Pora zaprosić was na kolejny konkurs Pasji Pisania. Tym razem bohaterką waszych tekstów będzie książka. Na zwycięzców czeka zbiór znakomitych wywiadów Aleksandry Rybki „Pokaż mi swoją bibliotekę”.
„Nasza historia zapisuje się w przeczytanych książkach” (Justyna Sobolewska).
Kilka miesięcy temu sięgnąłem po książkę Aleksandry Rybki Pokaż mi swoją bibliotekę. Pochłonęła mnie od pierwszych stron! Wszystko wydawało się tak cudownie znajome! To zbiór bardzo interesujących wywiadów z ludźmi literatury. Aleksandra Rybka pyta swoich rozmówców o ich księgozbiory, o książkowe zwyczaje, o czytelnicze zachwyty i porażki. Więcej o Pokaż mi swoją bibliotekę mogliście przeczytać w pierwszej majowej „Lekturze na weekend”.
Cieszę się, że dziś mogę się z wami podzielić tą świetną książką. Wspólnie z Aleksandrą Rybką i Wydawnictwem Znak przygotowaliśmy dla was pisarsko-czytelniczy konkurs. Pytanie konkursowe brzmi:
Jakie jest twoje najpiękniejsze wspomnienie z książką?
Czyli która książka zrobiła na was wrażenie i dlaczego? Jak to się stało, że okazała się ważna? A może czuliście się związani z konkretną historią, bohaterem czy bohaterką? Nie chodzi nam oczywiście o recenzje, ale o wasze wspomnienia, wasze czytelnicze emocje. Chcemy posłuchać opowieści – urzekających, wzruszających, zabawnych, może strasznych. Spośród nadesłanych tekstów Aleksandra Rybka wybierze trzy najciekawsze prace, a ich autorzy otrzymają egzemplarze Pokaż mi swoją bibliotekę.
Wasze prace nie powinny przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Wklejajcie je w formie komentarza do niniejszego wpisu. Czekamy na nie do 28 czerwca włącznie.
Moi drodzy, do piór! I do czytelniczych wspomnień… Czekamy!
Źródło cytatu: Aleksandra Rybka, Pokaż mi swoją bibliotekę, Wydawnictwo Znak, Kraków 2020.
Moje najpiękniejsze spotkania z książką dotyczą literatury fantastyczno-naukowej. Pasjonuje mnie ona od wczesnego dzieciństwa kiedy zaczytywałem się w powieściach młodzieżowych wzbogaconych o modne wtedy wątki fantastyczno-naukowe. Przyjemnie było z nimi podróżować w kosmosie czy być obsługiwanym przez inteligentne roboty.
Później przyszła kolej na opowiadania np. z tomu „Kroki w nieznane” i powieści, które siały we mnie zwątpienie w realność naszego świata. Bywało bowiem, że autor doprowadzał ludzi do konkluzji, że są tylko zwierzątkami w klatce, których pilnuje jakaś superinteligentna cywilizacja. Taka mniej więcej jest powieść wybitnego pisarza amerykańskiego Philipa K.Dicka pod tytułem „Ubik”. Autor wprowadza w niej stan pośredni pomiędzy życiem, a śmiercią definiując istoty półumarłe, z którymi można się kontaktować jeśli są w wyspecjalizowanej instytucji tzw. moratorium. Inną niezwykłą innowacją w tym świecie jest wszechobecność organizacji zrzeszających jasnowidzów, telepatów i innych, posiadających zdolności psioniczne postaci, oferujących swoje usługi każdemu, kto jest za nie w stanie zapłacić.
Fabuła tej powieści toczy się wokół ataku na grupę, której wydaje się, że tylko jeden z jej członków zginął. Tymczasem powieść zmierza do konkluzji, że zginęli wszyscy z wyjątkiem tej jednej osoby, która usiłuje nawiązać kontakt z grupą umieszczoną w moratorium. Słowem można się pogubić i zwątpić w realność świata zatopionego w powieści czytelnika. Ma to jednak swój niezaprzeczalny urok podnosząc zarazem czujność wobec różnych dziwów otaczającego nas świata.
Powieść jest uważana za najwybitniejszą z twórczości Dicka. Wydana w Polsce za osobistym poleceniem Stanisława Lema.
Mamy pierwszą pracę! Kto następny?
Książki to najlepsi moi przyjaciele. Z tą dewizą idę przez życie. Wychodzę z założenia, że przyjaźń ta nie musi być łatwa, lekka ani przyjemna. Może to być, jak z ludźmi, relacja trudna wręcz szorstka, byle była szczera, prawdziwa. Musi opierać się na pewnych wartościach, nieść z sobą jakiś przekaz, budzić emocje. Nie stając się jednocześnie toksyczną. Wśród wielu powieści, które przeczytałam „Pieniądze od Hitlera” Radki Denemarkovej są tą lekturą, która wywarła na mnie największe wrażenie. Wywołała silne emocje zarówno w stosunku do przeżyć i decyzji głównej bohaterki, jak i to sposobu postępowania jej oponentów. To pozycja dla tych, którzy chcą czegoś więcej niż kawałek dobrej literatury. Ta powieść zmusiła mnie do wysiłku intelektualnego. To zweryfikowania swojej wiedzy na temat stosunków niemiecko -czeskich i czesko – niemieckich, w takiej właśnie kolejności. Po kartach tej książki płynęłam jak z prądem, jednocześnie autorka nie pozostawiła mi ani na chwilę choćby cienia złudzenia, że ten rejs jest i będzie łatwy. Rzadko mi się zdarza, żeby czytany tekst tak mnie zmęczył, a jednocześnie nie pozwolił oderwać wzroku, przerwać czytanie nie poznając dalszych wydarzeń. Chłonęłam każdą literę tego tekstu, a zdania tworzyły niezwykły opis sytuacji. Jest to dla mnie jedna z tych nielicznych książek, która wyryła się w mojej pamięci i nie muszę do niej wracać, żeby uzupełnić w zakamarkach mózgu jakiś wątek. Ten tekst dla mnie stanowi niezwykłą całość i mimo kolejności zdarzeń, a może właśnie przez to nie potrafiłabym jej podzielić na fragmenty. Wracać do niej po przerwie czy też czytać ponownie wybiórczo.
Coraz bardziej zaczęłam tęsknić za matematyką. Ta nostalgia pojawiła się na pierwszym roku studiów polonistyki. Zaczęłam szukać przyczyny tej arcydziwnej tęsknoty. Brakowało mi matematycznej harmonii, wzoru, pod który podstawię kilka cyfr i mam wynik. Zatęskniłam za zbiorami, podzbiorami, iloczynem i ilorazem. W zamian za to otrzymałam iloczas na gramatyce historycznej oprócz tego jery, metatezę, palatalizacje… Gramatyka okazała się bardzo matematyczna, bo przecież jeśli za kimś lub za czymś tęsknimy, to chcemy go odnaleźć nawet w czymś obcym, byleby go tylko odnaleźć. Ja odnalazłam (ponownie) swoje uczucie do matematyki w literaturze tym razem! Jakże byłam zaskoczona, że ta kapryśna literatura, taka niezależna, często mnożąca skomplikowane, pytania egzystencjalne podsunęła mi na talerzu matematykę. Całkiem niedawno w moje ręce (i od razu w serce) trafiła książka pt. „Ukochane równanie profesora” japońskiej autorki Yōko Ogawy. Głównym bohaterem jest tytułowy profesor matematyki, jego pamięć obejmuje jedynie 80 minut, później jakby wszystko zaczynało się od początku… no prawie wszystko, z wyjątkiem matematyki. Bohater nie pamięta swojej gosposi, ale potrafi jej wyjaśnić, czym są liczby bliźniacze lub liczby zaprzyjaźnione. To wspaniała odyseja przez trudną codzienność związaną z nieuleczalną chorobą, rozjaśniana przez promyki przyjaźni i dobroci, ale również swoisty hołd oddany jedynej królowej nauk! Matematyczna pustka, którą czułam od liceum została wypełniona aż po brzegi. Jak zwykle pomogła mi literatura, która nie tylko uczy życia, ale jak widać – całkiem nieźle idzie jej również z matematyką.
A ja mam odwrotnie. Studiowałem nauki ścisłe, a zaraz po studiach zatęskniłem za literaturą.
Nie lubię fantastyki. Omijam z daleka. Kilka lat temu zdarzyły mi się wakacje, podczas których jedyną rozrywką na wieczór były dwie części „Władcy Pierścieni” na DVD (nie pamiętam, żebym posiadała wówczas wiedzę o ostatecznej liczbie woluminów). Obejrzałam. Niechętnie. Nie zwróciłam uwagi na owłosione stopy hobbitów. Bitwę w Helmowym Jarze słodko przespałam.
Urlop się skończył, wróciłam do rzeczywistości, ale w mojej głowie trwała podróż pana Frodo, wiernego giermka Sama i Golluma – więźnia pierścienia. I nie dawała o sobie zapomnieć. Nie znałam też ciągle zakończenia tej historii. W bibliotece wypożyczyłam powieść J.R.R. Tolkiena. Wyszłam z budynku i zaczęłam ją kartkować, nie patrząc przed siebie. Zderzyłam się z kimś na chodniku, całe szczęście, że nie z samochodem. Ten ktoś zapytał, co to za książka, która powoduje odcięcie od realnego świata. Gdy ujawniłam tytuł pan, na którego wpadłam stwierdził, że rozumie, sam chętnie zamieszkałby w Gondorze, ale nie radzi czytać w taki sposób. A jeśli nie mogę się oderwać od lektury, to on zaprasza do swojej kawiarni. Obiecałam, że innym razem.
