Czas zaprosić was do listopadowego konkursu! Do wygrania „Show”, druga powieść Olgierda Hurki, absolwenta kursów Pasji Pisania. Będziecie mogli zajrzeć za mroczne kulisy świata show-biznesu.
Zapraszam was do kolejnego blogowego konkursu. Tym razem mam dla was drugą powieść Olgierda Hurki, absolwenta kursów Pasji Pisania. Olgierd uczestniczył m.in. w Internetowym Kursie Podstawowym, a na kilku edycjach Pracy nad Tekstem szlifował Znamię – swoją debiutancką powieść, która przyniosła mu m.in. nominację do Nagrody Wielkiego Kalibru i Nagrodę im. Janiny Paradowskiej. Teraz powrócił do księgarń ze znakomitym Show (o premierze tej powieści pisałem tutaj).
Show to ekscytujący thriller psychologiczny. Główna bohaterka, Aneta Dychnicz, bierze udział w castingu do popularnego reality show. To dla niej szansa na wyrwanie się ze wsi i lepsze życie. Po przejściu przez proces rekrutacji dostaje jednak inną propozycję – pracy w niejasno zdefiniowanym projekcie o nazwie Show. Przechodzi szkolenia, jest do czegoś przygotowywana, ale nie rozumie, na czym ma polegać jej praca. Wkrótce trafi do wymarzonego świata celebrytów… tylko czy nie będzie żałować, że marzenia się spełniły?
„Nie ma nic mniej ekscytującego niż celebryta prowadzący ustatkowane życie. Ludzie chcą widzieć, jak im się wszystko wali i od nowa układa”.
Wydawnictwo Harper Collins Polska przygotowało dla was trzy egzemplarze Show. Waszym zadaniem jak zwykle będzie stworzenie opowiadania. Słowo-klucz to oczywiście „show”. Czy to będzie zabawna historia? A może dramatyczna czy groteskowa? Kryminalna czy raczej obyczajowa? Ciekawe, gdzie zaprowadzi was pisarska wena!
Opowiadanie (lub jego fragment) wklejcie w komentarzu do wpisu konkursowego. Tekst nie powinien przekraczać 1700 znaków ze spacjami. Na prace konkursowe czekamy do 27 listopada włącznie. Olgierd Hurka wyłoni troje zwycięzców, którzy otrzymają Show.
Powodzenia!
Źródło cytatu: Olgierd Hurka, Show, Harper Collins Polska, Warszawa 2022.
Marek poznał Ewę na drugim roku studiów informatycznych. Był w niej zakochany, ale ona wstrzemięźliwa, bo nie miał dobrej pracy i perspektyw. Po pół roku wytrwałych zabiegów dostał propozycję pracy jakiej pozazdrościliby mu informatycy z całego świata. Miał objąć posadę najpóźniej w lutym kolejnego roku w Krzemowej Dolinie. Ale studia kończyły się dopiero w czerwcu kolejnego roku. Wiedział też, że Ewa nie pojedzie z nim bez ślubu, ani nie jest jeszcze do tego gotowa. Dziekan mu poradził by pracę magisterską przygotował do lutego, a obronił ją dopiero w czerwcu eksternistycznie zaliczając seminarium dyplomowe. To go zmotywowało by oświadczyć się. Zrozumiał, że jest na to gotowy.
Koledzy z dawnej szkoły poprosili go o pomoc w zdobyciu środków na koncert ich zespołu rockowego. Dzięki znajomościom udało mu się zdobyć środki i wtedy on poprosił ich o przysługę.
Na koncert przyszedł z Ewą, która lubiła takie imprezy. Stali w tłumie słuchając kolejnych piosenek. Jedną z nich wokalista zapowiedział jako premierową powstałą na kanwie historii jego przyjaciół. Ewa zorientowała się, że to o nich. Po owacyjnym przyjęciu piosenki wokalista zapytał:
– A może zaproszę ich na scenę?
Przyjęto to z aplauzem, a ochraniarze przyszli po nich. W oczekiwaniu rozbrzmiało improwizowane solo perkusyjne.
Kiedy zjawili się na scenie mikrofon dostał Marek.
– Ta piosenka Ewo była specjalnie dla ciebie w dowód mej miłości, a ja chciałem się zapytać czy zgodzisz się wziąć mnie za męża? – od razu wypalił i podał jej mikrofon.
Widownia zareagowała oklaskami i zaczęła skandować:
– Powiedz tak.
Ewa śmiała się wśród łez wzruszenia, ale powiedziała „Tak”.
Super, mamy pierwszą pracę! Kto następny?
Nasi studenci to wdzięczni bohaterowie takich opowieści. Kiedyś cały projekt dostał ofertę pracy w Microsoft. Tylko mózg się nie skusił.
