Na ekrany kin niedawno trafił film „Córka” z Olivią Coleman i Dakotą Johnson. To ekranizacja znakomitej powieści Eleny Ferrante – teraz możecie ją wygrać w blogowym konkursie!
Pora zaprosić was na kolejny blogowy konkurs. Tym razem do wygrania Córka – świetna powieść Eleny Ferrante. Narratorką jest zbliżająca się do pięćdziesiątki Leda, profesorka literatury. Kiedy jej dorosłe córki wyjeżdżają do Kanady, aby zamieszkać z ojcem, Leda czuje się wolna. Wyjeżdża na wakacje nad morze. Tam spotyka pewną rodzinę – i zaczyna ją obserwować, a także wspominać swoje życie. Więcej o Córce pisałem w niedawnej „Lekturze na weekend”.
To jedna z najlepszych książek, jakie czytałem w tym roku – cieszę się, że mogę się nią z wami konkursowo podzielić. Trzy egzemplarze Córki ufundowało Wydawnictwo Sonia Draga. Tym razem na napisanie prac macie aż trzy tygodnie!
„Głupotą jest myśleć, że można zwierzyć się własnym dzieciom, zanim skończą co najmniej pięćdziesiąt lat. Żądać, aby patrzyły na matkę jak na człowieka, a nie na funkcję. Powiedzieć: ja jestem waszą historią, ze mnie się wywodzicie, posłuchajcie, może się wam przyda.”
Niech słowem-kluczem – zgodnie z tytułem książki – będzie „córka”. Jaka to będzie opowieść? Komediowa? Dramatyczna? Refleksyjna? Kryminalna? To od was zależy. Wasze prace nie powinny przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Wklejajcie je w formie komentarza do tego wpisu do 24 kwietnia włącznie. Najlepsze teksty zostaną nagrodzone.
Do piór! Powodzenia!
Źródło cytatu: Elena Ferrante, Córka, tłum. Lucyna Rodziewicz-Doktór, Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2022.
Źródło grafiki: https://popbookownik.pl/macierzynstwo-bez-rozowych-okularow-corka-recenzja-filmu/
Moja córka Marianna kiedy miała trzy lata brała swoje najukochańsze książeczki z kolorowymi obrazkami i ładowała się do swego azylu – ubikacji. Przeglądała tam te swoje książeczki. Głośno komentowała dobrze zapamiętane historyjki
Latem 1997 pojechała na wakacje spędzane razem z rodziną jej ciotki Elki, więc była tam z bratem i nieco starszymi kuzynkami. Pewnego razu Elka zainteresowała się zbiegowiskiem na stopniach tarasu domku letniskowego. Podeszła, a po chwili odwróciła się na pięcie i podbiegła do swojej siostry.
– Czy ty wiesz co ta twoja córka robi? – mówiła przejęta. Elka
– Coś się dzieje? – zapytała zaniepokojona o córkę matka.
– Marianka czyta naszym dzieciom ze swoich książeczek.
– Co ty wygadujesz? Nie wierzę.
– To idź. Sama się przekonasz.
Wkrótce jej czytelniczy apetyt był tak wielki, że coraz grubsze tomy „Harrego Pottera” „pożerała” w jeden dzień.
Marianna poza książkami namiętnie rysowała, ale starannie ukrywała przed nami swoją pasję i swoje dziełka. Jednak udało nam się to zauważyć i namówiliśmy ją na pobliskie Liceum Plastyczne. W szkole była często chwalona za swoje prace. Wygrała konkurs na kalendarz, który był wystawiany w galerii miejskiej na Starym Rynku. Zdobyła też nagrodę za fotografie dzieci. Na temat dyplomu dostała zilustrowanie słynnej książeczki Korczaka „Król Maciuś Pierwszy”. Niestety ta smutna książeczka nie przemówiła do niej i ocena pracy nie była najlepsza. Potem studiowała w swojej wymarzonej szkole School of Forms, ale sfrustrowana przerwała naukę. Na bezrobociu wciągnięto ją w pracę w Urzędzie Miejskim, co robi po dziś dzień i jest ceniona jako specjalistka od „papierków”. A w weekendy studiuje grafikę na Uniwersytecie Artystycznym.
Mamy pierwszą pracę! Czekam na następne!
Stanął na krześle. Sznur był mocno przywiązany do balustrady schodów. Miał pewność, że lina utrzyma ciężar. To, co zamierzał zrobić było aktem tchórzostwa, a w razie niepowodzenia stałby się jeszcze głupcem. Założył pętlę na szyję. Poczuł jej szorstkość, drapała, ocierała się o kilkudniowy zarost. Zaczerpnął powietrza.
Od tygodni nie widział innego rozwiązania. Pierwszy raz w życiu zderzył się taką bezsilnością. Poległ na wszystkich frontach i było za późno na naprawianie, a na nowy start nie miał sił. Nawet, gdyby je miał i tak nic by to nie dało.
Jeden krok dzielił od ciszy. Zamknął oczy. Odganiał od siebie myślenie, co będzie później. To nie będzie jego później. Następne dni będą czyjeś.
Spojrzał przed siebie i wzrok padł na szafkę ze zdjęciami, wycinkami z życia, tymi dobrymi, bo przecież takie uwiecznia się na fotografiach. Jedna z nich była jego ulubioną. On i Zosia jedzący lody. Miała pięć lat. Jej pierwsze zagraniczne wakacje. Włochy. Szeroko otwarte oczy na widok wielkich gałek. Zachwyt wymalowany czekoladą na buzi. Moment, niby nieważny, a zapamiętany na całe życie.