W ciszy swojej samotni dałam się wciągnąć w przygody niziołków, orków, elfów, entów i ludzi. Ich świat przestał być fantastyczny. Zaczęłam doszukiwać się znaczeń uniwersalnych, magicznych, duchowych. Na moim biurku pojawił się Gandalf Biały w formie siedmiocentymetrowej figurki. Zdobyłam swoją wersję trylogii w języku angielskim, dziękując w myślach wydawcom, że nie przetłumaczyli całości na elficki. Kolejnym etapem mojej wyprawy była biografia autora: żołnierza, profesora, ojca udającego świętego Mikołaja.
A człowiek, z którym się zderzyłam? No cóż, obecnie jest moim mężem, a jego kawiarnia stała się również czytelnią o nazwie „Norka Hobbita”.
Jakże ja to rozumiem! Czterdzieści parę lat temu któregoś wakacyjnego dnia wałęsałam się między półkami miejskiej biblioteki, nie mogąc znaleźć nic odpowiedniego dla siebie. I nagle wzrok mój padł na trzy pokaźnej grubości tomy w szarozielonych obwolutach ozdobionych jakąś fantazyjną grafiką (wówczas już nie oklejano księgozbiorów szarym czy beżowym papierem pakowym, lecz przezroczystą folią, umożliwiającą kontakt z szatą graficzną okładki). Nazwisko autora – J.R.R.Tolkien – nic mi nie mówiło. Tytuł „Władca Pierścieni” też. Zaczęłam przeglądać: tu elfy jakieś, tu czarodziej, tam upiory – bajka dla dzieci, czy co? Ale dlaczego wstawiona między „normalną” literaturę w bibliotece dla dorosłych? Dziwne to wszystko było, a jeszcze dziwniejsze, że choć od dłuższego już czasu wszelką magię, czary i inne nadprzyrodzone zjawiska uważałam za absolutnie niegodne uwagi, „coś” nie pozwoliło mi tej książki odłożyć. Wzięłam wszystkie trzy tomy naraz – i jak się okazało, decyzja ta była nad wyraz szczęśliwą. Po paru pierwszych rozdziałach stało się bowiem jasne, że sercem, duszą, wyobraźnią i każdym nie-fizycznym elementem mojego jestestwa zamieszkałam w Śródziemiu na dobre, i nie wybaczyłabym sobie samej, gdybym w tej „teleportacji” zrobiła sobie przerwę dłuższą, niż trzeba było na jaki taki sen i pośpieszne połknięcie posiłku. Żywa, niesamowicie pojemna i kreatywna imaginacja Tolkiena zawładnęła mną całkowicie, stworzony przezeń fantastyczny świat wydał mi się równie logiczny i spójny jak nasz, a z pewnością barwniejszy i ciekawszy. Jakaż kosmiczna odległość dzieliła tę przepiękną, metaforyczną baśń od czytywanych w dzieciństwie historii o różnych Kopciuszkach i Śpiących Królewnach! Jakże cudownie krzepiąca była jej główna teza, że w obronie wartości nadrzędnych warto zapomnieć o różnicach wyglądu, charakteru, doświadczenia, o wszelkich podziałach rasowych i klasowych – i że maleńki, ubogi duchem człowieczek (bo czymże innym byli hobbici – śpiochy, łakomczuchy, gaduły i psotnicy?) może dokonać wielkich czynów, jeśli tylko znajdzie motyw, który obudzi drzemiące w nim uśpione siły ducha, i jeśli mieć będzie wokół siebie przyjaciół!… Wersję angielską sprawiłam sobie znacznie później, a polską, mocno już zaczytaną, mam na półce nad łóżkiem wśród innych ukochanych, po które lubię sobie czasem sięgnąć i przeczytać choć kawałek rozdziału.
Wysiadam z samochodu w spowity mgłą listopadowy poranek. Od stacji kolejki dzieli mnie niewielki trawnik. Zmrożona trawa wygląda w poświacie księżyca jak szary mech w Pierwszej Warstwie Zmroku. Nie mogę się oprzeć, by się nie schylić i jej nie dotknąć.
Podrywam się na gwizd zbliżającej się kolejki i pędzę, krusząc butami sine źdźbła.
Wskakuję do wagonu i usadawiam się na jednym z wielu wolnych miejsc. Rozpinam kurtkę, zadomawiając się na czas podróży. Wyjmuję z torebki książkę, ale jak zwykle czekam z jej otwarciem na pierwsze szarpnięcie wagonu.
W końcu mogę zanurzyć się w lekturę, jednak mój wzrok uparcie wędruje w stronę siedzącego po przekątnej starszego pana. Ubrany w szary płaszcz zaciska żylaste dłonie na lasce parasola. Starannie przycięte siwe włosy idealnie współgrają z żywym, jak na tak wczesną porę, spojrzeniem. To zapewne Starszy Wampir rozpoczynający służbę. Będzie krążył do wieczora po mieście i pilnował, by Jaśni używali swej mocy zgodnie z Traktatem. Śledzę wzrok staruszka, który obserwuje siedzącą przy oknie dziewczynę. Ta drzemie otulona zielonym szalikiem. Pewnie wraz z nadchodzącym świtem kończy służbę w Nocnym Patrolu i już odsypia nocne potyczki z Ciemnymi. A może to nie przypadek? Może Starszy Ciemny dostał polecenie, by jej pilnować? Dziewczyna może być Wiedźmą, albo – kto wie – może nawet Młodszą Czarodziejką…
Do realnego świata przywołuje mnie wibrujący natarczywie telefon. Spoglądam na wyświetlacz: „Mój mąż”. Wciskam zielony klawisz i odbieram, ubierając „Dzień dobry kochanie” w największą słodycz na jaką mnie stać.
– Jak mogłaś?! Jak mogłaś tak podstępnie zwinąć mi sprzed nosa „Nocny Patrol”! Przecież wiesz, że mam dziś home office!
Pamiętam, jak kiedyś dostałam w prezencie od taty regał na książki. Miałam wtedy dziesięć lat i to był najpiękniejszy prezent na świecie . Na dole miał zamykane drzwiczki, a powyżej półki. Całe popołudnie oglądałam go z każdej strony, wycierałam półki i ustawiałam swoje ulubione książki, których w czasach mojego dzieciństwa nie kupowało się po prostu w księgarni, tylko się je zdobywało. Tata widząc, że tak bardzo kocham czytać, czasem kupił coś „spod lady”. To była moja pierwsza biblioteczka, która była odbiciem mojego dziecięcego świata. Ponieważ ten rzeczywisty był smutny, uciekałam w ten książkowy. Ach, jak cudownie można się było w nim skryć przed krzykiem mamy, jej nadmierną kontrolą i totalnym brakiem porozumienia w domu.
Nic więc dziwnego, że „Dzieci z Bullerbyn” były moją ukochaną książką z dzieciństwa. Choć wtedy nie udało się jej kupić na własność, kilkanaście razy wypożyczyłam ją z mojej wiejskiej biblioteki. Nie muszę chyba dodawać, że była ona mocna sfatygowana, choć miała twardą oprawę. Uroniłam nad nią niejedną łzę, a i zostawiłam niejedną plamę jedząc w trakcie czytania. Wiem, nie powinnam…
Tym, co mnie w niej urzekało, było to, że dzieci z Bullerbyn były po prostu radosne i miały głowy pełne pomysłów . Zazdrościłam tych zabaw, rodziny, przyjaźni, po prostu cudownego dzieciństwa. Jezioro, na którym znajdowała się wyspa, na której szukali skarbów, góry, przez które można było przejść na polanę, drewniane domy, łąka, młyn i zagajnik. To idylla, za którą tak bardzo tęskniłam.
Rozczulało mnie, gdy niewidomemu dziadkowi dzieci czytały gazetę, jedząc pewnie wspólnie jego ulubione cukierki ślazowe. Że konie, owce a nawet kury miały swoje imiona, a ciocia Jenny co roku zapraszała wszystkich z Bullerbyn do siebie na przyjęcie. Koleżanka, która ciężko zachorowała, dostała od Lisy jej najpiękniejszą lalkę – Bellę, a rodzice spędzali wolny czas ze swoimi dziećmi. Bohaterowie potrafili świetnie dbać o relacje, z przyjaciele i rodzina zawsze byli blisko siebie. To było chyba dla mnie wtedy najważniejsze.
Teraz bardzo lubię reportaże, a ostatnio odkrywam opowiadania. W swoim niewielkim mieszkaniu na Żoliborzu mam na parapecie ulubioną literaturę faktu, zbiory feletionów i poradniki. Obok łóżka leżą książki, które próbuję ostatnio przeczytać, w tym Hrabala i Ota Pavla. Regał w sypialni mieści w sobie mieszankę beletrystyki aż do podręczników do Geografii, których mąż potrzebuje do prowadzenia lekcji. Oczywiście, jest też egzemplarz „Dzieci z Bullerbyn”. Takie wspólne miejsce, z którego w każdej chwili każdy może wyjąć coś dla siebie.
Moje czytelnicze wspomnienia? Jest ich tak wiele i każde zasługiwałoby na uwagę i hołd. Jest jednak takie, z którego jestem najzwyczajniej w świecie dumna. Mam poczucie, że w pewien sposób przyczyniłam się do rozwoju czytelnictwa w Polsce. A przynajmniej wśród rodziny i znajomych. Chociaż kto wie, co jeszcze z tego wyniknie.