Sylwia, Beata i Kaśka wsiadły do pociągu, szczęśliwe, że udało się na weekend wyrwać z domu. Za czasów studenckich takie wypady były znacznie prostsze. Teraz, kiedy każda ma swoją rodzinę, nie mają już czasu na regularne spotkania. Tak się zagadały w drodze, że wysiadły jedną stację za daleko. Chichrały się jak głupie stojąc na peronie. Złapały taksówkę, która podjechała najbliżej jak mogła ,ale i tak ostatni kilometr musiały przejść pieszo. Tłumy ludzi płynęły, niczym rzeka, do wejścia. Weszły na płytę stadionu. Nagle zrobiło się ciemno. Z różnych miejsc słyszały piski. Ktoś krzyczał jakby obdzierany ze skóry. Wtem światła imitujące błyskawice rozdarły przestrzeń nad dachem. Na scenę wyszła chmara ludzi przypominających zombie oraz pięciu wyróżniających się z tego tłumu facetów w gustownych wdziankach a’la dracula. „Backstreet’s back, alright” wybrzmiało z głośników. I zaczęło się show. Czuły jakby cofnęły się w czasie do lat dziewięćdziesiątych. Backstreet Boys, bo to na ich koncert się wybrały, zaśpiewali największe przeboje, tańcząc przy tym choreografię, której nie powstydziliby się twórcy „Tańca z gwiazdami”. Na scenę leciały miśki, kwiaty i setki biustonoszy. Kto by pomyślał? Minęło jakieś trzydzieści lat od czasów świetności zespołu. Nastolatki, wieszające plakaty z wizerunkiem Boysów, na ścianach , są dzisiaj matkami, a ten ogień, który miały kiedyś w oczach nadal płonie. Sentymentalna podróż skończyła się po dwóch godzinach. Wychodząc ze stadionu zgodnie stwierdziły, że chłopaki zrobili show jakiego jeszcze w życiu nie widziały. A fakt, że wyjście zajęło im kolejne dwie godziny świadczy o tym, że widzów było tysiące.
Show
Helena wracała zmęczona z pracy. Powoli zbliżała się do domu. Piąty krzyżyk dawał o sobie znać. Do tego jeszcze złamana ręka, w gipsie, dokuczała nieznośnie i utrudniała nawet najprostsze czynności. Marzyła tylko o gorącej kąpieli i aby zasiąść w głębokim fotelu przed telewizorem.
Po chwili przed drzwiami swojego mieszkania postawiła na ziemi torbę i zdrową, lewą ręką, usiłowała znaleźć klucze. Nie była mańkutem, trudziła się okrutnie. Wtedy usłyszała szybkie kroki sąsiadki z drugiego piętra zbiegającej, przeskakując co drugi stopień.
– „O Renia biegnie. Taka młoda. Szczęściara” – pomyślała.
– Dzień dobry pani Heleno. Widzę, że pani już w domu po pracy, a ja dopiero lecę do teatru. My, artyści, nie mamy na nic czasu. A teraz szykujemy wielkie show.
– Dzień dobry Renatko. Możesz mi dziecko pomóc, nie mogę tą jedną ręką nic znaleźć. Klucze od domu gdzieś tam wrzuciłam.
– Innym razem. Teraz się śpieszę. Wieczorem gramy. – Nie oglądając się na sąsiadkę pobiegła w kierunku wyjścia.
Dwa dni później znów się spotkały. Helena poszła do osiedlowego warzywniaka, aby kupić włoszczyznę na rosół. Otworzenie małej siateczki i wybieranie warzyw lewą ręką nie było łatwe. Gdy zobaczyła przy ladzie Renię ucieszyła się.
– Reniu, pomóż mi wybrać włoszczyznę na zupę. Ta cholerna ręka …. – nie dokończyła słysząc odpowiedź młodej sąsiadki:
– Nie pomogę pani, my artyści musimy dbać o dłonie. Nie będę się babrać w warzywach. – niemiło odpowiedziała i wyszła ze sklepu.
Tuż przed świętami u Heleny w pracy rozdawali bilety do teatru muzycznego. Zbliżał się koniec roku i zakład musiał wydać środki z funduszu socjalnego. Kupił więc bilety. Proste, nikt się nie napracował, a załoga nie może narzekać. Helena ucieszyła się, nawet wizja pójścia z zagipsowanym kikutem jej nie odwiodła od tego. W sobotę ubrała się elegancko i spacerem poszła do teatru. Znajdował się on w pobliżu, raptem króciutki spacer. Jak wyczytała w ulotce, którą wraz z biletem dostała w pracy, show zapowiadał się przednio.
Z radością podała bileterce lewą ręką dłonią bilet i zaniemówiła. Stała tam Renia i bez słowa, z zaciśniętymi ze złości ustami, przedarła bilet wpuszczając Helenę do środka.
– „Przecież mówiła, że jest artystką” – przemknęło jej przez myśl.