Zosia. Życie. Dwa słowa na pięć liter były jak synonimy tego samego stanu.
Zosia była teraz dorosła, jednak zawsze pozostanie małą córeczką. Nie chciał myśleć.
Zosia. Co zrobi, kiedy się dowie? Poczuje zawód? Wyrzuty sumienia? Nie powinna, nie może! Zostanie to z nią na resztę życia? Życie. Zosia.
To jego decyzja, jego śmierć. Życie Zosi jest też jego życiem. Czy ten jeden krok odbierze jej coś na zawsze? Zosia, jego mała księżniczka…
Usiadł na krześle, a łzy spływały mu policzkach. Te łzy mogły należeć do Zosi, ale nie mógł jej ich ofiarować. Niech pamięta lody we Włoszech. Łzy pozostaną jego, weźmie je z całą resztą. Z życiem.
Za każdym razem, kiedy przyjeżdżała do L. doznawała uczucia, które z trudem definiowała jako mieszaninę tęsknoty, żalu i strachu. Pojawiło się kiedy pierwszy raz po latach zobaczyła go przechodząc skrótem między Garncarską a Pocztową.
Wiedziała, że po odejściu związał się z kobietą, która miała trzyletnią córkę. Kiedy ich wtedy zobaczyła, dziewczynka wyglądała na dziewięć czy dziesięć lat, cała trójka grała w kometkę. Wyglądali na szczęśliwych, a ją przeszyła tęsknota za czasem, kiedy całą rodziną bawili się na swoim podwórku. Pamiętała przecież swoje idylliczne ówczesne życie, w którym on zajmował wyjątkowe miejsce, kochał ją, otaczał opieką, spełniał marzenia i zachcianki. Do czasu, kiedy zaczął spełniać swoje pragnienia. To wtedy pojawił się strach, przyszły przygnębienie, wstyd i żal, które zastąpiły beztroskę, bezpieczeństwo, ufność. Nigdy nie wróciła do równowagi, całe życie borykała się ze swoją traumą, której winną nie była.
Niczym nie zmącona radość malowała się na twarzach matki i córki, jego wesołe oblicze jej nie zwiodło. Wiedziała, że ta jego radość nie jest szczera, teraz tę sztuczność, perfidię, z jaką potrafił udawać miłego i zatroskanego, widziała doskonale, jej już nie był w stanie oszukać. Rozmowa z tą kobietą to wszystko, co mogła zrobić, żeby i matka, i córka mogły zachować swoje szczęście i spokój.
Minęły cztery lata i znów szła znanym z dzieciństwa skrótem, i znów go dostrzegła. Siedział przy blaszanym garażu na rozlatującej się, brudnej wersalce, odziany w stary płaszcz, którego cery i dziury widać było z daleka. Rzadkie włosy opadały z obu stron jego wychudzonej twarzy, nie miał okularów, więc na pewno jej nie widział. Siedział bez ruchu. Jej ojciec.
– Bo wiesz, kochanie, mnie miłości do zwierząt nauczyła moja mama. Pewnego dnia dziadek zabrał mnie na łąkę przy granicy naszej działki, na której dostrzegł zajączka. Później mama powiedziała mi, że to była zajęcza mama, przychodząca na naszą łąkę od jakiegoś czasu.
Pasące się beztrosko w zielonej trawie zwierzątko w popłochu zaczęło uciekać na dźwięk naszych stóp. Dziadek zdjął z ramienia strzelbę a mnie kazał złapać zająca. W tym momencie moja mama wybiegła z kuchni, przerażona, czego nieświadomie mogę być świadkiem i zaczęła do mnie wołać:
– Iwonka! Iwonka! Dotknij jej serca, poczuj jak bije jej serduszko, ona ma tam w trawie dzieci!
Patrzyłam to na dziadka, szykującego się do strzału i krzyczącego coś do mnie po niemiecku, który nagle przestałam rozumieć, to na mamę, na ganku, wspartą o framugę, z dłonią na gorsie sukni, ze spojrzeniem pełnym tej samej paniki co tego dnia, gdy Niemcy zabrali tatusia wprost ze szkoły po donosie sąsiadki. W ręku trzymałam pulsującą strachem, szarawą, puszystą kulkę. Życie. Spojrzałam w oczy zajęczej mamy i przerzuciłam ją przez płot.
– Verdammt, du dummes Mädchen! – usłyszałam ze strony dziadka, ale pasem nie dostałam, mimo że obiadu tego dnia nie było.
Wiatr rozwiewa klosze pachnących groszków i grube łodygi malw, przynosi też zapach świeżo koszonej na wybiegu dla szczeniąt trawy i dym z ogniska, którego blask ma uświetnić ten wieczór. Zamyślamy się obie przez chwilę.
– Tak mama nauczyła mnie, że zwierzę nie jest rzeczą – dodaje po chwili. -Chyba spisałam się jako córka, prawda?
Słońce oświetla mural z roześmianymi psiakami i kotami pod urzędową tablicą z napisem SCHRONISKO DLA ZWIERZĄT.
– Tak, babciu. Spisałaś się.