Już jakiś czas temu, myślę że minęło chyba 10 lat, albo i więcej, wpadła mi w ręce pewna książka. Przechadzałam się po księgarni, zastanawiając się, co tu wybrać. Czytałam sobie opisy na okładkach i takim sposobem zaopatrzyłam się w ” Kwiaty na poddaszu”. Po pewnym czasie zabrałam się do lektury i oniemiałam. Historia była klimatyczna, wciągająca i taka nieziemsko zaskakująca. Zastanawiając się, czy to w ogóle możliwe, aby taka historia mogła się wydarzyć w realnym życiu, postanowiłam zasięgnąć opinii siostry. I się zaczęło. Siostra się zachwyciła i niewiele myśląc dała przyjaciółce, a ta z kolei swojej i kolejnej. Dosłownie ruszył taki ” booktour”, który trwał chyba dwa lata. Znajoma znajomej, mamie, córce i koleżance. Książka ( jak również jej cztery inne części) wróciła do mnie z oznakami wielokrotnego czytania. Duma mnie rozpierała, a ja nie ustaje w wysiłkach zachęcania innych do czytania. Oddałam moje ” Kwiaty na poddaszu” klubowi seniora, który zaistniał w mojej rodzinnej miejscowości. Tym samym mam nadzieję, że podarowałam mojej książce jeszcze wielu zwolenników i niejednemu dostarczy mnóstwa emocji. Seniorom na pewno szybciej zabije serce albo z miłości albo z oburzenia.
Nienawidziłam książek. Darzyłam je tak ogromną niechęcią, na jaką tylko stać kilkuletnią pannicę. Koniec, kropka!
Wolne dni spędzaliśmy u dziadka, więc jak on planowałam zostać malarką. Stać z zadumaną miną przed sztalugami i tworzyć arcydzieła. A jeśli już nie malarką, to Indianinem, który z dzikim okrzykiem łupi blade twarze. Książki? Też coś – nuda!
Tak naprawdę nienawidziłam ich jednak za to, że kazali mi je czytać głośno. Czytałam więc, ale zamiast treści słyszałam wyłącznie mój schrypnięty głos (miałam notoryczne zapalenie migdałków) i jąkanie się przy trudniejszych wyrazach. Słowa pisane były gorsze od szpinaku, kaszanki i śledzi razem wziętych. Tfu!
Długo broniłam się przed książkami. Dotykałam ich wyłącznie wtedy, gdy przywołana z podwórka musiałam odbębnić codzienną porcję głośnego czytania. Tak było do wakacji, kiedy to po raz pierwszy wysłano mnie na kolonie. W kilka dni po przyjeździe rozchorowałam się na jakąś straszną i potwornie zakaźną chorobę. Zamknięto mnie w izolatce, w dodatku w baraku położonym daleko od wszystkiego i wciśniętym w las jak bagietka w ucho. Za oknem miałam splątane drzewa, a w środku – prócz łóżka i szafki nocnej – jedną książkę: „Tomka na Czarnym Lądzie”.
Śmiejcie się, śmiejcie! Nie liczyliście chyba na Prousta!
Pierwsze strony przeczytałam z niechęcią, kolejne ze zmarszczonym czołem i rosnącą uwagą, resztę z wypiekami. Nie oddałam książki nawet wówczas, gdy wygnano mnie z izolatki, bo moja choroba okazała się nie tak straszna i zakaźna, jak przypuszczano. Szłam przez las i pochłaniałam ostatnie strony, a potem długo nie byłam w stanie docenić uroków polskiego morza. Co było dalej, pewnie się domyślacie :-).
To już szósty dzień. Głuche ściany, blade światło lampki i kilka butelek napoju. Myślałem, że coś się stanie szybciej, że spłynie na mnie boska moc i rozjaśni umysł. A może wręcz odwrotnie, cała wiedza odpłynie wraz z tym, czego oczekuje od nas społeczeństwo żywiące się zgodą na podporządkowanie, na zamknięcie ust osobom, które się różnią. Może trzeba wyplenić ze swojego umysłu wszystko, dzięki czemu funkcjonujemy w świecie? Teraz więc gdy jestem sam, istnieje szansa na powrót do normalności, na to, co mają dzieci, a co skutecznie wykorzeniają rodzice jako rzekomy objaw słabości i niedojrzałości. Może te wszystkie koszmarki spod łóżka to nic innego jak drugi świat, który istnieje od zawsze?
Mówią, że dorosłość to szczyt rozwoju, że jeśli ktoś tego nie osiągnie, jest gorszy, chromy. A ja teraz myślę po tych kilku dniach odcięcia od bodźców z zewnątrz, że cała ta dorosłość, dojrzałość to wyuczona ślepota.
Nagle słyszę jakiś dźwięk! Nie jestem w stanie sprecyzować, skąd pochodzi ani czym został wywołany! Przez myśli przelatują mi znane odgłosy, ale nie mogę niczego dopasować. Czyżby to pochodziło z mojego wnętrza? Może to głos Boga? A może mój własny głos tłumiony przez dostosowywanie się do społeczeństwa?
Słyszę to ponownie. Tym razem rozpoznaję go – to dzwonek do drzwi. Idę do przedpokoju, otwieram i wchodzi do mieszkania mój najlepszy przyjaciel.
– Chłopie! – krzyczy. – Włącz ten cholerny telefon! Wszyscy się martwią!
Stoję w bezruchu, nie mogąc otworzyć ust.
– Po co ty czytałeś tę książkę? Od razu mówiłem, że jest dziwna, ale nie sądziłem, że aż tak na ciebie wpłynie – ciągnie. – Jaki ona ma tytuł?
A gdy nie odpowiadam, przypomina sobie:
– Ach tak, Trylogia Nowojorska.
Wciąż pamiętam regały szkolnej biblioteki – z wysłużonymi półkami, wypełnionymi w większości książkami wydanymi w PRL-u, chociaż był to już początek XXI wieku – i to jak krążyłam między nimi. Pierwsze dwie półki od wejścia zajmowały nowe wydania klasyków literatury młodzieżowej i nowości wydawnicze. Dalej królował już podział tematyczny – na beletrystykę, biografie, literaturę podróżniczą i poszczególne dziedziny nauki (nader skromnie reprezentowane przestarzałymi pozycjami). Książki sprzed kilkudziesięciu lat pachniały kurzem, kusiły pożółkłymi i często zaczytanymi stronami, które czasem podczas wertowania wypadały, obnażając jakość wydania. Wszystkie były obłożone przezroczystą folią – do dziś pamiętam okładki wielu z nich. To wtedy nauczyłam się, że okładka może zapraszać do lektury przyciągając wzrok. Biblioteka była moim azylem, wrotami do wyobraźni – nadal lubię krążyć po wypożyczalniach i dotykać książek, wyciągać je na chybił trafił z półek, wybierać na podstawie kilku zdań przeczytanych na losowo otwartej karcie.
Wtedy poznałam wielu pisarzy, po których książki sięgam do dziś. To w szkolnej bibliotece po raz pierwszy spotkałam się z Jane Austen i „Rozważną i romantyczną” – pamiętam, że Pułkownik Brandon wydawał mi się nieomal starcem przy Mariannie. Powieść chłonęłam z wypiekami na twarzy, zakochując się w epoce i z niepokojem śledząc akcję. Potem przyszedł czas na „Dumę i uprzedzenie” i „Emmę”. Moja miłość do literatury rozpoczęła się znacznie wcześniej i biblioteki odgrywały w niej zawsze znaczną rolę – ale gdyby nie regały tamtej małej szkolnej biblioteki, to pewnie później sięgnęłabym po powieści Austen.
Ona mi pierwsza pokazała… książki.
Była pierwszą bibliotekarką, recenzentką, krytykiem literackim. Pierwsza uczyła, że książki można czytać, ale można też kochać, dać się pochłonąć ukrytym w nich światom, stać się częścią opowiadanych przez nie historii.
Tak, mama.
Z każdego służbowego wyjazdu do stolicy przywoziła kilka książek i blok czekoladowy. Ich zapachy łączyły się, tworząc niepowtarzalną mieszankę zmysłowego luksusu.
***
Półki w mojej bibliotece są pełne książek. Wiele z nich ma piękne okładki, pachną nowością, napisali je znani i docenieni autorzy. Jednak to nie one są tu najważniejsze, ale ich pozornie uboższe siostry. Te z pozaginanymi kartkami, ze śladami wielokrotnego czytania, wieloletniego życia wśród ludzi. Te, na których kiedyś, niewprawnym pismem, starając się, by było piękne, zapisałam mamine imię i nazwisko, gdy razem porządkowałyśmy biblioteczkę.
Dzisiaj, gdy mamy już nie ma, każda z jej książek jest jak relikwia. Każdej z nich dotykała. To w nie wsiąkły jej łzy wzruszenia. Im oddała część swojego serca i w nich znajdowała ukojenie, gdy życie nie było łaskawe. I nie ma znaczenia, kto je napisał, czy były światowymi bestsellerami, na jakim papierze je wydano. Należały do niej. To wystarczy, by kochać je bezwarunkową miłością.
Nie ukrywam ich przed światem gdzieś na strychu tylko dlatego, że nie pachną nowością i mają zniszczone okładki, ale trzymam na półkach właśnie po to, by pachniały po swojemu, tym dawnym czasem. Daję im oddychać i bratać się ze współczesnością.
Jest ich mnóstwo. Nie zdążyłam wszystkich przeczytać, ale mam nadzieję, że kiedyś tak się stanie. I że dzięki nim zawsze będę mogła przywołać w pamięci ciepłe, zaczynane oczy mamy, jej uśmiech, mądrość i ten czekoladowy zapach wydobywający się z podróżnej torby, w której zanurzałam się jak w sezamie w poszukiwaniu skarbów.