Nie popatrzyła Heli w oczy, uciekła wzrokiem. Wtedy rozległ się z oddali donośny głos:
– Renia, dzięki za zastępstwo. Zmykaj do swojej roboty, tam na piętrze widzowie skarżą się na brak papieru w toalecie. Potem zejdź tu przetrzeć posadzkę przy szatni, widzowie tyle błota nanieśli.
Helena weszła na widownie, zasiadła na swoim miejscu i już po kilku minutach kurtyna poszła w górę. Show się rozpoczął.
Obudziła ją orkiestra dęta waleniem w bębny, dźwiękami tub i puzonów. Leżała z otwartymi oczami wpatrując się w ciemność. Ciemność jej nie przeszkadzała, hałas tak. Pozostałym mieszkańcom widocznie również, gdyż obok rozległy się glosy:
– Co to za dźwięki? – pytał pan Tomeczek z kwatery 253.
– To zależy jaki mamy dzień – odpowiedziała pani Halinka. – Może się zdarzyć, że bez powodu budzą nas w środku nocy… he, he dnia.
– Matko, to chyba jej urodziny – dorzuciła pani Honorata.
– Nie wzywaj imienia pana Boga Twego nadaremno. – Usłyszała oburzony glos pani Halinki.
– Powiedziałam matko, a nie, Boże.
– To jaki mamy dzień? – Pan Tomeczek próbował przywrócić ład w dyskusji.
– Sierpień, ale którego, to nie wiem. Gazeta by się przydała. Widzieliście kogoś z gazetą?
– Nie potrzebuje gazety, jak sierpień to na beton jej urodziny. Przychodzą, hałasują, brudzą wieńcami z kwiatów, to później więdnie, usycha, robi się śmietnik! – Pani Halinka nie była w najlepszym nastroju. – A przecież mamy napisane na płytach spoczywaj w spokoju!
– Nie w spokoju, tylko pokoju. Pokoju duszy – wyjaśniła pani Honorata.
– Tutaj to chyba czyściec mamy i pokutę za grzechy – stwierdziła rozgoryczona Halinka. – Nie dadzą człowiekowi odpocząć.
– Beatka chyba nie ma za co pokutować – dorzuciła pani Honorata. – Dziecko miało tylko pięć lat jak…
– Ciiii, niech śpi. Może jej jeszcze nie obudzili tym bębnieniem.
Przed sobą zobaczyła dziewczynkę z niebieskimi oczami, puklami jasnych włosów, ubraną w białą sukienkę. Przez chwilę widziała ją wyraźnie, później sylwetka zaczęła się zacierać i znikać.
Beatka, lat pięć, ofiara przemocy w rodzinie. Mamusia nie widziała ani siniaków na ciele i twarzy dziewczynki, ani nie słyszała cichych szlochów w nocy. Lepiej nie widzieć, nie słyszeć jak pijany konkubent znęca się nad dzieckiem. Jedno poszło do piachu, będzie kolejne.
Krew mogłaby się w niej zagotować, gdyby jeszcze krążyła w jej żyłach, ale już nie krąży, od ilu lat? Będzie ze czterdzieści.
Leży sobie tutaj, na miejskim cmentarzu od lat, a dwa razy w roku, w rocznice śmierci i urodzin dostojnicy państwowi odstawiają za jej przyczyną show. Bo niby coś tam napisała.
Dziś jest setna rocznica, na waleniu w bębny się nie skończy, będą przemówienia, dzieci z kwiatami, wieńce ze wstęgami. Spróbują wyjaśnić co autor miał na myśli. To by było ciekawe, bo sama nie pamięta co miała na myśli. Może jej przypomną.
Antoni, vloger botaniczny, badał pojawianie się pleśni na liściach gerbery. Rośliny umieścił w specjalistycznej szafie umożliwiającej zaprogramowanie zmian wilgotności, temperatury i oświetlenia. Poprzedniego dnia ustawił odpowiednie parametry szafy, a przed jej szklanymi drzwiami umieścił kamerę, wykonującą zdjęcia co trzy sekundy, dzisiaj sprawdzał zarejestrowany materiał. Podłączył kamerę do komputera i uruchomił odtwarzanie zdjęć z prędkością filmu.
Początkowo niewiele się działo, zrobił jedną notatkę, drugą, ale od piątej minuty na ekranie zaczął się… Balet? Tak! Tak odbierał to, co widział: taneczny spektakl jednego solisty. Zamknięty w złocistym kostiumie, od czasu do czasu podrygiwał, jakby ktoś kłuł go szpikulcem. Strój tancerza zmieniał się, to ciemniał, to jaśniał, a on zaczął wykonywać energiczne ruchy całym sobą, wyginał się to na boki, to ku górze. Zrazu było to chaotyczne, z czasem nabrało powtarzalności. Na kostiumie pojawiły się przewężenia u jednego końca, wyglądało na to, że strój zmniejsza swą objętość, przepychając uwięzionego w nim tancerza w drugi koniec, gdzie właśnie powstało pęknięcie. Tancerz skupił wszystkie swoje siły na tym, by wyswobodzić się z coraz mniejszego stroju. Gdy mu się to udało, to zawisł obok i począł rozwijać czteroczęściową pelerynę, którą miał na plecach. Rozwijał ją coraz bardziej. Jeszcze, i jeszcze, i jeszcze, aż pokazał ją w pełnym rozkwicie, czarującą przebogatym wzorem i bajecznymi kolorami Po czym zniknął między jednym kadrem a drugim.
