Michał Paweł Garapich w „Dzieciach Kazimierza” opisuje swoiste genealogiczne śledztwo. Jego przodek, tytułowy Kazimierz, dziedzic Cebrowa, zostawił po sobie ponad dwadzieścioro dzieci, w tym tylko siedmioro ślubnych. Zostawił po sobie także podziały wewnątrzrodzinne, niezabliźnione rany, milczenia. Teraz jego potomek usiłuje to wszystko scalić.
Pozwolę sobie zacząć ten tekst od osobistej refleksji. Rozumiem Michała P. Garpicha, pasję i nieustępliwość, z jaką chce poukładać historię rodzinną, oddać wszystkim krewnym zepchniętym niesłusznie poza nawias tej historii właściwe im miejsce. Sam po godzinach zajmuję się genealogią. Kiedyś zdałem sobie sprawę, że nie wiem nic o przodkach mojego ukochanego dziadka – nawet imion jego rodziców nie byłem pewien. W ciągu kilku lat w trakcie badań genealogicznych dotarłem kilka pokoleń wstecz. Podobnie jak autor Dzieci Kazimierza wydobywałem zmarłych z niebytu, starałem się uzupełnić ich dzieje, scalić w jedną przekonującą narrację. Z tego względu książka Michała P. Garapicha jest mi bardzo bliska. Tak, rozumiem to „taplanie się” w Styksie, które z nieszkodliwego hobby nagle zamienia się w uzależnienie, w swoistą misję.
Dzieci Kazimierza otwiera mroczna scena. Oto czerwcowej nocy 1903 roku Michał Grzegorz Garapich (na zdj. obok), właściciel dóbr ziemskich w Cebrowie na Podolu, wyrusza na cebrowski cmentarz w towarzystwie dwóch dorosłych synów i służących. Mają zamiar wykopać ojca i brata Michała Grzegorza Garapicha leżących między chłopami i przenieść ich szczątki do leżącej nieopodal dworu kaplicy. To wystąpienie nie tylko przeciwko cebrowskemu porządkowi, ale także przeciwko ogólnoludzkim prawom. Zachodzi tu łamanie tabu śmierci, porozumienia między żywymi i umarłymi. Przeszło sto lat później potomek Michała Grzegorza Garapicha i tytułowego Kazimierza znajdzie się na tym samym cmentarzu, aby grzebać w rodzinnych tajemnicach.
A historia jest warta odkrycia – choć dotyczy konkretnych osób ma w sobie coś głęboko uniwersalnego, świadczącego o czasach, w których się rozgrywa. Kazimierz Garapich (na zdj. z prawej) założył kilka rodzin. Jedną ze swoją ślubną żoną, pozostałe – z konkubinami. Z tego zrodziło się blisko trzydzieścioro dzieci, niektóre umarły w niemowlęctwie, inne dożyły dorosłości. Wszystkie rodziny żyły obok siebie w Cebrowie – ta legalna we dworze, te mniej legalne w wiejskich domach zaopatrzonych hojnie w morgi. Niektóre dzieci nieślubne mieszkały we dworze (funkcjonując „w nowej kategorii ludzi, pomiędzy dworem a wsią”). Kazimierz w większości dbał o swoje konkubiny i potomków. Stworzył „rodzaj archaicznej poligamii z piramidą żon, dzieci i wspólnotą gospodarczą”. Ile w tym wszystkim namiętności, ile wyrachowania, ile ludzkich dramatów? Możemy się tylko domyślać. A dworski świat Cebrowa przecież niedługo miał przeminąć, zmieciony dwudziestowiecznymi zawieruchami Wielkiej Historii.
Michał P. Garapich (na zdj. poniżej) miał bardzo trudne zadanie. Posiłkując się zawartością archiwów, pamiętnikami dwójki krewnych (a ci wiele rzeczy pamiętają odmiennie, inne kodują w sobie tylko znany sposób lub celowo pomijają) próbował odtworzyć historię rodziny. Historię niewygodną, pełną wciąż żywych podziałów na lepszych i gorszych, panów i sługi, prawych i „lewaków” (to tylko jedno z wielu określeń na dzieci nieślubne). Dotarł do jeszcze żyjących krewnych i ich potomków. Musiał się zmierzyć z milczeniem, niechęcią, przekłamaniami, przypuszczeniami, interpretacjami. A to wszystko bez pewności, że dojdzie do prawdy.
W Dzieciach Kazimierza z pasją godną antropologa snuje opowieść „o ścieraniu się zapominania i pamiętania, jakby jej bohaterowie nie mogli się zdecydować, czy są w świecie śmierci lub życia, czy też dryfują gdzieś pomiędzy”. Wydobył z rodzinnego zapomnienia Cebrów, ale to miało swoją cenę. Jak pisze: „nagle Cebrów z mitycznego świata, którego już nie ma, z jakiejś odległej galaktyki, zamkniętej i zapieczętowanej trumny okazał się normalną wsią położoną sto dwadzieścia kilometrów na wschód od Lwowa (…), mieszkają tam prawdziwi ludzie, krewni pamiętający Garapichów, piją wódkę, są tam nawet zachody słońca i można tam pojechać na wakacje, i generalnie mimo apokalips, wojen, ucieczek i pogromów, Cebrów trwa, tak jak trwają cebrowianie. Nagle okazało się, że to nie odległa historia, ale w miarę klarownie połączona z przeszłością teraźniejszość”. W tę rodzinną historię wplątano dziesiątki osób. Trochę trudno rozeznać się we wzajemnych koligacjach – szkoda, że książki nie zaopatrzono w porządne drzewo genealogiczne (zaproponowana „mapa postaci” jest mało czytelna). Jednak może nie imiona i daty liczą się tu najbardziej?
Bardzo gęsta to relacja. Łatwo zrozumieć obsesję z jaką wciąż obraca te same historie w słowach, nawiązuje na nowo do pewnych wątków, stara się przejrzeć ukryte znaczenia poszczególnych scen, ich symbolikę. Jest tu i prosty lud ratujący dziedzica (ojca wsi) przed śmiercią, jest biesiada urządzona na przebłaganie i żywych, i umarłych, jest nieboszczka, która podczas pogrzebu wstaje z trumny, jest seks na kasztanie zwiastujący śmierć, jest album, w którym zdjęcia młodego człowieka zabitego przez lawinę sąsiadują z tymi przedstawiającymi beztroskie wakacje, jest dzwoneczek – symbol dawnego porządku, są zakopane płyty nagrobne oraz ocalone lustro. Pojawia się nawet lisi Marsjasz. Miejscami można odnieść wrażenie, że ma się do czynienia z nową wersją Lali Jacka Dehnela. I tu razem z potomkiem pewnej rodziny poznajemy wspomnienia, odtwarzamy trudną historię, obserwujemy walkę pamięci i zapomnienia. Gdzieś w tym wszystkim tkwi też miłość sytuująca się ponad pokoleniami, ponad epokami.
Warto wziąć udział w tym porywającym śledztwie genealogicznym Michała P. Garapicha.
Źródło cytatów: Michał P. Garapich, Dzieci Kazimierza, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2019.
Źródło grafiki: https://czarne.com.pl/katalog/autorzy/michal-p-garapich i https://www.rdc.pl/podcast/rody-i-rodziny-mazowsza-21-12-2019/