Byłam w gimnazjum, gdy sięgnęłam po książkę Krystyny Siesickiej. Ma ona dla mnie sentymentalne znaczenie, ponieważ w tamtym czasie, w bibliotece szkolnej, w której wypożyczyłam tę książkę, ,,pracował” Grzesiek z IE. Gdy tylko spojrzałam w jego brązowe oczy, od razu stał się dla mnie tym kim dla Mady był Marcin. Ci bohaterowie udawali przed sobą, z różnych względów, że im na sobie nie zależy, a ja czytając ,,Zapałkę na zakręcie”, z wypiekami na twarzy, marzyłam, żeby przeżyć coś podobnego. Chciałam, żeby Grzesiek mnie zauważył. Zostawiłam więc w bibliotece, nie jak Mada pierścionek, ale zeszyt z języka polskiego. Chciałam, żeby Grzesiek mnie znalazł i zwrócił zgubę, tak jak w książce zrobił to Marcin. Niestety książka to nie prawdziwe życie i nie przewidziałam, że inni ludzie też pracują w bibliotece. W konsekwencji zeszyt zwrócił mi spocony grubasek.
Nigdy jednak nie zapomnę, że mimo wszystko, w tamtym czasie przeżyłam swój romantyczny moment, podobny do tego, gdy Marcin krzyknął: ,,Uważaj, zapałka na zakręcie”. Mój Grzesiek z IE tak po prostu któregoś dnia do mnie podszedł na korytarzu i zaprosił mnie na lody. Od tamtego czasu tworzyliśmy fajną parę przez trzy lata gimnazjum, a ,,Zapałka na zakręcie” już zawsze będzie kojarzyła mi się ze szczenięcą miłością.
Droga N.,
pamiętasz naszą wycieczkę po szkockich górach? Szłyśmy zboczami usłanymi wrzosami, w dole rzeka Tweed przecinała je szerokim pasmem. Przystanęłyśmy, żeby popodziwiać widoki. Wycelowałaś obiektyw w mury zamku Naidpath Castle, a ja wyciągnęłam książkę. ,,Chyba nie zamierzasz teraz czytać”, powiedziałaś. ,,Czy ty tego tekstu jeszcze nie znasz na pamięć?”. Pstryk. Lubiłaś robić mi zdjęcia z książką. Fotografia z Peebles jest moją ulubioną – siedzę w bezruchu, usta układają się do słów: ,,Czuję, jakbym śledziła trasę z Wichrowych Wzgórz do Drozdowego Gniazda.” Odwróciłaś się w stronę starego mostu. ,,Tu jest pięknie, a książka jest mroczna.” Pstryk. ,,Przecież jej nie czytałaś”, powiedziałam. ,,Zawsze czytam książki, które komuś daję. Gdybyś jej sobie nie zażyczyła na urodziny, kupiłabym inną.” Pstryk. ,,Jest przejmująca.” ,,Pomieszanie z poplątaniem i za dużo tam nienawiści.” Pstryk. ,,To historia o miłości.” ,,Chyba o wyrachowaniu.” Pstryk. Zerwałam kilka gałązek wrzosu i schowałam za skrzydełko okładki. Nie widziałaś tego, bo w tym samym momencie wycelowałaś obiektyw w owce pasące się po drugiej stronie rzeki. Rześki wiatr przewertował strony książki, dłoń zatrzymałam na słowach: ,,Chciałabym tylko, żebyśmy się nigdy nie rozstawali.” Pomyślałam wtedy, że jesteśmy tak samo zżyte, jak rodzeństwo Brontë.
Dziś skończyłam czytać ,,Wichrowe Wzgórza” (tak, po raz enty) i nie mogę przestać o Tobie myśleć. Czy uważasz, że Twój związek ma przyszłość? Wiesz jak to wszystko się kończy, kiedy kochasz kogoś, dla kogo nie będziesz tą jedyną. On ma żonę. Będziesz cierpieć, tak samo jak Heathcliffie, a mnie na samą myśl krwawi serce. Przemyśl to jeszcze.
Twoja oddana,
L.
Zaproponowany temat wywołał falę wspomnień. Wśród nich słyszę do dziś maminy imperatyw: „Nie marnuj czasu, czytaj książki”. Czytam mamo, czytam. Kiedyś z musu, dziś z potrzeby i dla przyjemności. Czytam głównie powieści kryminalne i sensacyjne o zabarwieniu psychologicznym. Kiedy jednak trafiłam przypadkiem na wydanie kieszonkowe „Wyprzedaży snów” Marzeny Rogalskiej zrobiłam wyjątek od reguły. Lektura w sam raz do pociągu. W ten sposób Agata wraz z grupą swoich przyjaciół rozgościli się u mnie na kilka tygodni, bo wyjątek, jak się później okazało, dotyczył również części drugiej i trzeciej („Gra w kolory” i „Druga miłość”). Spotkanie z Agatą, dziewczyną która „wyprzedała swoje sny” przyjaciołom, przeniosło mnie do Krakowa, sprawiając, że straciłam poczucie czasu i przestrzeni. I gdybym miała określić jednym słowem, czym urzekła mnie postać Agaty, odwołałabym się do greckiego ideału: kalokagathii. Przez wszystkie trzy tomy Agata roztacza wokół siebie tajemnicze ciepło, które sprawia, że w zasadzie tych książek się nie czyta, tylko „jest się obecnym” w centrum wydarzeń małych i dużych, w zmiennych kolejach losów poszczególnych bohaterów. Kiedy zastanawiałam się, w czym tkwi sekret tej trylogii, że czytam tak zachłannie, to chyba jest nim odwaga zaczynania życia od nowa, mając za sobą świat wartości takich, jak: miłość, przyjaźń, zaufanie. W zasadzie nic nowego pod słońcem. A jednak…codzienny pęd i dewaluacja pojęć sprawiają, że gubimy istotę. Co zostało we mnie po niby przypadkowej lekturze? Magia spełniających się snów, uczucia spokoju i równowagi. Zwolniłam też wewnętrznie na rzecz zaufania życiu. Wszystko dzieje się po coś i we właściwym czasie. Agata już o tym wie.
Ta książka zmieniała. Zmieniała wszystko. Wszystkich.
Iza przyjechała do nas na długi weekend. Mówiła szybko, dużo, nerwowo wrzucała w siebie ciastka, paluszki, owoce, cokolwiek leżało na stole. Słuchałam. W końcu powiedziałam, że się położę, poczytam jeszcze. Wydawała się rozczarowana.
– Znajdziesz coś dla mnie? Może też poczytam. Muszę się zresetować. Odlecieć trochę.
– Uważaj – powiedziałam podając jej książkę. – Można odlecieć trwale.
Uśmiechnęła się.
Po kolacji, podczas której stwierdziła, że z nerwów nie może jeść, otworzyła książkę i spojrzała na pierwsze zdanie. Poszła do siebie z nosem w tekście. Nie zapytała, czy coś pomóc.
Gdy nie wstała na śniadanie, zajrzałam do jej pokoju. Spała. Książka, otwarta mniej -więcej w połowie, poruszała się na jej piersiach w rytm oddechu. Zdjęłam jej z nosa przekrzywione okulary i zamknęłam drzwi.
W porze obiadu pojawiła się rozczochrana w kuchni.
Z nosem w książce otworzyła lodówkę i sięgnęła po kiełbasę.
– Ziemniaki będą za kwadrans…
– Mhm – odpowiedziała idąc do pokoju.
Była trochę wyższa niż wczoraj? Lżej stąpała, jakby płynęła nad podłogą.
Gdy wróciliśmy ze spaceru, Iza siedziała na fotelu w salonie. Przewróciła ostatnią stronę. Po chwili zamknęła okładkę. Pociemniało. Zbliżyła się bezszelestnie do okna.
– Nie! Iza, nie! – zdążyłam krzyknąć, gdy się uniosła, ale już odbijała się z gracją od parapetu.
Zanim odleciała, odwróciła się z szerokim uśmiechem w moim kierunku.
– Odlot!
– Mówiłam…- odpowiedziałam sama sobie.
Na fotelu została książka w pogiętej miękkiej okładce, z zażółconymi brzegami wielokrotnie czytanych stron. Wiatr z otwartego okna wpadł do pokoju i przewrócił stronę tytułową. Litery pierwszego rozdziału poruszyły się od podmuchu i zastygły w oczekiwaniu na wygłodniały wzrok.