Antoni ocknął się. Właśnie! Dlaczego vloger tylko botaniczny, przecież to, co przed chwilą zobaczył, to było fascynujące przedstawienie, życie w czystej postaci. Poczwarka i motyl – koniec i początek w jednym.
Czasami w oddechu można wyczuć pierwsze oznaki starości. Zwłaszcza w tym porannym, tuż po przebudzeniu, kiedy nieświeżość kryje się głęboko w zakamarkach jamy ustnej, a powodują ją nie tylko psujące się resztki jedzenia. Jest kwaśna, błotnista, z wyraźną domieszką zapachu ropy sączącej się z brudnej rany. To początkowe objawy rozkładu, jaki zaczął siać spustoszenie gdzieś w organizmie. Niechciane przypomnienie, że przemijanie nie jest tylko pustym słowem, ale stałą siłą, której poddaje się nasze słabe ciało. Możemy o nim z łatwością zapomnieć myjąc zęby, ale z czasem wróci, silniejsze i bardziej natarczywe.
Ludwika leżała, czekając na alarm. Smakowała swoje zepsucie i utwierdzała się w przekonaniu, że podjęła słuszną decyzje. Telefon miał zadzwonić o czwartej, ale ona przez całą noc ledwo zmrużyła oczy. Mieszkanie tonęło w ciszy, więc próbowała się nie ruszać, aby nie zburzyć z trudem osiągniętej równowagi. Niestety, kiedy myślała o tym, co ma zrobić, głośne westchnienia wyrywały się z jej piersi i doprowadzały ją do szału.
W końcu ostre piszczenie przerwało jej rozmyślania. Zerwała się z łóżka. Telefon spadł za szafkę, kiedy próbowała go wyłączyć. Ręce się jej trzęsły. Zimne kafelki w łazience, choć przegoniły resztki ospałości, spowodowały nową falę dreszczy. Odkręciła gorącą wodę i zanurzyła w niej dłonie. Robiła tak od dzieciństwa. Czekała aż parzące ciepło zacznie promieniować na resztę ciała. Monotonny szum zagłuszał jej myśli. Zamknęła oczy. Z jednej strony przyjemnie było czuć więź z małą dziewczynką, która czterdzieści lat temu też stała nad umywalką i pozwalała wodzie się ogrzać. Z drugiej…
Ludwika popatrzyła na siebie w lustrze. Zamierzała odstawić niezłe show.
– Ile płacę?
– Nic, dopiero tam w środku. Ale mogę dać drobne. Będą potrzebne.
Wyglądający na wczorajszego klient wyjął bez słowa banknot, w zamian za który dostał garść pięciozłotówek.
– Niech pan poczeka do końca – enigmatycznie dodał na odchodnym kasjer i wykidajło w jednym.
Stefan był tu po raz pierwszy, ale nie sposób się było zgubić. W pogrążonej w półmroku kabinie stało krzesło, kosz na śmieci, a w ścianie tkwił zaślepiony wizjer i automat na monety. Z głośnika sączył się zachrypnięty głos Joe Cockera.
Czując dreszcz podniecenia, Stefan wrzucił do szparki kilka monet. Wizjer momentalnie ożył. Stefan przytknął do niego oko, bojąc się utracić choćby sekundę ze spektaklu.
Po drugiej stronie na zalanej fioletowym światłem scenie wyginała się w rytm muzyki krągłobiodra Mulatka. Miała na sobie skąpą wersję fraka, który uzupełniały cylinder i laska służąca za rekwizyt w zmysłowym tańcu. Stefan wpatrywał się w nią jak zahipnotyzowany, lecz kupiony za pięciozłotówki czas szybko mijał. Za drugą odsłoną zamiast dziewczyny ujrzał na scenie gorylicę z muskularnym torsem rozsadzającym kusy top. Jej taniec nieudolnie naśladował seksowne ruchy widzianej przed chwilą striptizerki. Czas uciekał, a im bardziej kieszenie pustoszały, z tym większym napięciem Stefan czekał na finał.
Gdy gorylica zaczęła zdejmować górę, nie chciał na to patrzyć. Jednak ciekawość zwyciężyła: gdy otworzył oczy, naprzeciw niego znowu stała ponętna Mulatka, tym razem z nagimi piersiami, i posyłała wyraźnie jemu zalotnego całusa. Widział jej twarz w coraz większym powiększeniu, aż ograniczyła się jedynie do podkreślonego brokatowym cieniem oka. Oko mrugnęło znacząco, a klapka wizjera opadła jak ostrze gilotyny.
