    Chciałem wstać, lecz powstrzymały mnie zawroty głowy. Po chwili do pokoju zajrzał młody człowiek w kurtce. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się od ucha do ucha.
    – Już miałem wychodzić, ale postanowiłem sprawdzić czy pan się już nie obudził.
    – To gdzie ja właściwie jestem? – spytałem zdezorientowany.
    – To pan się nie domyśla?
    Pokiwałem przecząco głową.
    – W szpitalu psychiatrycznym. Tu się standardowo bada niedoszłych samobójców.
    – A więc jednak. Nie udało się.
    – Nie masz się czego smucić. Żyjesz. I musisz zacząć wszystko od nowa. To twoja szansa.
    – Myślisz? – odruchowo też przeszedłem na ty, bo to co powiedział poruszyło mnie.
    Ta rozmowa okazała się kluczowa. Postanowiłem zapomnieć o mojej nieszczęśliwej miłości. Już zapomniałem. Przenieść się do dużego miasta. Pracę na pewno znajdę, ale chcę się też uczyć. Pójdę na studia. Zawsze pociągały mnie komputery, a jak mi się uda to będę miał poszukiwany zawód i dobrze zarobię. Mogę zupełnie zmienić swoje życie.
    To postanowienie pomógł mi zbudować ten młody doktor. Dopiero co po studiach. Byłem jednym z jego pierwszych pacjentów. Jak tylko mi się ułoży to wyślę mu kartkę. Żeby wiedział, ze pamiętam o nim i o pomocy jakiej mi udzielił.

  11. Długość: 1681 zzz
    Tytuł: Wódka z sokiem malinowym.

    W tym ostatnim szocie poczuła więcej malinki niż gorzkiej wódki.

    – Ta piosenka, co to za gówno? – powiedziała Anka.
    – Cardi B. Zostaw – Aśka nieśmiale bujała głową w monotonny rytm głębokiego basu i głosu pewnej siebie raperki. – Daj mu szansę.

    Dziewczyny spojrzały na nią podejrzliwie, a ona podgłośniła. Potrząsając ramionami i głową wypowiadała cicho słowa, jakby to ona była Cardi B.

    W odpowiednim momencie wstała i powtórzyła za artystką mierząc palcem w Ankę:

    I don’t cook, I don’t clean
    But let me tell you how I got this ring (Ayy, ayy)

    Dalsza część wieczoru to było Livin la vida loca. Wirujący derwisz. W Łóżku, przemiana w helikopter i czarna dziura taka sama jak w jej kurtce, która leżała na kanapie. Zaraz obok rajstop.

    – Ja pierdolę – wywołane przez dzwoniący budzik.

    Znalazła telefon zakopany w pościeli. Pięć procent baterii. Dwanaście nieodebranych połączeń od dziewczyn i czterdzieści minut do wyjścia.
    Musiała być jeszcze lekko pijana, inaczej wzięłaby na żądanie.

    Aśka, jesteś Senior Accountant. Dwie kawki, kaloryczna kanapka z jajkiem i będziesz czarować w tym pieprzonym excelu, uśmiechnęła się do siebie w lustrze. Powinnam to wszystko spisać, dodała.

    Taksówkarz, jechał jakby zbierał punkty za gwałtowne hamowanie i przyspieszanie. To był błąd, poczuła to w momencie kiedy z jej pustego brzucha próbowały się wydostać resztki wódki.
    Na śniadaniu było tylko gorzej. Dziewczynom z księgowości zebrało się na gadanie – próbowała przetrwać przeglądając komentarze na pudelku.

    – Asiu, coś się stało? – zagadała ją Monika, stażystka.
    – Rozwód, młoda – nie oderwała wzroku od smartfona.

    Stażystka spojrzała w dół i zaczęła niepewnie, powolnie nabierać płatki śniadaniowe na łyżkę.