Help, I need help! – tabliczka z napisem przyklejona do szyby, za nią widać kobietę. Czarne kraty rysują cienie na jej twarzy, zdjęcie jest monochromatyczne, silnie kontrastowe. Widać tylko czerń i biel, żadnych odcieni szarości. Anna wysłała je przyjaciółce w wiadomości prywatnej, znajoma od dwóch miesięcy wie co to oznacza… Cisza wypełnia mieszkanie gęstą pustką, tak przenikliwą, prawie namacalną. Łza nie może wydostać się z oka, kołysze, drąży, ślizga się po powierzchni, Anna zaciska oczy nie pozwala, jej uciec.
– Jesteś wszystkim co mi zostało, zostań ze mną – mówi Anna.
Wpatruje się z nadzieją w ekran monitora, niemal desperacją. Jest! zauważa migoczące kropeczki, zaraz przyjdzie wiadomość. Anna zaciska, tym razem zęby, czuje ból, malutkie dziąsła w różowej czapeczce wbijają się w jej ciało niczym tysiące igieł kaktusa, oksytocyna pobudza do życia, przypomina o misji, celu, przeznaczeniu. Kropeczki nadal migają, zaraz przeczyta wiadomość, zaraz pojawi się kolejna łza, która zapełni pustkę w oczach Anny. Ciesz się chwilą Anno, dzieci tak szybko dorastają. Kropeczki nadal migają.
Córka
Sporofit miał marzenie, pragnął, aby minimalna wartość, jaką jest on sam, wydała z siebie ekstremalną siłę, która pochłonęłaby świat. Było to żywe marzenie organizmu cudzożywnego, czerpiącego pokarm z martwych szczątków organicznych.
Saprofity są bezpłciowe, a to oznacza, że do rozmnażania się nie wymagają zaangażowania osobników obu płci. Po prostu – z pierwszej istoty powstaje druga o identycznej puli genów.
Ale w tym przypadku było inaczej.
Trzy kawki przysiadły na skraju śmietnika, skrzecząc, zaczęły wykłócać się o kawał spleśniałej pizzy. Koniec końców, tłustego żarcia wystarczyło dla wszystkich. Po obfitej uczcie ociężałe ptaki z trudem wzbiły się w powietrze. Gdy przelatywały nad saprofitem doszło do rozluźnienia zwieraczy wewnętrznych odbytu, potem zewnętrznych, kanał stał się drożny i fala perystaltyczna wypchnęła masę kałową na zewnątrz.
Tak saprofit stał się ofiarą ptasiej defekacji, choć potem mówiono, że w ten sposób został obdarzony błogosławieństwem Actus Purus.
Po godzinie na jego skórze wyrósł bulwiasty pęcherz, który pękając, zmienił się w czerwone łono. Z niego wyrósł grzyb, który, a widać to było już na pierwszy rzut oka, miał zupełnie inną pulę genów niż jego protoplasta.
Nim zaszło słońce saprofit i grzyb zaczęli ze sobą kopulować. Spółkowali na potęgę i tak bezwstydnie, że aż huczało!
W nocy po czarnym niebie przeszło światło, a przed wschodem słońca, w rurkach ciał plechowych, pojawiła się czarna krew.
Nad ranem, w zarodni saprofitu, zamiast kroci, począł się tylko jeden mejospor. Miał na głowie ognisty czepek, który wyglądał jak płomienista korona.
I tak, wśród dziwnych znaków końca, na świat przyszło dziecię saprofitu i grzyba. Czas się dopełniał, aby marzenie stało się jawą…
… albowiem…
… owo dziecię, córka, było pierwszym na świecie reducentem.
Koniec
Do gabinetu ordynatorki oddziału niemowlęcego weszła, szeleszcząc falbanami sukienki z różowego taftopodobnego syntetyku, postawna młoda kobieta w wyzywającym makijażu.
– Ja do Laury Sobek – zaszemrała dziwnie dziecięcym głosikiem.
– Zaraz pani udzielę informacji, tylko jeszcze tak dla formalności… Pani jest matką?
– Jaaa… a, tak, ale ja ją chciałam tylko zobaczyć, na informacje przyjdzie moja mama albo… no, albo… ktoś inny, bo mnie powiedzieli, że ja według prawa nie mogę… bo jestem małoletnia…
Alina zerknęła w historię choroby. Faktycznie, w stosownej rubryce pod personaliami matki („Sobek Sandra, lat 16”) i ojca („NN”) widniał dopisek: „opiekun prawny – Bąk Jadwiga i Edmund”. Zadzwoniła do pielęgniarek, żeby wpuściły dziewczynę do jej córki, i zajęła się kolejnymi interesantami. Ostatnim okazał się opalony na brąz czterdziestoparolatek z zawadiacko podkręconym wąsem, we wzorzystej koszuli rozpiętej do połowy torsu.
– Ja w sprawie Laury Bąk… eee… znaczy, Sobek. Ojcem jestem.
– Opiekunem prawnym, chciał pan powiedzieć?
– To też, ale dzieciak mój jak najbardziej, tylko jeszcze niewpisane, bo nie wiem, jak to załatwić…
– To…?