„Wiele lat później, stojąc naprzeciw plutonu egzekucyjnego, pułkownik Aureliano Buendia …”
„…miał przypomnieć sobie to dalekie popołudnie, kiedy ojciec zabrał go z sobą do obozu Cyganów, żeby mu pokazać lód.” Ta książka mnie też zmieniła. Odleciałam kilka lat temu i do tej pory nie wróciłam 🙂
Nie obejrzałam ekranizacji Agnieszki Holland. Bałam się, że jej obraz „zabrudzi” mój. Pamiętam ten proces malowania miejsc i bohaterów w mojej głowie podczas czytania. Kiedy zaczęłam miałam 10 lat. Wracałam do tej książki później co najmniej osiem razy? Potem pojawiło się pragnienie odnalezienia prawdziwego „Tajemniczego ogrodu”. Mijałam starą furtkę i myślałam „tak by wyglądała” albo dotykałam ławki, która powinna tam stać ( trochę jak w mojej ulubionej zabawie z dzieciństwa w „zaklepywanie samochodów”, które migały za szybą naszego wakacyjnego Fiata 126p: „biały jest mój-pierwsza!” , „srebrny mój- pierwsza” – przekrzykiwałyśmy się z siostrą). Mieszkam w przemysłowym mieście. Wieczory rozjaśniał wielki piec hutniczy, a zimą na śniegu często leżały płatki sadzy. Ceglane kamienice, betonowe bloki, trzęsące się szklanki w kredensie gdy pod domem przejeżdżał tramwaj albo tir. Za moimi oknami i szarym podwórzem zakończonym murem rozciągał się nieprawdopodobny miejski widok: buchający zielenią ogród z małym domkiem ogrodzony metalowym płotem. Mówili, że pod tym ogrodem znajduje się bunkier przeciwlotniczy, że nie wiadomo kto tego pilnuje i kto tam mieszka ale robi to na zlecenie władz miasta. Istniało ryzyko, że ten ktoś może nie być dobrze nastawiony do wścibskich gości. „Zaklepywanie” to za mało pomyślałam wchodząc do ogrodu obserwowanego z okna mojego domu. Zrobiłam to! Klamka ustąpiła, przeszłam dwa metry od furtki do dzikiej ściany krzaków, które zakończyły przygodę w pięć minut. Skakałam z radości całą drogę powrotną i robię to do tej pory: zaklepuje widoki, zapachy, dźwięki, otwieram furtki (zapraszające, zakazane, zaprzyjaźnione) i zapuszczam się w głąb.
Zamykam oczy i widzę moją pierwszą ulubioną książkę. Była stara i gruba. Oprawiona w zieloną, materiałową okładkę. Namalowany był na niej duży rysunek starszej kobiety, która siedząc pod jarzębiną, opowiadała historię kilku dzieciom. Autorem książki była Maria Niklewiczowa, a tytuł to „Bajarka opowiada”. Baśnie przechodziły w naszej rodzinie z pokolenia na pokolenie. Najpierw miała je moja mama, później jej brat, następnie baśnie zawędrowały do dwóch moich kuzynów, aby w końcu trafić do mnie. Pamiętam wieczory, kiedy jako mała dziewczynka czekałam z tęsknotą za mamą, która czytała mi do snu. Z dumą samodzielnie wybierałam tytuł, zamykając oczy i wskazując palcem na spis treści. Rozkładałam się wtedy wygodnie w łóżku, czekając, aż mama przeczyta pierwsze zdanie. Kiedy ten moment nadchodził, zamykałam oczy i pozwalałam działać wyobraźni, która z każdym kolejnym słowem wędrowała coraz dalej. Sama nie potrafiłam jeszcze czytać, ale czerpałam ogromną radość ze słuchania głosu mamy. To były nasze wieczory. Myślę, że to właśnie wtedy, mama zaraziła mnie miłością do książek. Wkrótce znałam już doskonale każde słowo. Jedne bajki lubiłam bardziej, inne mniej. Moja ulubioną baśnią była opowieść o malutkim Bebełe. Opowiadała o żydowskiej parze staruszków, którzy nie mieli dzieci. Pamiętam, jak urzekło mnie to, że malutki Bebełe powstał z ziarenka fasoli. Wyobrażałam sobie jego malutkie rączki, malutkie nóżki i to, jak wędrował z jedzeniem dla swojego taty. Teraz kiedy to wspominam, uśmiech nie schodzi mi z twarzy.
– Chodź ze mną na ryby – szepnął mi do ucha. Ulatujące słowa wyzwoliły aromat rumu zmieszany z nutą kubańskich cygar. Pewnie, że pójdę.
Ciepły wiatr, smagający moje włosy, nasilał się, co oznaczało, że za chwilę, zza dziewiętnastowiecznych budynków Key West, wyłoni się jacht Papy… Magia nasilała się i chwilę później rysowaliśmy dziobem połyskującą promieniami słonecznymi połać oceanu. Ernest pokazał mi wyposażenie „Pilar”: pojemnik na żywe ryby, chłodziarkę na te oprawione, wędki i najróżniejsze przynęty. Trzymając moje dłonie w swoich, zarzucił wędkę. Trwaliśmy tak w milczeniu, kołysani falami… Wdychałam jego morski zapach i modliłam się, żeby ta chwila trwała wiecznie. Złowionego miecznika wyrzuciliśmy do oceanu. Był za młody. Wieczorem w portowym barze sączyliśmy rum.
– Za nasze polowanie! – Ernest wzniósł toast.
Ach, mój Hemingwayu, takiego Ciebie widziała Erika Robuck…
Dziś rano wpadłam z Jo Nesbø do baru, by wypić korzenną kawę i ogrzać się przy kominku w mroźnym Oslo.
Wieczorem chcę wrócić do piwnicy z mrowiskiem, żeby podejrzeć z Bernardem Werberem imperium mrówek. Te maleńkie stworzonka, których nie lubiłam, zyskały mój szacunek. Teraz, gdy patrzę na tarasowe skrzynki odczuwam wstyd, że je eksterminowałam dość przykrym sposobem. Przed pójściem spać dołączę na chwilę do ich rodziny, by poczuć stabilizację wspólnoty w małym, mądrym, poukładanym świecie. Niestety dokończę tę powieść. Trudno opisać smutek, gdy książka ciąży mi coraz bardziej z lewej strony, a po prawej zbliżam się do okładki. Czuję się, jakby ktoś odbierał mi coś bardzo ważnego, z czym się zżyłam. Kazał opuścić świat, w którym rozgościłam się. Pocieszam się jednak patrząc na regał z wieloma pozycjami. Wiem, że za chwilę znajdę nowego przyjaciela…
Książka opowiada – kocham to stwierdzenie, nawet, jeśli niektórzy uznają je za „nieuprawnioną personifikację”, choć kompletnie nie wiem dlaczego? Bo do czegóż innego powołano książkę? Do opowiadania, w rzeczy samej! A która opowiada najlepiej? Ta, o której nie da się zapomnieć! Na pewno nie zapomnę pierwszej przeczytanej mi przez tatę: „Bracia Lwie Serce” Astrid Lindgren. A potem? Nie da się zapomnieć o takiej, która podważa sens stwierdzenia, że „Człowiek jest z natury dobry”, a tak właśnie czułam, po przeczytaniu „Medalionów” Nałkowskiej. Nie da się zapomnieć o takiej, która nie pozwała śmiać się w duchu, ale po prostu zmusza do histerycznego wręcz rżenia w autobusie pełnym ludzi, podczas wchłaniania kolejnych stron „Forresta Gumpa” Winstona Grooma. Nie da się zapomnieć o tej, przy której płacze się, gdy próbuje się pojąć istotę choroby, cierpienia i śmierci, a ten płacz przeradza się w spazmatyczny szloch… I nie wiadomo, czy wstydzić się tych łez przed klasą, z którą czyta się „Oskara i panią Różę” Schmitta. A już na pewno nie da się wyrzucić z pamięci tej, z którą zarywało się noce (bo przecież nie można uronić ani słowa, a następnego dnia nic już nie jest takie samo!), jak wtedy, gdy człowiek po raz kolejny odkrywa geniusz Buhakowa, a narrator „Mistrza i Małgorzaty” zadziornie woła do mnie: „Za mną, czytelniku! Któż to ci powiedział, że nie ma już na świecie prawdziwej, wiernej, wiecznej miłości? A niechże wyrwą temu kłamcy jego plugawy język! Za mną, czytelniku mój, podążaj za mną, a ja ci ukażę taką miłość!”. Oj, tej miłości książkowej też zapomnieć się nie da! Z wypiekami na twarzy śledziłam „Dziwne losy Jane Eyre” Charlotte Bronte czy trudną, ale jakże piękną miłość wspomnianych już Mistrza i Małgorzaty… Nie sposób zapomnieć takiej, która wnosi w życie odrobinę magii, przy której tęskni się za niewytłumaczalnymi zjawiskami w takim naprawdę przeciętnym świecie wędrowców z „12 opowiadań tułaczych” Marqueza. Zapomnieć o przeczytanym dziele Szekspira? Zapomnij!
„Słowa, słowa, słowa…” te szlachetne narzędzia, których książka tak zgrabnie używa, a które tak głęboko zapadają w pamięć, że stają się przewodniczkami życia. Te słowa kunsztownie ułożone w sekwencje zdań potrafią wryć się głęboko w serce. I żyje się w imię tych słów. „Boga trzeba mieć w sercu, a nie w gębie”, „W ludziach więcej rzeczy zasługuje na podziw niż na pogardę”, „Idź wyprostowany wśród tych, co na kolanach (…) strzeż się oschłości serca”, „(…) ale Świętości nie szargać, bo trza żeby święte były”, „Jeżeli sami nie nadamy rzeczom jakiegoś charakteru, utoniemy w tej nijakości”…
Książka opowiada… a tych nowych opowieści ciągle mało i nigdy nie szkoda czasu, by podążać za nimi nawet w krainę „gdzie zaległy cienie…”
A+E=love forever
– 20 kwietnia zaczynamy Mistrza i Małgorzatę – powiedziała na zakończenie lekcji pani profesor Szymańska. Wreszcie coś ciekawego!
Gdy po raz pierwszy (jeszcze w podstawówce) czytałem Mistrza świetnie się bawiłem i teraz też szykowałem się na dobrą zabawę!