  12. Z nieba do piekła

    Ewa zarejestrowała się za namową brata na portalu randkowym. Tego dnia czuła się zrezygnowana i nie widziała żadnego sensu w życiu. I wtedy zaczepił ją inteligentnie gość w zielonej czapce z daszkiem, który na zdjęciu profilowym stał za sterem . Bardzo szybko zaczęli prowadzić korespondencję e-mailową, która zaobfitowała w pełne emocji zwierzenia obojga.

    Gdy pierwszy raz umówili się w „Gnieździe Piratów”, chłonęli w rozmowie siebie nawzajem. I czuli się ze sobą tak dobrze, jakby znali się od dawna. Aśka czuła się jak w niebie.

    Gdy pojechali na Mazury, wstąpili na pyszną wojskową grochówkę w leśnym zajeździe i wciąż rozmawiali. Słuchali siebie nawzajem jak urzeczeni. Gdy Aśka jeszcze rano spała, Jarek pojechał kilka kilometrów dalej, żeby kupić croissanty z nadzieniem czekoladowym, a potem jedli je z kawą na werandzie w środku lasu.

    Po raz pierwszy zabrał ją na jacht i pokazał, co trzeba zrobić, żeby płynąć. Musiała mu pomagać i chciała tego. A wieczorem leżeli na pomoście i patrzyli w gwiazdy. Nie mieli wątpliwości, że chcą być razem. Jarek był zafascynowany Aśką a ona nim. Zgrany duet. Ale mieli szczęście, że się spotkali!

    Gdy wyjechał na regaty, spała w łóżku z jego koszulą. Gdy wrócił kontynuowali ten romans, choć ona nigdy nie patrzyła na nich w ten sposób. I tylko kiedyś, poczuła że będzie przez niego płakać. Zlekceważyła tę myśl, bo chciała żyć chwilą i nie martwić się tym, co będzie potem. Wierzyła, że będą razem zawsze.

    Pojechali na żagle ze wspólną ekipą, ale Aśka nie potrafiła się już cieszyć. Uwierała ją świadomość, że Jarek nie ma ochoty niczego deklarować. Byli ze sobą dwa lata. Jemu było dobrze, jak było, ona czekała na więcej. Dla odwrócenia uwagi od smutnych myśli, odczytywała nazwy jachtów, które przepływały obok nich. „Idiotka bardzo”, „Łóbódóbó”, „Prozac”, „Maydeleine”, „James Bond”. Uśmiechnęła się mimo woli.

    – To fajny facet, ale na romans. – rzucił Adam podając jej linę. Aśka też niestety zaczynała to dostrzegać. Jak również to, że Jarek ma problem z alkoholem. Zamawiał bimber u kogoś pod Warszawą i codziennie po pracy robił sobie drinka, a potem drugiego i trzeciego. Niebo zasłaniały coraz częściej chmury, które zbierały nad ich związkiem.

    Trwały mistrzostwa świata w piłce nożnej. Siedzieli u Filipa, śledząc rozgrywki.
    – Chyba jestem w ciąży i w tym towarzystwie tylko Filip nie płaci alimentów. Więc chyba wiadomo, kto będzie ojcem- chichotała Natalia. Wszyscy się z tego śmiali i Aśka zaczęła się zastanawiać, co tutaj robi? To są znajomi Jarka, młodsi od niego o pokolenie i wśród nich czuje się najlepiej. Ona nigdy nie będzie jedną z nich. Prosiła Jarka, żeby tyle nie pił.
    – Kochanie, wyluzuj.
    – Masz cukrzycę.
    – A ty się strasznie czepiasz.
    – Kamila siedzi z dzieckiem w domu i proponuje przenieść imprezę do niej – Filip odczytał sms- a. W tej chwili Jarek otworzył wiadomość w swoim telefonie. „Szkło czeka Jareczku”.
    Aśka nie wierzyła, że tego wieczoru się rozdzielą z Jarkiem. Wybrał imprezę ze znajomymi. Wracała, płacząc po drodze. Teraz już nie tylko było ciemno, ale grzmiało nad nimi.