– No bo wie pani, Sandrunia to jest mojej kobity panieńska córka. Jak my się zeszli, to już była taaaka wyrośnięta, no, widać, że krew nie woda, i nudziła się w domu. Jadźka robi na nocki, a jej zakazała na wieczór wychodzić, bo się bała, że dziołcha na psy zejdzie, tom się zaopiekował nie tylko prawnie. No i tak my jakoś tę Laurkę wymalowali… – w uśmiechu od ucha do ucha błysnęły dwie złote koronki – ino jak tu wpisać, że ona moja, kiedy jak się Jadźka dowie, to i mnie, i córunię za drzwi wystawi…
Posłuchaj,
córować to znaczy być taką córką od serca. Od serca, czyli oddaną. Oddaną, posłuszną, zaufaną i ufną. Wierną. Przywiązaną. Wielbiącą. Od uwielbienia droga krótka, do tego, co ślepe, a ślepe mogą być wiara i nadzieja. W parze z nadzieją jest zawsze zwątpienie. Rozumiesz w czym rzecz? Parabola. Chyba jaśniej wyrazić się nie mogę.
Córujesz swojej matce, nigdy nie zastanawiając się nad tym, czy to odpowiednie. Odpowiednie, czyli we właściwej kolejności. Ona powinna matkować Tobie, a u Was wszystko na odwrót, nie tak. Jesteś bardziej matką dla swojej matki niż córką. A ona więcej jest córką jak matką. Zauważ, że tkwi w tym jakiś błąd. Widzisz go?
Może tak się dzieje zawsze i wszędzie, nie wiem. A skoro to moja niewiedza, czy słusznie podejmuję w stosunku do Ciebie krytykę? Kto wie. Jednak coś mnie niepokoi w Waszej relacji. Zobacz, matka w urzędzie trzymała wartę, póki nie ukończyłaś studiów i mogłaś wsunąć się na jej krzesło. Jak odkryłaś, że przekłamała papiery, ukryłaś to. Może uwierzyłaś, że nie wierzysz własnym oczom. Czyli co zrobiłaś? Córowałaś swojej matce. Czy przeszło Ci przez myśl, że to nie błąd matki, a ukierunkowane, umyślne działanie? Ja od razu tak pomyślałam. Ty nie chciałaś słuchać. Zeszłaś do podziemi ślepej wiary. Masz, trzymaj swoją boską komedię.
Nawet nie jesteś w stadium nadziei. Żeby mieć nadzieję, trzeba wpierw zwątpić. Dalszych etapów córowania nie opisuję, bo życie szybciej minie, jak Ty przez nie przejdziesz.
Ile we mnie żałości z Twojego powodu! Aż śmiać mi się z tego chce. W tym wszystkim nic o mnie. Ale ja z matką żyję dobrze. Jestem jej córką i tylko tyle.
Może jeszcze kiedyś o tym porozmawiamy.
Z serdecznymi pozdrowieniami, uściskaj ode mnie matkę,
Klaudia
Córka zrodzona z naiwności i strachu. Ubrana w szczerość i empatię. Karmiona odwagą, pojona miłością. Opasana moralnością. Urodzona nie w tym miejscu i nie w tym czasie do którego była stworzona. Mimo to zawsze pasująca tam gdzie akurat się znalazła.
Niszczona wiatrem obojętności, topniejąca pod deszczem kłamstw i nienawiści. Obrastała rdzą zazdrości.
Mimo to trwała niezmiennie zliczając wschody słońca uciekające przed światłem księżyca. Uczepiona pazurami, oplatając się rękami i nogami, wgryzając się głęboko po prostu trwała. Trwała i nie dawała się wyrzucić, nie pozwalała o sobie zapomnieć nawet w najgorszych momentach. Nachalnie wracała odstawiana za drzwi.
Wiedziała, że jest potrzebna. Choć klnięto na nią w niebogłosy i ukrywano ją w zakamarkach umysłu ona znosiła to z zaciśniętymi zębami. Uparcie starała się rosnąć w siłę bo wiedziała, że jest ważna. Wiedziała, że ma moc bez której nie poradziłbyś sobie wczoraj ani jutro.
Zrodzona z naiwności i strachu. Żyjąca w tobie i dzięki tobie. Umierającą razem z tobą. Nazywała się Nadzieja.
Choćbyś wypierał się jej każdą cząstkę duszy i nie przyznawał się przed samym sobą do jej istnienia próbując wyrzucić ją z głowy każdego wieczoru, ona po prostu poczeka. Poczeka aż będziesz gotowy ją poznać, zaakceptować i nauczysz się z nią żyć. A wtedy, gdy najmniej będziesz się tego spodziewać po prostu odejdzie sama. Bezgłośnie i niezauważalnie. Pozostawiając za sobą jedynie spokój.
Jej jasnozielone oczy przeszyła błyskawica. Puls zatrzepotał jak skrzydła uciekającego przed jastrzębiem wróbla ,unosząc we frenetycznych podrygach siwy kosmyk włosów na jej kruczoczarnej skroni. Więc to tak? Więc jednak matka miała rację ostrzegając ją, że oni są inni niż miejscowi chłopcy. Podły, podły, podły! Dla niego znosiła ból porannego słońca. Dla niego porzuciła swój ród. Była zbyt mądra by uwierzyć sercu. Ale uwierzyła ciału. Ono przecież nie mogło kłamać, gdy co noc wzbijało się z nim aż do gwiazd. A teraz jej duszę rozszarpywały te ostre i trujące słowa, że chyba postradała rozum jeśli uwierzyła, że jakaś brudna dzikuska mogłaby coś dla niego znaczyć. Rzuciła się na niego wściekle. Śmiał się. Musiał takie sceny przeżyć już niejeden raz. Ale ona nie była jeszcze jedną oszukaną dziewką, która bezsilnie okładałaby go małymi piąstkami. Z całej siły wbiła mu się zębami w szyję i zacisnęła szczęki, aż do momentu gdy poczuła że po wargach spływa jej ciepła, lepka, słodko-słonawa strużka . Jego blada, zdziwiona twarz zrobiła się jeszcze bledsza, bardziej kredowa od jasnych skał Orlej Góry. Upadł. Przykucnęła nad jego stygnącym, nieruchomym, a przed chwilą jaszcze tak żywym i jurnym ciałem. Wbiła tępo wzrok w jego tężejące rysy twarzy, grymas bólu wykrzywił jej kąciki warg. Uniosła do góry głowę i wydała z siebie gardłowy, pełen skargi skowyt.