… mój pierwszy raz był z Anną Dymną*, a potem w siódmej klasie przeczytałem powieść Bułhakowa – dwie w jednej! Jeszua, drugoplanowy, nie prawiący kazań i nie szukający rozgłosu – mizerny kandydat na religijnego celebrytę wszech czasów; Rosja – tęsknota mej duszy niczym osad na dnie karafki: gorzki, słodki, kwaśny, mocno alkoholowy…
I wreszcie za trzecim razem w liceum zrozumiałem, o czym czytałem i było mi przykro… Ludzie znikają za sprawą NKWD. Tramwaj, który bez ostrzeżenia jedzie zmienioną trasą już nie bawi. Nikt nie zna dnia, ani godziny…
Dziadek mój
Sybir, zorze
Moje prawie nieistnienie
… i tylko miłość M i M pozostała…
WIELE LAT PÓŹNIEJ
Gdy rozstawałem się z Małgorzatą pracowałem nad pewnym tekstem, w którym to Woland uwikłany przez Bułhakowa w wydawanie corocznych balii, pragnął skończyć z tym przykrym towarzyskim obowiązkiem.
…Mam sprawić, by On już na zawsze do pani należał? Czy może, aby każdego poniedziałku przylatywał do pracy i do ciebie Małgorzato, a w piątek wracał do rodziny? Tego chcesz!?
– Nie!
– A więc dobrze. Weź to pudełko…
Małgorzata Nikołajewna zakochana w Mistrzu do szaleństwa, gotowa oddać duszę, życie… Znam to! W dogorywającym mieście, w bunkrze Ewa poślubia swego wodza – już dwa razy dla niego targnęła się na życie.
NAJWIERNIEJSZA
Czarna sukienka,
Goście, ciasto,
Życzenia lekkiej śmierci,
Cyjanek. Ich liebe di…
* – mowa tu o ekranizacji powieści Bułhakowa z 1988r.
Żadnej z nich nigdy nie musiałam tłumaczyć się jak się czuję ani opowiadać co u mnie nowego, nie miało dla nich znaczenia czy mam dobry humor, czy zły, czy ziewam po zarwanej nocy, czy klnę po nieudanym dniu. Nie musiały znać moich przyjaciół ani wrogów, nie krytykowały ciuchów ani wagi. Miały setki twarzy, tysiące imion, cztery tęcze barw i symfonię dźwięków.
Ile ich było? Nie wiem i pewnie nigdy się nie dowiem. Przychodziły nad ranem albo wieczorami, niektóre zostawały na całą noc, inne znikały po jednej chwili. Jedne doprowadzały mnie do łez, inne do śmiechu. Syciłam się nimi łapczywie lub nieskończenie doznawałam wszystkimi zmysłami. To z nimi zwiedziłam świat – od Pemberly do Fjälbacki, od Macondo do Avonlea. Składały mi propozycje nie do odrzucenia, uczyły by o problemach pomyśleć jutro. Niczym Wilhelm z Baskerville czuwały nam moimi podróżami w mroczną przeszłość, a na zagadki wszechświata pomagały spojrzeć z przenikliwością Herculesa Poirot. Z nimi przeżyłam miłość w czasach zarazy i niebezpieczne związki, dzięki nim kochali mnie Heathcliff i Jay Gatsby.
Czy którąś z nich pamiętam szczególnie? Wszystkie i żadną. Ale czy to ważne? Były skutkiem i przyczyną, naznaczyły moje życie pociągami na które się spóźniłam, randkami na które nie poszłam, obiadami które przypaliłam. Każda miała swoje miejsce i swój czas. A ja każdego dnia na nowo kocham je za to, że są – moje przyjaciółki, moje siostry, moje kochanki, moje książki.
Miałam trzynaście lat i był to czas, kiedy widok umalowanej trzynastolatki w kusej spódniczce budził kontrowersje wśród rodziców i nauczycieli, bo była uważana za dziecko. Dlatego też napiszę kilka słów o książce, którą przeczytałam po raz pierwszy właśnie wieku lat trzynastu.
„Władca pierścieni”. Jak to często w XXI wieku bywa, najpierw obejrzałam film, a potem, wbrew pesymistycznym prognozom rodziców, ochoczo pokonałam prawie tysiąc pięćset stron w przekładzie Marii Skibniewskiej. Potem był „Silmarillion”, „Hobbit” i wszystko, co było opatrzone nazwiskiem „Tolkien”. Jeszcze przez kilkanaście lat, kiedy ktoś pytał mnie o ulubioną książkę, bez wahania odpowiadałam: „Władca pierścieni”. Dlaczego? Bo to był bezterminowy bilet do świata baśni dla dorosłych, pozwolenie na bycie dzieckiem do trzydziestki i jeszcze dłużej.
Pewnego dnia czar prysł. Czy aby na pewno ten świat wyglądał jak należy? Dlaczego w tej opowieści tak małą rolę odgrywały kobiety? Popatrzmy:
Arwena, zakochana księżniczka (a jakże!), skłonna poświęcić to, co najcenniejsze w imię miłości do mężczyzny (a jakże!). Historia nie była jednak warta tego, aby stać się częścią właściwej opowieści i opisano ją w …. załączniku.
Eówina, zakochana księżniczka numer 2. Monotonne życie przykrzy jej się do tego stopnia, że przywdziewa kolczugę, hełm i wsiada na konia, żeby walczyć z orkami. W kluczowym momencie wymięka i z podkulonym ogonem wraca do roli posłusznej księżniczki.
Wreszcie potężna Galadriela. Niby ratuje sytuację, ale jej moc wzbudza w bohaterach lęk, jakby siła kobiet była czymś co najmniej niepokojącym. W domu Elronda bohaterowie czuli się bezpiecznie, a on sam wydawał się bardziej odporny na działanie mrocznej mocy pierścienia.
Do książki wciąż żywię ciepłe uczucia. Cóż, miłość jest ślepa. Miłość do książek też.
Ważna książka… podam tę, od której zaczął się cykl ważnych książek. Carl Sagan i jego „Kosmos”. Popularyzator fizyki i astronomii. Czy ta książka jest dla mnie przełomowa? Zdecydowanie. Poznałam język nauki przekuty na słowa pięknej literatury, pozostawiającej obok twardych naukowych faktów miejsce na niedopowiedzenia, domysły, wyobraźnię, nie naruszającej zarazem substancji wiedzy. Odczytałam sposób obserwacji świata, który może być światem zmysłów, bez odjęcia mu jakichkolwiek cech tego, co rzeczywiste. Carl Sagan coś udowodnił: nauka i literatura są piękne i mogą występować razem. Do czego książka zmierza? Moim zdaniem jest to apel do naukowców o podjęcie wyzwania i przedstawienie świata nauk ścisłych w wymiarze ogólnie pojętej literatury. Kolejnym, może niezamierzonym celem książki, było uświadomienie czytelnikowi, że jego życie fizyczne ogranicza się do bardzo małego skrawka ogólnie pojętej przestrzeni. Czytelnik uczy się, poznaje wówczas perspektywę. Już nie chodzi tylko o to, co ma przed oczami i co mu podpowiada rozum, lecz przyjmuje, że może spojrzeć z bardzo dużej odległości na siebie i świat wokół i będzie to równie prawdziwe. Książka pozwala snuć opowieści, nadając obiektowi naszej obserwacji znacznie większy wymiar. Różnokierunkowość nauk spotkała się w książce „Kosmos”, której tytuł znaczy więcej niż to pojęcie samo w sobie. Na koniec, kiedyś przeczytałam na jednym z blogów zdanie, które zawiera wszystko, co można powiedzieć o książce i jego autorze – „Za co świat pokochał Carla Sagana? Za pisanie dużo, mądrze i ciekawie”.
Daniela poznałam pewnego czerwcowego, upalnego dnia. Dzielił nas wiek, kultura, miejsce, a jednak było coś niezwykłego, co mimo różnic, połączyło nasze światy — zamiłowanie do książek.
Mieszkałam naprzeciwko biblioteki — wiejskiej, niezbyt dużej, ale pachnącej zaczarowanymi historiami i przygodami. Uwielbiałam tam przebywać, muskać wzrokiem grzbiety bardziej i mniej znanych opowieści, odnajdywać fascynujące światy, poznawać historie ludzi, przenosić się w inną rzeczywistość. Z podziwem spoglądałam na bibliotekarkę i marzyłam, że kiedyś — jak dorosnę — zajmę jej miejsce, a wówczas pieczołowicie zaopiekuję się wszystkimi literami, słowami, zdaniami, tomami.
Daniel miał to szczęście, że jego ojciec był właścicielem antykwariatu, a wszystkie przechowywane tam skarby, miały kiedyś należeć do niego. Jakże mu tego bogactwa zazdrościłam. I wizyty na tajemniczym Cmentarzysku Zaginionych Książek. Korytarze, zakamarki, pomosty, regały i niezliczona ilość dzieł, to musiało zrobić wrażenie na takim molu książkowym jak ja. Z wypiekami na twarzy obserwowałam, właściwie nie — uczestniczyłam we wszystkich przygodach bohatera. Byłam świadkiem jego dorastania, pierwszych uczuć oraz odkrywania po kawałku tajemnicy autora książki, którą miał ocalić od zapomnienia.
Moją czytelniczą podróż rozpoczęła niepozorna biblioteka, zaś Daniela Sempere z „Cienia wiatru” — poznanie tajemnicy ojca. Obydwoje odkryliśmy, że książki mają magiczną moc, dzięki której możemy zanurzyć się w wyobraźni.
Szanowny Panie Alberto Moravia!
Jest Pan oszustem i sadystą! Nikt o zdrowych zmysłach nie może przecież utrzymywać, że „Matkę i córkę” napisał mężczyzna. Albo jest Pan kobietą, albo to nie Pana książka.