    Był listopadowy piątkowy wieczór. Aśka po zajęciach na podyplomówce, prosto z uniwerku pojechała do „Gniazda Piratów”. Jarek w towarzystwie czuł się jak ryba w wodzie. Tańczył, śmiał się i śpiewał głośno, nie omijając żadnej kolejki. Przy wznoszeniu toastów piwo rozlewało się na stół.
    ” Ja chyba śnię” – myślała w popłochu. Przywitała się ze znajomymi Jarka. Zrobili jej miejsce przy stole, podali piwo.
    – Zdrowie!
    – Przy takim tempie będzie ci bardzo potrzebne – zwróciła smutno uwagę Jarkowi.
    Na scenie śpiewali szanty, a Jarek zachowywał się jak pies zerwany z łańcucha. Szalał. Było głośno, gorąco i dla Aśki coraz bardziej żenująco. Jej facet był w swoim żywiole, a ona wprost przeciwnie. Czuła się jakby trafiła do obcej bajki.
    – Przystopuj trochę. Proszę.
    – Przestań mnie ograniczać – dał się porwać do tańca przez koleżankę.
    . Aśka wyszła upokorzona, Była północ, a ona miała nadzieję, że dyżurna taksówka będzie czekała pod tawerną, ale najwyraźniej ktoś zamówił kurs. Poszła więc do domu na piechotę i nie mogła powstrzymać łez. Nie chce tak żyć. To nie jest jej życie. „Boże, przepraszam” – szeptała, a potem powtarzała coraz głośniej. Miała dość tego brudu.

    O czwartej nad ranem, obudził ją dzwonek u drzwi. Filip z Adamem wprowadzili Jarka kompletnie pijanego.
    – Połóżcie go na łóżku -powiedziała zrezygnowana.
    – Nie złość się na niego -rzucił jeszcze wychodząc Filip.
    Aśka otworzyła okno i zdjęła buty Jarkowi. Był zupełnie zielony na twarzy, a ona w tym momencie zastanawiała się, co ona zrobi jeśli Jarek umrze? I w tej chwili przypomniał jej się refren piosenki „Blue Cafe”

    Do nieba (nieba), do piekła
    Za tobą będę szła
    Do nieba (nieba), do piekła
    Pójdę tam, gdzie się da

    Aśka czuła, że spada z Jarkiem prosto do piekła i zupełnie nie miała na to ochoty.

  13. Obudził się z krzykiem. Z trudem usiadł na skraju łózka. Cały się trząsł. Tyle lat od tych makabrycznych zdarzeń. Te nocne ataki były coraz częstsze.
    Z trudem zapalił lampkę. Łapczywie łapał powietrze. Ręką zaczął masować zbolałe serce. Kuło niemiłosiernie.
    – Boże…- do oczu napłynęły mu łzy. Nie zmoczył się jak ostatnio. Pokój rozświetliła błyskawica i rozległ się potężny grzmot. Drgnął.
    Chwiejnym krokiem poszedł do łazienki. Zapalił światło, które oślepiło go przez chwilę. W lustrze ujrzał zmęczoną twarz starca o załzawionych oczach. Błysk i kolejny grzmot.
    Spojrzał na tatuaż na lewym przedramieniu. Wspomnienia powróciły. Czemu nie umarł wraz z innymi? Gdzie te leki?! Trzęsące się dłonie nie mogły utrzymać pojemniczków. Opadł na kolana i zaczął płakać.
    Jak umrze i trafi przed oblicze Boga to poprosi go o przeniesienie do nieba . A jeśli Bóg zapyta czemu…
    – Bo w piekle już byłem! – krzyknął przez łzy dławiąc się łzami i atakami paniki.
    Wspomnienia z Auschwitz nie dawały mu zapomnieć i powracały raz po raz…

Dodaj komentarz