Z oddali, z porośniętego gęstym lasem płaskiego szczytu Orlej Góry, odpowiedziało jej przeciągłe wycie. Spojrzała w stronę okna fortu. Przesuwające się po niebie chmury odsłoniły na chwilę srebrną twarz Taa’é-eše’he i zdawało się jej że pomiędzy refleksami promieni księżyca na kratach widzi jak po jego owalu przesuwa się cień szarej wilczycy. Maiyun i Honiahaka. Matka i córka.
Pewnego dnia Anna obudziła się z dziwnym uczuciem.
– Świetnie spałam – Zastanawiał ją dziwny stan błogości w jaki właśnie wpadła. Czuła się nadzwyczajnie.
– Jestem w ciąży – pomyślała z mieszanymi uczuciami. Nie była przygotowana na macierzyństwo. Była ładna, zgrabna, o idealnej figurze i wymiarach modelki. Nie bardzo miała teraz ochotę na tego „trzeciego” w jej obecnej egzystencji.
– To jest chłopak – myślała dotykając lekko brzuch. Oczywiście chłopak, bo jakżeby inaczej, cała rodzina czeka na chłopaka, na spadkobiercę rodowych tradycji. Gdy oznajmiła mężowi swą niesprawdzoną jeszcze nowinę, wykrzyknął: O! Habemus Bajbus, to mamy Bajbusa! Dotknął lekko jej płaski jak deska brzuch i szepnął: Dzień dobry Trzeci. Witaj Bajbus!
Tymczasem Anna z niepokojem myślała o czekających ją długich dziewięciu miesiącach. Chodziła ze mną na wykłady: statyka, ekonomika przemysłu itd, a ja rosłem sobie w brzuchu Anny, huśtany wygodnie. Zaliczyliśmy semestr zimowy i sesje egzaminacyjną, a na letni zabrakło nam sił. Anna bardzo życzyła sobie, aby junior urodził się właśnie teraz, w 30 urodziny męża. Uśmiechała się, gdy moje kopnięcia i wierzgania były widoczne, a czasem bolesne, bo nie czuła się samotna. Czas dłużył się. Mnie się nie śpieszyło, bo w tej huśtawce spało mi się doskonale, przespawszy wszystkie jej szczęśliwe siódemki, czym zawiodłem ją po raz pierwszy. Niestety trzeba było opuścić ten komfort, bo było mi za ciasno. Owiał mnie chłód i suchość powietrza, mocny klaps na pupie, po czym mój doniosły wrzask rozległ się na korytarzu…
– Ma Pani śliczną córeczkę – powiedziała położna.
– Dziewczynka? – Zdziwiła się Anna. – Nie, to przecież niemożliwe, to jest syn, tak na pewno chłopak – wykrztusiła z siebie.
– Jeśli Pani nie chce tej ślicznoty, to włożymy ją z powrotem – bardzo poważnie oświadczyła położna, widząc zawiedzioną minę Anny. Trzymała mnie owiniętą w kocyk i kołysała delikatnie. Zawiodłam ją po raz drugi.
Kiedy matka była młoda, nie była jeszcze matką.
Potem została matką i nie była już młoda. Lewa pierś zawisła smutnie, rozstąpiły się włókna na maminych udach, rozstąpiły się nadzieje na lepsze jutro.
Ojciec narzekał na jej wystający brzuch, a ona na ojca, któremu spadały spodnie, kiedy nachylał się, żeby wyjąć piwo z lodówki. Ona mówiła, że pękły mu plecy. Wtedy on zaciskał pięść, która lądowała tuż obok jej zaciśniętych ust.
Kiedy o niej myślę, myślę o zapachu selera, który zawsze miała na palcach, myślę o dłoni ściskającej dwa złote na składkę w kościele, o tym, jak uczyła nas jeździć na łyżwach po zamarzniętym chodniku, o jej ściśniętym sercu, które, poza macierzyństwem, nie było w stanie znaleźć szczęścia.
Myślę o wszystkich matkach, które miałam w ciągu życia. Odmawiam je wszystkie na palcach, jak Litanię Loretańską. Modlę i wymadlam.
– Matko nadziei – kiedy jako dziesięciolatka siedzę w klasie, czekając na rozdanie sprawdzianów.
– Matko nieskalana – kiedy matka wychodzi na wywiadówkę: trwała na głowie, ramiona wypchane poduszkami.
– Matko przedziwna – kiedy wraca do domu pijana i wypala paczkę papierosów.
– Matko dobrej rady – kiedy rzuca mnie pierwszy chłopak.