Mój pierwszy zarzut to jednak nic w porównaniu z drugim. Jak Pan śmie zadawać mi cierpienie?! Czy to Pana w ogóle obchodzi, że sprawił mi Pan ból? Kto dał Panu prawo, żeby grać na moich uczuciach, jak na skrzypcach, wedle własnego uznania?
Najpierw usypia Pan czujność czytelnika łagodnym amabile. Przekonuje Pan, że życie nie zawsze jest łatwe, ale, mimo wszystko, jest w nim więcej radości niż smutku. Potem w melodię wkrada się coraz więcej nut inquieto, które przeplatają się z łagodnym mezzopiano. Świat staje się zły i niebezpieczny. Strach miesza się z nadzieją, że wszechobecne okrucieństwo ominie obie bohaterki. Przez ponad czterysta stron powieści chroni je Pan, a ja wielokrotnie oddycham z ulgą i zaczynam wierzyć, że wszystko będzie dobrze. Gdy już wydaje mi się, że słyszę pierwsze nuty radosnego allegro, obwieszczającego triumf dobra nad złem, uderza Pan w okrutne doloroso.
Pan dobrze wie, że gdyby to nieszczęście stało się dwieście stron wcześniej, nie przejęłabym się nim tak bardzo. Ale nie, cierpliwie czekał Pan, aż zaprzyjaźnię się z Cesirą i Rosettą. Skrzywdził je Pan dopiero, gdy miał pewność, że raniąc je, zada ból także czytelnikowi. Gratulacje, udało się. Może Pan być z siebie dumny.
Jedna rzecz nie daje mi jednak spokoju. Jak to jest możliwe, że na gruzach bezkarnego okrucieństwa i bezsensownego cierpienia pojawia się, nie wiadomo skąd, ledwie dostrzegalny, wątły promyk nadziei na odrodzenie się dobra? To wbrew wszelkiej logice, a jednak jestem pewna, że tak właśnie jest. I za tę pewność bardzo Panu dziękuję.
Z poważaniem,
Agata Mag
Moja przygoda z czytaniem zaczęła się bardzo wcześnie. Podejrzewam, że tak jak w przypadku każdego człowieka, którego nie ominął cudem proces edukacji, gdy poszedł do szkoły. Nauczyłem się czytać szybko, ale nie czytałem aż tak szybko a na pewno nie czytałem dużo. Pewnie dlatego, że trudno było mi usiedzieć w jednym miejscu a czytanie tego wymaga. Raz czytałem idąc i idealnie wycentrowałem w znak drogowy. Czołem rzecz jasna. Z jakiegoś powodu czytanie wydawało mi się, jak bym to teraz nazwał, w dobrym smaku a więc w dobrym tonie było czytać. Tak, aby inni widzieli rzecz jasna, bo co to za frajda czytać, gdy inni nie wiedzą, że czytać. Wtedy nie masz nic z tego, że męczysz się siedząc w jednym miejscu, gdy nogi wierzgają.
Jednego więc razu, wziąłem książkę z dużego pokoju, będąc jeszcze szkrabem, aczkolwiek umiejącym czytać. To nie podlegało wątpliwości. Zwłaszcza u mamy, która w tym czasie siedziała w fotelu i czytała własne czytadło. Usiadłem przy stole, otworzyłem książkę, nie mam pojęcia o czym była, ale była naprawdę ładnie i elegancko ozdobiona. No i zacząłem- udawać, że czytam. Pierwsze dwa zdania przeczytałem naprawdę, omal nie zasnąłem, strasznie się zmęczyłem i resztę już tylko gapiłem się na pojedyncze słowa i literki, jakość tuszu, zajmowałem się fakturą strony, wypukłościami okładki i złotymi zdobieniami. Mama szybko zorientowała się, że coś ze mną nie gra. Nie skomentowała tego jakoś nader złośliwie. Może w dzieciństwie robiła tak samo?
Z drugiej strony pamiętam lata szkolne, gdy przymus czytania brałem personalnie i uprawiałem sport o nazwie, jak coś przeczytać nie czytając. Byłem zatem ogromnym fanem streszczeń wszelkiej maści. A że moje polonistki, za wyjątkiem jednej, chyba same je czytały to często dziesięciostronicowe opracowanie sienkiewiczowskiej kolubryny wystarczało nawet na ocenę bardzo dobrą.
Swoją przygodę z pisaniem zacząłem na studiach, ale podejrzewam, że popchnął mnie do tego Mickiewicz a konkretniej trzecia część Dziadów. Niemal popłakałem się nad losem utrapionej ojczyzny i losów ludzi, którzy bardzo chcieli oddać za nią życie, ale nie wiedzieli dobrze jak to zrobić. Mickiewicz był mistykiem wyższych lotów. Kto dogłębnie wczytał się w Dziady ten na pewno też to odczuł. Przełom natomiast nastąpił, gdy przeczytałem Potop Henryka Sienkiewicza. Książką, która uchodzi za literaturę klasy B wciągnęła mnie jak rasowe bagna. Niecałe dwa tygodnie, aby bez zaniedbywania czegokolwiek „machnąć” tysiąc dwieście stron powieści historycznej. A piszę o tym, ponieważ rok wcześniej posiadałem ów potop jako lekturę obowiązkową. I rzecz jasna jej nie przeczytałem.
Tak już ze mną jest. Jak mi każą to w życiu nie zrobię.
Maskarada
„Chłopcy z placu broni”, to pierwsza książka, która zrobiła na mnie tak ogromne wrażenie. Płakałam i smuciłam się po nocach, mam wrażenie, że byłam na nią za młoda, ale cóż było robić, to lektura więc trzeba było przeczytać. Wtedy nie byłam gotowa, ale okazało się, że po tylu latach nic się nie zmieniło. Do dziś nie lubię książek, które się źle kończą i staram się ich unikać. Po kilku latach pojawiły się kolejne książki, które odmieniły moją codzienność. Przyjaciółka przyszła pocieszyć mnie po miłosnym zawodzie i gdy wychodziła, zostawiła mi książkę, którą właśnie skończyła czytać w autobusie.
– Proszę, na poprawę humoru. Za dużo myślisz, poczytaj wieczorem, a ci się w tej niemądrej głowie trochę poukłada. – zbeształa mnie, wciskając książkę do ręki.
Nie chciałam się dochodzić i spierać, ale nie miałam ochoty na czytanie powieści. Dla świętego spokoju wzięłam i z ulgą pożegnałam koleżankę. Gdy wieczorem włączyłam kolejną romantyczną piosenkę o miłości, przypomniała mi się niechciana lektura. Jakie było moje zdziwienie, że nie jest to ckliwy romans czy moralizująca obyczajówka o cudownej miłości, która może zdarzyć się każdemu.
W ręce trzymałam „Bractwo Róży”, autor David Morrell. Rano książka była skończona, a ja pobiegłam do szkoły zupełnie odmieniona, silna, pewna siebie, a po złamanym sercu nie było już śladu. Ten autor zagościł już na dłużej w mojej biblioteczce i ma szczególne miejsce w moim sercu, które zresztą uleczył.
Najważniejsza dla mnie książką jest lektura szkolna, którą przeczytałam blisko 30 lat temu. „Mały Książe” Antoine’a de Saint-Exupéry’ego, ta cieniutka książeczka z pięknymi w swojej prostocie ilustracjami autora wywarła na mnie, wtedy zagubionej nastolatce niesamowite wrażenie. Zaraz po przeczytaniu lektury utożsamiłam się z głównym bohaterem tak bardzo, że napisałam o nim wiersz. Wiersz miał tytuł „Kto zrozumie mentalność Małego Księcia” i nieco częstochowskie rymy ale pamiętam go do dziś.
Kto zrozumie mentalność Małego Księcia
Kto zrozumie jego świat
To jak mała była jego planeta i to jak mały był on sam.
Jakie szczęście miał pilot, który na Saharę spadł
i poznał małego człowieka,pragnącego zrozumieć świat.
Fascynujące były podróże księcia
w których spotykał ludzi dziwnie prawdziwych
Ileż mądrości było w słowach Księcia
i w tym jak trafnie oceniał ludzi.
Nie zrozumiał Książę świata, zawiódł się na nim,
nie był on na nim kochany, mimo że kochał najszczerzej
Ileż jest na tym świece Księciów,
którzy pragną wszystko zrozumieć,
ileż jest róż bezlitosnych,
przez które bardzo cierpimy
i jak często sięgamy po węża.
któremu oddajemy swoje życie.
Przypuszczam, że słowa wiersza które wyłuskałam ze swej pamięci różnią się nieco od pierwowzoru. Jednak sens mimo upływu wielu lat pozostaje dla mnie niezmiennie ważny i aktualny. Napisany w podstawówce wiersz przytoczyłam na ustnej maturze. Miałam szczęście wylosować zestaw z pytaniem o ulubionego bohatera literackiego i mówiąc o tym, że identyfikuję się z bohaterem Saint-Exupéry’ego doprowadziłam komisję do łez. Były to łzy wzruszenia, a z matury otrzymałam 5. Mimo, że przeczytałam wiele innych książek to ta pozostała dla mnie najważniejszą.