Z chwilą, kiedy Izabela postanowiła zrobić sobie przerwę w podejmowaniu decyzji, poszła do teatru. Sztukę wybrała wiedziona przeczuciem. Wierzyła w swoją intuicję, czasem tylko nie szła zgodnie z jej podpowiedziami. Czasem wewnętrzny głos jest tłumiony przez wyobrażenia. Cztery lata temu postąpiła wbrew intuicji i teraz płaciła za to cenę złości, żalu i zawodu. Przełknęła ślinę siedząc na zielonej sofie. Na sztukę razem z Izabelą oczekiwał plastikowy pies. Przeszła jej myśl, że może był dla tych, którzy przyszli do teatru sami. Gorzkość – pomyślała. Bóg, gorzkość i nadzieja. Izabela to czuła. Rozum jeszcze nie nadążał z połączeniem tych pojęć.
Kiedy nie gonisz, nie zdobywasz, nie odznaczasz punktów z listy, nagle zaczynasz mieć czas. Można się rozejrzeć, posmakować rano kawy i życia w momencie. To bywa trudne. Mózg zapalczywie tworzy bliższe plany i dalsze cele, wikłając potencjalnego właściciela organu w kołowrotek pod nazwą dalej i mocniej. Izabela zatrzymała ten rollercoaster do iluzji i przestała podejmować decyzję na teraz. Za wiele przez ostatni rok zmusiła się ich podjąć, a te odwdzięczyły się strachem i zaprowadziły ścieżką w ruchome piaski.
W teatrze z zielonymi sofami w loftowym stylu sztuka jest o Bogu. Główny bohater postanawia skończyć ze światem w chwili, kiedy Izabela postanowiła się właśnie światu przyjrzeć. Rzecz, jak dla niej dotyczy relacji. Bardziej z sobą, z życiem. Na szczęście Izabela pozwoliła sobie na wolność w interpretacji. Nie przeczytała recenzji. Wierzyła, że one rodzą się z indywidualnego doświadczenia. Jak szaleć to na całego, brak decyzji połączy z wolnością interpretacji. I głosem, głodem duszy. Nie mogła doczekać się, aż zasiądzie w czerwonym welurowym fotelu. Poczuje znajomy zapach. Będzie przyglądać się strużkom potu na skroniach aktorów. I pozwoli sobie chłonąć spektakl z całym jego kurzem ze sceny. Kiedyś chodziła regularnie, aż spotkała jego. Wzdrygnęła się, skrzywiła twarz przywołując siebie do porządku o postanowieniu życia w momencie. Teraz siedziała na zielonej sofie i obserwowała obraz powoli przechodzących ludzi. Niektórzy z wolna poruszali się, z ciekawością, ale dyskretnie rozglądali się, jakby to było zabronione. Może byli tak jak ona, samotnie próbując odgadnąć rzeczywistość. Inni stali w grupkach. Znajomość obwieszczali na ogół przyjemnym tonem głosu oraz śmiechem, raz delikatnym, tłumionym chichotem, raz donośnym i rześkim parsknięciem. Taki śmiech oznaczający przymierze wspólnoty.
Zobaczyła ich w przerwie. Siedzieli przy stoliku. Szklany blat wydał dźwięk od odstawianej butelki z wodą. Niegazowanej. Kobieta cały czas ją trzymała obracając w smukłych palcach. Patrzyła mu w oczy, zachłannie nie pozwalając spojrzeć gdzieś w bok. Oboje mieli zwyczajną urodę, ale nie ta, mogła potencjalnego widza dotknąć. Izabela patrzyła na nich jak złodziej, bo nie mogła się oprzeć kradzieży tego ciepła. Doskonale znała te uczucie. Jakieś natrętne pytanie wdzierało się w to szoł: czy oni siebie widzą?
Obudził go gwar. Setki głosów. Cały przemoczony leżał na boku w ubłoconych ciuchach i jednym bucie. Półprzytomny stwierdził, że znajduje się pod gołym niebem, a płyty chodnikowe, do których przytulał się w pijackim śnie mają puls, który teraz strasznie drażni go w skroniach. Plus te głosy. Jeżeli to nie ustąpi rozwali mu łeb.
Każdy, nawet najdrobniejszy szmer przypominał pracę młota pneumatycznego pod oknem sypialni w weekendowy poranek. Zmarzł, ale miał to w dupie. Były i będą przecież takie imprezy, po których z chęcią poprosiłby kogoś, aby ten ktoś się zlitował i wpakował mu kulę. Postanowił wstać. Ciężko stwierdzić ile czasu zajęło mu to niezwykle skomplikowane przedsięwzięcie. Całe SHOW oglądały dzieci i nauczyciele stojący pod zablokowanymi drzwiami hali sportowej, aby wziąć udział w jesiennym turnieju koszykówki.