– Panno czcigodna – kiedy proszę ją o kieszonkowe na pierwsze piwo.
– Uzdrowienie chorych – kiedy trzyma mi włosy nad toaletą.
– I Domie złoty – kiedy mieszkam u niej po rozwodzie.
– I Królowo dziewic – kiedy nie pozwala wnuczce chodzić na randki.
– I “Matko najmilsza!” – kiedy jej zimne ciało leży nieruchomo, ręce nie pachną już selerem, a na jej piersi ląduje moja łza.
– I zmiłuj się nad nami!
– I módl się za nami!
I jej usta – wciąż zaciśnięte, jakby pogniewała się na umieranie.
W punkt. Szacun za pomysł i za wykonanie.
Dziękuję!
26.01.1997 roku, dokładnie 25 lat temu urodziłam moją najukochańszą córkę – Kaję. W ten mroźny poranek nie spodziewałam się, że ta mała istota po kilkudziesięciu latach dorastania, poznawania świata oraz walki z własnymi niepowodzeniami, będzie w stanie stanąć oko w oko z demonami przeszłości, które przez tyle lat dostarczały mi większego bólu niż urodzenie K. siłami natury.
Rodzinna tajemnica dotyczy nie bezpośrednio mnie, ale mężczyzny, który w normalnych warunkach mógłby teraz dumnie obserwować, jak nasza córka składa przysięgę Hipokratesa.
K. była jednak zbyt bystra, by nie połączyć faktów, które na przestrzeni lat pojawiały się zawsze w dniu jej urodzin. Był to list adresowany do K. z krótką adnotacją: Pamiętaj, że zawsze będę Cię kochał, Córeczko. Twój ukochany Tata, M. Do liściku zawsze dołączał jedno i to samo zdjęcie, przedstawiające naszą roczną córeczkę na rękach ojca. Rękach splamionych krwią mordercy w lekarskim fartuchu. Zabił z zazdrości o nas. Zabił, bo kolega z pracy odważył się dać mi całusa w policzek na przywitanie a K. wręczył pluszową maskotkę z którą od tamtej pory się nie rozstawała. Tej plamy krwi i obłędu w jego oczach nie zapomnę do końca życia.
Moim prezentem dla córki na jej 25 urodziny była drewniana skrzyneczka z listami od ojca. Prawda o nim. W momencie otwierania pudełka zauważyłam łzy w jej oczach.
– Mamo, to wszystko jest nieważne. Kocham Cię najbardziej na świecie. Przeszłość nie ma dla mnie znaczenia, liczy się przyszłość i to, że mam najwspanialszą mamę na świecie.
W tym momencie poczułam przeogromną dumę, że mam taką wspaniałą córkę. A jej ojcu jestem wdzięczna, że obdarzył mnie naszą Kochaną córeczką – naszym Skarbem. Mimo wszystko.
Z szafy wypadła przezroczysta, całkiem spora torba zamykana na plastikowy zatrzask. Przez wiek wybladła i straciła swoją transparentność. Wera podniosła ją z podłogi, otrzepała z kurzu, po czym ciężko odetchnęła. Czasem nieproszone kawałki przeszłości wyskakują z szafy i psują wiosenne porządki. Nie można zapomnieć. To jest wbrew naturze rzeczy. Doskonale wiedziała, co tam znajdzie. Znała każdą rzecz, którą babcia włożyła w prezencie. Umysł Wery przechował najdrobniejszy szczegół. Położyła torbę na łóżku i czule ją pogłaskała. Po kolei zaczęła w myślach wyliczać jej zawartość.
Jeden – czerwone śpioszki z grantowymi obramówkami na rękawach i wyszytym, małym statkiem w prawej górnej części z odstającym od reszty żaglem.
– No tak, przecież żagiel podąża w rytmie wiatru. Musi odstawać. Pomyślała.
Dwa – biały kaftanik zapinany z przodu, z kołnierzykiem w kształcie falbanki. Trzy – termos w plamki w trzech kolorach czerwonym, grantowym i żółtym. Jak na kupiony 20 lat temu mógł nadal wyglądać na nowoczesny i służyć idealnie podczas dłuższych spacerów z dzieckiem. Cztery – butelka z dobrej jakości plastiku bez bisfenolu. Pięć – białe, zupełnie zwyczajne rękawiczki. Sześć – żółte skarpetki – te Wera kupiła sama, kiedy miała dwadzieścia siedem lat. Zatrzymała się. To już jedenaście lat nie zagląda do tej torby. Siedem – sztućce zawinięte w białą kartkę. Pewnie już pożółkła.
W rozmyślaniach Werę zatrzymały metalowy widelec, nóż i mała łyżeczka, które leżały otulone w słowa: „dla twojego dziecka”. Przypomniała sobie jej pismo. Każda litera żyła własnym życiem, wolna, wyraźna i nieokiełznana. Mogła swobodnie układać całkowicie inny wyraz. Babcia zawsze mówiła, że piszę brzydko. Wera wzięła torbę na kolana i do słów babci, jak linijkę dołożyła własne zdanie, które wybrzmiało tak – czego ty naprawdę chcesz?
Lidia zorientowała się, że jest zbyt obciążona, gdy wracała z zakupów. W domu z ulgą położyła siatki na podłodze. Bolał ją kręgosłup, na dłoniach odbiły się ślady ciężkich toreb. Nie było jednak czasu na odpoczynek. Rozmasowała dłonie i sięgnęła po zakupy. Każdy produkt miał swoje miejsce. Mąż mawiał, że w ich kuchni nawet ślepiec powinien upiec ciasto.