Przemykasz pośród regałów pełnych książek i nagle twój wzrok przyciąga ta jedna, jedyna. Trudno określić, co jest w niej takiego urzekającego. Na autopilocie idziesz do kasy, tuląc do piersi obietnicę poznania kolejnego, cudownego świata. Droga z księgarni do domu, w całkowitym oderwaniu, skutkuje tym, że po przekroczeniu progu, jesteś już głęboko w fabule, a z realnym światem łączy cię zaledwie wątła nić. Czekasz, niczym uwiązany do niej balonik, na silniejszy podmuch wiatru, by móc rozpocząć bezkresną podróż z szelestem przekładanych kartek w tle.
Moja odbyła się za sprawą Skradzionego dziecka Keith’a Donohue. Na samo wspomnienie tych chwil lekko wyczuwalny dreszcz raz po raz, przemyka po moich ramionach. Pamiętam, gdy po wejściu do biura, z premedytacją zamknęłam drzwi na klucz i przez kolejne siedem godzin chłonęłam każde słowo. Czułam się jak malutka łódeczka na oceanie targanym uczuciowym sztormem. Raz byłam małym Henrym, okradzionym brutalnie z tych wszystkich chwil, które mogły się wydarzyć, a raz Podmiankiem, z zadeptaną tęsknotą i wykwitłym na niej marzeniem, której spełnia w obcym świecie. Każdy tak bardzo nie na miejscu, nieszczęśliwy, próbujący się dostosować.
Przez wiele dni moje myśli były jak wystraszone ptaki w klatce, głośno bijące skrzydłami o jej pręty, a uczucie wewnętrznego smutku towarzyszy mi do dzisiaj.
Skradzione dziecko to książka o mnie, o tobie, o tych wszystkich na długo przed nami i na długo po nas.
Jej wyjątkowość zawiera się również w baśniowym przekazie, nasze wewnętrzne dziecko prowadzone jest za rękę po ścieżkach życiowej mądrości a to cudowna podróż.
Najpiękniejsze wspomnienie z książką… Nie mam zbyt dobrej pamięci, bohaterowie literaccy mieszają mi się w głowie. Oczywiście kiedy staram się ustalić jakąś hierarchię, w myślach ustawia się już kolejka bohaterów o których chciałbym wspomnieć. Tylu ich przecież było, tyle niesamowitych historii przeczytanych. Nie byłoby jednak sprawiedliwe wybierać tej jednej. Za duży wybór, za wiele dobrych wspomnień. Oddaje więc hołd wszystkim autorom książek, które wzbudziły mój szacunek i palmę pierwszeństwa przyznam po prostu PISARZOWI,przedstawicielowi tego pięknego zawodu. Bez imienia, nazwiska, ale z głową pełną pomysłów. Anonimowemu pisarzowi, autorowi miliona książek napisanych i tych jeszcze nienapoczętych. Książka to cudowny przedmiot. Można się nią dzielić, można się nią chwalić, można ją wąchać, dotykać, przechowywać ale i podarować. Obdarowując kogoś książką dzielisz się słowem i marzeniami. Pozwalasz komuś oderwać się od rzeczywistości. Książka sama w sobie jest piękna, wspomnienie każdej przeczytanej strony jest już najpiękniejsze. Sama myśl: „spędzić wieczór z książką” jest niesamowite. To właśnie są te wspomnienia. Najpoekneijsze
Podobno pierwszy raz jest wyjątkowy. To jednak nie był mój pierwszy raz.
Nie była moją pierwszą książką, ani nawet drugą.
Leżałam na brzuchu w świeżej pościeli, wsparta na łokciach, z piersiami wciśniętymi między obkurczone ramiona i kręgosłupem wygiętym w łuk, obciążonym w każdy możliwy niewłaściwy sposób. Pozycja musiała w końcu spowodować dyskomfort, jednak starałam się na tym nie skupiać. Smakowałam chwilę. Wpływające przez otwarte okno ciepłe wieczorne powietrze wypełniał zapach skoszonej trawy i nowiutkiej książki, takiej prosto z półki księgarni. Pierwszy tom Harry’ego Pottera – cienki, ale obiecujący. Białe jak płatki stokrotki kartki kontrastowały z pstrymi barwami okładki, na którą spoglądałam od czasu do czasu, by podziwiać wizję grafika, wszystkie szczegóły. Palcami badałam fakturę tej delikatnej skóry, jakby mógł jej się spodobać dotyk moich dłoni, ciepło rąk.
Ból stał się dokuczliwy i zmieniłam pozycję. W entuzjazmie otworzyłam książkę szerzej. Okładka wydała z siebie ciche chrupnięcie, na ochronnej folii – jak błonce – pojawiło się zagięcie. Potem już byłam delikatna, głaskając je od czasu do czasu małym palcem, upojona zapachem papieru i farby drukarskiej.
Czy to stres tamtych dni, czy z innego powodu, ale jeszcze nic mnie tak nie pochłonęło. Po pierwszym tomie sięgnęłam po drugi, potem po kolejne, a głód wzrastał w miarę pochłaniania kolejnych stron. Pierwszy raz w życiu złamałam się i podejrzałam zakończenie. Cudownie było ulżyć sobie w ten sposób. Nie spałam dwie noce, poszukując pokarmu i relaksu dla umysłu, moja głowa zamiast od problemów, roiła się od pomysłów i postaci. Mimo wcześniejszych przyjemności dopiero wtedy pojęłam – książki miały się stać moją największą miłością.
Moja aparycja i zachowanie nie wskazuje na to, że czytam książki. Bardziej przypominam „Sebiksa”, który woli wypić piwo pod blokiem, poprzeklinać na system i tęsknić do swojej „Karyny” niż wziąć do ręki coś i przeczytać, chodź by gazetę.
Pamiętam jak w technikum między przerwami siedziałem na ławce i czytałem.
– Co Ty czy¬tasz książkę? – pytał znajomy.
-Nie, maluję– odpowiadałem, lecz nie każdy rozumiał ironię.
Albo gdy mój ojciec denerwował się, że nie zagłębiam wiedzy technicznej, która pomoże mi w przyszłym zawodzie tylko zaśmiecam sobie mózg jakimiś zmyślonymi historyjkami.
I choć teraz (gdy jestem starszy) czytam wszystko co mnie zaciekawi, a moim ulubionym gatunkiem literackim jest fantastyka. To moja przygoda zaczęła się od powieści młodzieżowej.
A była to książka Kornela Makuszyńskiego „Szatan z siódmej klasy” lektura szkolna, którą przeczytałem dawno po jej omówieniu. Do dzisiaj pamiętam jak w domu panował rozgardiasz, mieszkałem z liczną rodziną. I by skończyć tą książkę wsadziłem sobie w uszy zatyczki by móc skupić się na czytanej historii.
I gdy przeczytałem zakończenie miałem łzy w oczach…
– Czemu płaczesz? – zapytała mama gdy zamknąłem książkę.
– Bo to już koniec- odpowiedziałem bliski płaczu.
– A idź ty! – mama popatrzyła na mnie i zajęła się swoimi sprawami. Dobrze, że wtedy nie było w domu taty bo by mnie zbeształ za to, że jestem mięczakiem. I płaczę nad wymyśloną opowieścią.
Z perspektywy czasu już wiem, że gdyby nie ta powieść nigdy nie zakochał bym się w czytaniu książek.
Odświętnie ubrany Mateusz Cuthbert, jedzie kabrioletem zaprzężonym w kasztankę. Właśnie mija dom pani Małgorzaty Linde, która bacznie obserwuje go z okna – za chwilę rzuci robótkę i pobiegnie do Maryli, zapytać co to wszystko ma znaczyć. On tymczasem wyjeżdża na główną drogę i podąża do Szerokiej Rzeki, po gościa, który ma przyjechać wieczornym pociągiem.
Mateusz jeszcze nie wie, że na pustym peronie zamiast chłopca, którego oczekują z siostrą, zastanie dziewczynkę. Nie spodziewa się także, ile to niekochane przez nikogo dziecko, wniesie radości pod jego dach, jak łatwo zburzy panujący tam porządek i wprowadzi swoje zwyczaje, oparte na marzeniach i zachwycie nad prostymi rzeczami.
Ja już znam tę rudowłosą Anię, z fragmentu, omawianego w szkole, jednak dopiero, kiedy spotykamy się na dworcu, mogę przekonać się, jaka jest naprawdę. Odtąd będę towarzyszyć jej na każdym kroku; przy farbowaniu włosów, które nie wiadomo dlaczego wyjdą zielone i przy pieczeniu ciasta, do którego przez przypadek doda kropli walerianowych. Przekonam się, że drzewa prowadzą nieustanną dyskusję, zaprzyjaźnię z wiatrem, wysłucham o czym szemrze potok. Będę świadkiem jej przyjaźni z Dianą i nienawiści do Gilberta.
Przede wszystkim zaś nauczę się szukać dobrych stron w każdej sytuacji i używać wyobraźni, żeby zmienić rzeczywistość. A kiedy przyjdzie mi stawiać czoła moim troskom, pomyślę, co ona zrobiłaby na moim miejscu.
Eleanor Hodgman Porter „Pollyanna” – zmieniła moje dzieciństwo i dorastanie. Powieść doczekała się bodaj 6 ekranizacji. Pojawiło się pojęcie syndromu czy też efektu Polly-Anny polegający na wyszukiwaniu pozytywnych aspektów każdej nawet najgorszej sytuacji – jednocześnie ignorując aspekty przykre, negatywne. Znalezienia i uczepienia się tego, by powiedzieć nie ma tego złego na początu co by na dobre nie wyszło na końcu. Ta książka mnie dała siłę przezwyciężyć wiele kryzysów, wiele gdyż jestem w międzyczasie starszą panią. Pozdrawiam i gorąco tę książkę polecam młodzieży, ale i nie tylko.