Siedziałam zamknięta w pokoju, bałam się zapalić światło. W brzuchu przewracało mi się jak w pralce i czułam, jakby ktoś walił w bęben tam, gdzie mam serce. Głowa stawała się wielka a myśli w niej narastały jakby ktoś dmuchał w balon. Przez drzwi słychać było krzyki i ten strach, że za chwilę tutaj przyjdą. Kiedy trzymałam głowę pod poduszką, na chwilę zatrzymywał się świat. Nie słyszałam nic i błagałam żeby nic nie czuć. A co gdyby już tak na zawsze nic nie czuć, nie istnieć i jak anioł mieć spokojne życie. Marzyłam wtedy o spokoju, ale łzy napływały jak burza. Nie miałam nad tym kontroli, poduszka i pościel były mokre od łez. Coraz częściej płakałam, bałam się o siebie i nie rozumiałam otaczającego mnie życia. Kiedy odrzuciłam poduszkę, usłyszałam głosy, hałas czegoś co rozbiło się o ścianę. Kłótnia rodziców narastała, stawała się coraz głośniejsza. Mój strach paraliżował mnie, doprowadzał do dreszczy, nienawidziłam swojego pokoju i zabawek. Nie pomagały mi, nie mówiły dobrego słowa ani nie pomagały w bólu.
Usłyszałam kroki, coś ścisnęło mnie za gardło i spychało z łóżka. Chciałam uciec, może przez okno ale wiedziałam że nie mam za wiele czasu i nie mam gdzie uciekać. Czułam że się ruszam, ale to wszystko w środku szalało i biegało a ja nadal siedziałam w tym samym miejscu i bezradnie czekałam…
Otworzyły się drzwi, zrobiło się jasno, zamknęłam oczy i zaczęło się SHOW…
Mistrz Marceli w zamyśleniu ugniatał palcami koniuszek wąsa.
-Dwieście dwanaście, dwieście trzynaście, dwieście czternaście…
Nagle w blasku świecy zaiskrzyły wesołe oczy Gustawa, który jednym susem znalazł się na stole, porwał czarny cylinder strącając przy okazji ogonem stosik odliczonych złotych monet.
-Do stu tysięcy diabłów frygijskich – wrzasnął sztukmistrz – niech ktoś zabierze tę małpę!
Po chwili zza kotary do namiotu wsunęła się zarośnięta postać.
– Już dawno po występie, mogłabyś się ogolić – syknął Marceli na nowo układając pieniądze w kopczyki.
Kobieta z brodą, zignorowała tą uwagę
– Głodny jest to szaleje. Nie ma już bananów – powiedziała piskliwym głosem biorąc na ręce Gustawa.
– Nie ma i nie będzie. Pieniędzy starczy ledwie na opłaty. W niedzielę tylko pół miejsc było zajętych. Czemuście więcej ludzi nie zwabili? Afisze na każdej ulicy miały być!
– I były. Ale na rynku kinematograf pokazują. Publika tam wolała iść.
– Ha! Kinematograf !- prychnął mistrz – Przejściowa moda, szybko minie. Kto by tam chciał patrzeć na historyjki na płaskim ekranie? Orkiestra, tancerki akrobaci, połykacze ognia, kuglarze, dzikie zwierzęta i dziwiląg.. to jest artyści. To dopiero prawdziwe widowisko! Cyrk żył i żyć będzie, zapamiętaj moje słowa.
– No nie wiem… – A co z nim? – kobieta z brodą wskazała na Gustawa, który zaczął przymierzać perukę klauna.
– A bo ja wiem?! Kartofli mu daj. Słonie żrą to i jemu nie zaszkodzi. I nie przeszkadzać mi tu. Za tydzień jedziemy do Mediolanu. Szykuję specjalny program. Tam dopiero damy show i się odkujemy.
Show
Ta miłość była jak piorun.
Wychodziła ze sklepiku obładowana siatkami, potknęła się i wpadła w objęcia wchodzącego żołnierza. Czerwonoarmisty, który stanął jak słup.
Upłynęła długa chwila nim ciotka wykrztusiła – przepraszam…
-Charaszo, niczto nie słucziłos…
I uśmiechnął się tak, że serce ciotki niemal stanęło.
Po obozowych latach, o których nie chciała mówić, patrzyła na mężczyzn ze strachem i obrzydzeniem.
Ten żołnierz nie tylko jej nie przestraszył, ale obudził dawne marzenia. Tylko marzeń nie mogli jej odebrać w tamtych strasznych latach.
Chwila w objęciach tego mężczyzny pachnącego wiatrem i tytoniem była dla niej jak piękna wspaniała wieczność.
Odskoczyli od siebie zakłopotani i zarumienieni.
Wsio charaszo – powtórzył żołnierz i sięgnął po jej wypchane siatki – pomagu.
Odprowadził ją do klitki na parterze gdzie zamieszkała po wyzwoleniu.