W życiu Lidii, tak samo jak w jej kuchni, wszystko było na swoim miejscu. Przykładna żona, oddana córka i synowa. Co czwartek widywała się z teściową. Udzielała Lidii rad dotyczących życia, w szczególności życia małżeńskiego. Któż bowiem zna syna lepiej niż matka. Soboty natomiast spędzała u swojej matki. Ta nie grzeszyła zamiłowaniem do porządku, dlatego Lidia co tydzień gruntownie sprzątała jej dom. Matka patrzyła ze współczuciem na swoją córkę. Wszelkie komentarze jakoby wyglądała na nieszczęśliwą Lidia odrzucała podsumowując, że matka nie wie nic o godnym życiu, ciągle oglądając seriale i folgując zachciankom.
W niedziele chodziła do kościoła. Słuchała o tym, jak ułomny jest człowiek, jak bardzo potrzebuje walczyć ze swoimi słabościami. Życie to droga do doskonałości. Z politowaniem myślała o matce, która powiedziała jej kiedyś: „Nie stój w miejscu, szarzejesz, zrób coś dla siebie”. Myli się ten, kto sądzi, że można bezkarnie oddawać się ziemskim przyjemnościom.
Zakupy stały równo we właściwych miejscach. Spojrzała na zegarek. Za godzinę wróci głodny mąż. Podwinęła rękawy, aby zabrać się za gotowanie. Przeciążony kręgosłup wciąż dawał o sobie znać, w dodatku rozbolała ją głowa. Miała wrażenie jakby ktoś założył na jej czaszce obręcz i stopniowo zaciskał, powodując coraz większy ból.
Pierwszy wystrzał w łonie zignorowałam. Myślę sobie, jeden nic nie znaczy. Po trzech dniach i trzech wystrzałach lekarka wygruchała, że mam córkę. Ucieszyłam się trochę, chociaż nie wiedziałam kto był ojcem. Spytałam się, czemu strzela?
-Je pani za dużo roślin strączkowych.
Przeszłam na dietę. Nie pomogła.
Brzuch rósł, ale nie jak gruszka, jak to w stanie błogosławionym bywa, tylko jak czołg. Było nieprzyjemnie. Nie czułam nadziei, tylko paniczny strach, który paniczniał z każdym tygodniem, tak jak mi brzuch czerniał. Robił się czarny, jak sam diabeł, wyobrażacie sobie? Nie byłam przy nadziei, byłam przy przerażeniu. Najgorsze, że nie pamiętałam, co mnie zapłodniło. Na moje wątpliwości, że mam osiemdziesiąt pięć lat i nie pamiętam zapłodnienia, lekarka odparła, że pewnie było in vitro. In vitro i in spiritu chyba? Nie tęskniłam za tatusiem. Za tatusiem tęskniły sąsiadki.
– A jak tam tatuś? Cieszy się? Przyjemne, że będzie dzidziuś, prawda? Dzidziuś nie był przyjemny. Jadła ziemię, piła olej a najbardziej lubiła krew i świeże flaki. Mruczała z zadowolenia. Chwilę była spokojna. Czasem nawet kilka dni. Uwielbiała fajerwerki i wystrzały. Kiedy gryzła mnie od środka, strzelałam z torby. Grysik, mąkę i cukier musiałam wysypać do pudełek. Jak to dziecko kochało huk wystrzałów! Kto to dziewuszysko wykarmi? Kto nastarczy z amunicją? Skąd alimenty? Jakieś chyba mi dadzą?
Kiedy nastał czas, rozrywała mnie eksplozją granatów, rozstrzeliwała. Wyłam z głębi ziemi. Wypadając ze mnie, zrobiła lej. Córka, córunia ukochana! Córka, córunia moja nienażarta, spragniona trzewi i krwi wielu matek i ojców. Była bękartem. Urodziłam wojnę. Zamiast alimentów śmierć.
nie mogę się powstrzymać. Świetne!
niesamowite! z jednej strony bardzo na czasie, z drugiej strony porażająco ponadczasowe, brawo!
Podoba ci się? Skaczę z radości! Dziękuję!
Z jej ust wydobywała się dziwna zbitka zapachów. Słodki aromat mleka, które wypiła tuż przed zaśnięciem, mieszał się z kwaśną wonią zalegającej w gardle flegmy. Fetor kataru przepełniony był chorobą, legionami bakterii rozmnażających się w maleńkim wnętrzu i ginących na polu walki, stąd ten smród rozkładu. Z kolei mleko roztaczało zapach, który aż lepił się od tłuszczów i cukrów oraz kojącej oksytocyny, otulającej dwa splecione ciała jak ciepła pierzyna.
Małe stopy zaczęły się wiercić w pościeli i w końcu znalazły schronienie w zagłębieniu utworzonym przez miękki brzuch matki. Poczuła jakie są gorące, kiedy dotknęły jej skóry. Parzyły jak dwa rozgrzane termofory. Delikatnym ruchem odgarnęła jej włosy z twarzy i zorientowała się, że tył głowy córeczki jest przepocony. Mokre strąki włosów poprzyklejały się do siebie. Zniknęła gdzieś ich puszystość i miękkość, przeistoczyły się w tłuste pasma, spomiędzy których prześwitywała naga skóra.