Da swidania – powiedział – i wracał wielokrotnie.
Gdy nadszedł czas odjazdu na wschód – nie wrócił do koszar.
Nad Odrą znaleziono niedopitą wódkę, mundur i dokumenty.
Popił i utonął – napisano.
Tymczasem on ostrzyżony na zero był w schowku za szafą.
Wkrótce stał się Grzegorzem i mężem ciotki. Miłość kwitła, choć dochodziło nieraz do sprzeczek gdy wuj sobie wypił.
Albo gdy ciotka była złośliwa:
– Podobno w Sowietach wszystko jest największe i najlepsze.
– Nu, to krasiwyj i wielikij kraj.
– I mówią że Adam to był Ruski, a Pitagoras to Pietia Goras – kpiła ciotka.
Wtedy wuj się wściekał.
Dziś też tak było gdy wuj stwierdził, że „show”, co króluje w telewizji, to ruskie słowo „szoł”, a ciotka to skwitowała: Szoł szoł i paszoł. Szli szli i paszli !
Paszli won! – dodała gdy wuj już wyszedł trzasnąwszy drzwiami, myśląc o ruskich wojskach.
Wszedłem do kuchni i zbladłem. Moja miska była pusta.
– Jak to?! Moja Pani zapomniała o mnie! – myśli tłoczyły się i kręciły się w kółko jak mój pyszczek za ogonem. Byłem pewien, że musiało coś się wydarzyć. Moja miska zawsze zapraszała mnie do pałaszowania.
– O i jeszcze to! Fuj! Kuweta z tym odrażającym zapachem! O zgrozo! – trochę mnie pociągnęło na wymioty, tak jakbym miał kłaczka w gardle. Omm, omm, omm intonowałem w myślach, żeby tylko nie rzygnąć. Gdy ochłonąłem, to nie zastanawiałem się długo i wyruszyłem na poszukiwania Pani. Zapowiadało się spokojnie, bez niespodzianek, bo miałem już wydeptane ścieżki w moim 200-metrowym domu. Sprawdziłem piętro i pańci tam nie znalazłem. Postanowiłem zejść na parter. Nasłuchiwałem i stawiałem miękko łapy, które zmarzły od zimnej, marmurowej podłogi. Nagle usłyszałem chrypliwy, donośny głos. Ktoś był w salonie. Powoli wysunąłem głowę zza wyspy w kuchni i ujrzałem moją Panią. Siedziała na mojej kanapie, ale co to?! Nie była sama! Jakiś gbur podbierał chipsy z mojego stolika i żywiołowo spoglądał na mój telewizor. To krzyczał, to chwytał się za głowę. Nie rozumiałem sytuacji, dlatego postanowiłem podejść bliżej. Moja Pani siedziała wpatrzona w Wielkiego Typa, który trzymał jej rękę swoją wielką włochatą łapą. Rękę, która mnie karmi.
– Co tu się wyprawia! Musze uratować moją Panią!
Wykorzystałem moment, gdy ich oczy były skupione na meczu piłki nożnej.
– Już ja mu pokażę! Zrobię takie show, że zapamięta je na długo! – wyczekałem moment, kiedy Wielki Typ nadal ściskał moją Panią, a jego baryłkowata głowa poruszała się za piłeczką – taką zabawę to i ja lubię 😊 Jak przez sen pamiętam jego okrzyk: lewy! lewy! i wtedy wykorzystałem moment. Wskoczyłem na stolik z telewizorem i zacząłem bawić się kuleczką na ekranie, jakby była żywa. Nagle Wielki Typ zaczął zmieniać kolory na twarzy, był wtedy taki śmieszny jak lampki na choince. Gwałtownie zerwał się z kanapy i ociężale ruszył w moją stronę. Nie miałem wątpliwości, że chciał mi zrobić krzywdę. Wślizgnąłem się za telewizor, a baryłkowata łapa nie zdążyła mnie chwycić. Nogi kolosa zachwiały się, a wielkie cielsko wylądowało na monitorze. Telewizor długo się nie opierał i rozbił się na kilka kawałków.
– Ciekawe, czy dostanę teraz jedzenie! – zamiauczałem miau, miau, miau.
Adrian wszedł energicznym krokiem do ciemnego pomieszczenia. Zamknął za sobą stare, solidne, drewniane drzwi, po czym zapalił światło. Przyglądał się chwilę mężczyźnie przywiązanemu do krzesła. Miotał się szaleńczo i starał się krzyczeć, lecz uniemożliwiały mu to zakneblowane usta. Adrian ucieszył się, że mimo widocznej próby wydostania się, węzły zostały nienaruszone. Na nadgarstkach zauważył głębokie rany, z których sączyła się krew. Był ciekaw czy twarz jest równie umęczona.
– Witaj, Zygmuncie. – powiedział Adrian zaraz po tym, gdy ściągnął z twarzy mężczyzny czarny, szmaciany worek.