Leżały tak razem w ciszy nocnego pokoju, a czas nieśpiesznie przesuwał do przodu wskazówki zegara. Gorączka zdawała się spadać, choć może to tylko ciało matki przyzwyczaiło się do wysokiej temperatury córki. Nie mogła tego sprawdzić. Jej najmniejszy ruch powodował, że palce córeczki zaciskały się i szczypały ją w szyję. Nie mogły chwycić więcej niż niewielki skrawek skóry, więc był to bardziej przyjemny masaż niż bolesne drapanie. Czujne oczy otwierały się na moment, upewniały się, że matka tkwi na swoim miejscu, po czym powieki opadały, a gałka oczna, jeszcze trochę widoczna za kurtyną rzęs, uciekała leniwie do góry.
Czasami to te bezsenne noce są najpiękniejsze, wypełnione troską i wdzięcznością zamieniają koszmar w czystą miłość.
Nie miała dokąd uciec. Była już tym wszystkim zmęczona. Odwróciła się do swojej przeciwniczki.
– Jak mogłaś?!- w głosie Arianny, było czuć ogromny żal i smutek.
Kaliope popatrzyła na swoją dawną podopieczną. „Bogowie! Kiedy ona tak wyrosła”?, przemknęło jej przez głowę. Jej serce ścisnął smutek. Pamiętała ją jako małą dziewczynkę. Lecz lata szkoleń zrobiły z niej prawdziwą wojowniczkę.
– Bo zrozumiałam pewne rzeczy. Zakon kłamie.
– Byłaś najlepszą z nas! Przez tyle lat przewodziłaś naszej organizacji! Byłaś prawdziwą Córą Koryntu! – oczy Arianny zaszkliły się od łez. – A teraz będę musiała cię zabić.
Kaliope nie czuła strachu. Dobrze wiedziała, że Arianna jest lepsza od niej. W końcu sama ją szkoliła. Miała być kiedyś jej następczynią.
– To wszystko są kłamstwa. Jesteśmy tylko nieczułymi narzędziami – przerwała na chwilę. – Z drugiej strony cieszę się, że to ty masz to zrobić. Jesteś moją najlepszą córą jaką wychowałam.
Młoda wojowniczka pokręciła głową. Nie chciała już tego słuchać. Musiała wykonać misję. Od tego zależała jej przyszłość w zakonie. Mocniej zacisnęła palce na laserowym sztylecie.
– Broń się! – krzyknęła i z dziką furią rzuciła się w stronę Kaliope.
Ta jednak nie ruszyła się z miejsca. Usta wykrzywiła w lekkim uśmiechu. Rozłożyła lekko ręce. Z dłoni wypuściła broń. Zachowanie to odrobinę wytrąciło Arianne z rytmu. Lecz było już za późno. Laserowe ostrze przeszyło ciało Kaliope. Wrzask młodej kobiety ucichł.
Nie pozwoliła by ciało byłej matrony upadło na ziemię. Objęła je.
– Kiedyś to zrozumiesz, moja córko. – Wyszeptała Kaliope resztkami sił.
Po policzkach Arianny spływały gorzkie łzy smutku…
Dziś urodziny taty. Są wszyscy – protekcjonalni wujkowie, ciekawskie ciotki i zawistne kuzynki. „Ciekawe jak zareagują?”.
– Co u ciebie Edytko? Ładna dziewczyna by z ciebie była…
– Była…? – bezceremonialnie przerwałam ciotce Irenie nie mając cierpliwości by słuchać jej uszczypliwych uprzejmości.
– Noooo…, była – pewność siebie ciotki została chwilowo zachwiana – pewnie że była, a jakże, ale ubierasz się jak mężczyzna, zachowujesz jak mężczyzna, i już nie mówię, że ten garnitur całkowicie do ciebie nie pasuje. Wprawdzie nawet chyba ta…, no, Coco Chanel chodziła w garniturach, ale ty jesteś całkowicie nieprzystępna. Absolutnie!
– Ciociu, w garniturach to chyba Marlena Dietrich, pewnie o nią ci chodzi – nawet z odległego końca stołu dostrzegłam jak usta ciotki zaciskają się w złości – A za moją nieprzystępność częściowo możesz obarczyć winą również rodziców.
– Dziewczyno! Co w ciebie wstąpiło?! – wtrąciła się matka
– A co miało wstąpić? Ciocia zapytała, więc odpowiadam.
– Powiedz lepiej co u ciebie. Wszyscy są ciekawi – matka ewidentnie postanowiła się mną pochwalić
Bez pośpiechu dołożyłam sobie sałatki owocowej – „czas by powalić ich na deski.”
– No właśnie…, chciałam powiedzieć, że…, że… za niespełna 4 tygodnie poddaję się operacji…
– Jakiej operacji?! Na miłość boską, jesteś chora? – tym razem to mama wpadła mi w słowo
– Nie przerywaj mi mamo! Nie, nic mi nie dolega. Poddaję się natomiast operacji, cyklowi operacji, bo to długi proces, tzw. zmiany płci.
Spojrzałam po twarzach zgromadzonych przy stole. „Powinnam zrobić im zdjęcie”.
Cisza. Tylko na zewnątrz słychać wzmagający się wiatr gwałtownie poruszający drzewami i dalekie grzmoty. Znak nadchodzącej burzy.