Mężczyzna oślepiony pojedynczą żarówką zwisającą tuż nad jego głową starał się mrużyć oczy na tyle by widzieć swojego oprawcę oraz by zobaczyć miejsce, w którym się obudził przed kilkoma godzinami. Jedyne co widział to drewniany strop pełen pajęczyn oraz sterty zakurzonych teatralnych rekwizytów niedbale porzuconych. Starał się coś wykrzyczeć, lecz słowa były niezrozumiałe.
– Na nic twe starania. Do głosu cię dzisiaj nie dopuszczę, a może stracisz go na zawsze, kto wie. Zresztą nie mamy dużo czasu. Przejdźmy więc do sedna. – Adrian nachylił się nad mężczyzną, tak by mu się przyjrzał uważnie.
– Pamiętasz mnie? Pewnie, że tak! A jak nie, to po tym co zaraz się stanie nad nami, wszystko sobie przypomnisz. Jesteśmy w miejscu, gdzie swoją krytyczną opinią zniszczyłeś moją karierę! Pisałeś, że moja gra jest pozbawiona uczuć, a widownia się wynudziła! – kontynuował Adrian uniesionym głosem. Jego spełniona ślina lądowała na twarzy mężczyzny.
– Jak dobrze, że dzisiaj debiut ma twoja kochanka. Zobaczymy czy widownia również będzie znudzona widząc jak w finałowej scenie spada z pięciu metrów wprost na środek sceny. Nasłuchuj uważnie. – Adrian nie mając czasu do stracenia wybiegł z pokoju gasząc światło oraz ryglując drzwi od zewnątrz.
Roman strzepnął niewidzialny pyłek z marynarki, pofałdował mocniej aksamitną poszetkę i lekko zmierzwił sobie czuprynę, żeby wyglądać bardziej zawadiacko. Sylwia mówiła mu, że taki styl „na niesfornego chuligana” spowoduje, że będzie bardziej atrakcyjny dla kobiet.
– One lubią niegrzecznych chłopców. – tłumaczyła mu – Zwłaszcza te najbardziej dystyngowane, co to są takie „ą-ę”. A facetami się nie przejmuj, w tej branży faceci nie mają nic do gadania. Widziałeś kiedyś kierownika zakładu kosmetycznego?
Jeszcze kilkanaście sekund do jego finałowego wystąpienia. Oparł się lekko o wyściełaną atłasem ścianę, wbił wzrok w kryształowy żyrandol, po czym -zgodnie z wyuczoną techniką relaksacyjną – zamknął oczy i wziął głęboki wdech. Uśmiechnął się. Ta czarownica znowu miała rację! Unosząca się w powietrzu Sali Kolumnowej pięciogwiazdkowego hotelu kakofonia wysublimowanych zapachów zawstydziłaby salon firmowy Guerlaina na Champs-Elysee . Uniósł powieki i rozejrzał się ciekawie dookoła. Rzeczywiście, panie w średnim wieku stanowiły większość widowni. Gawędziły między sobą o niczym , niby od niechcenia pozwalając, żeby przypadkiem spod apaszek wychylały się metki z logo znanych marek
Śmietanka kosmetologii polskiej czekała na finał Kongresu Urody firmy Luxor Face and Body Spa. Super imprezy, której Roman był pomysłodawcą i koordynatorem. Tej imprezy, która zdeklasuje resztę rynku i zapewni mu wjazd na piętro Zarządu. Światło przygasło, akustyk właśnie uruchomił sprzęt i Roman już miał z gracją odbić się od ściany i dynamicznie wkroczyć na podium , gdy z głośników rozległ się niespodziewany dźwięk. Coś jakby górski strumień wlewał się z intensywnym pluskiem do zalanego wodą kamieniołomu. Zaciekawiona publiczność umilkła oczekując spektakularnego multimedialnego pokazu pożegnanego. Roman nie przypominał sobie, żeby coś takiego było ustalone w programie. Spojrzał pytająco na akustyka i ze zdumieniem ujrzał jak ten z buraczano- czerwoną facjatą usiłuje w pośpiechu wyłączyć wzmacniacz. Nie zdążył. Z głośników dobiegło głębokie westchnienie ulgi, a po nim absolutną ciszę idealnie wytłumionej Sali Kolumnowej rozdarło gromkie pierdnięcie.
– Cholera jasna! – zaklął w duchu – ten kretyn wice-prezes nie odpiął i nie wyłączył mikrofonu bezprzewodowego po swoim wystąpieniu. Tak się pacan swoją przemową zestresował, że musiał się natychmiast odlać. A kible są zaraz za ścianą , tak żeby goście nie musieli daleko biegać.
– Dawaj fanfary! – syknął do akustyka, a gdy ten nie rozumiał o co chodzi ,dorzucił jeszcze – Te, kurwa, co szły przy wręczaniu nagród dla dystrybutorów!
– No, Romek – powiedział do siebie w duchu – Jak z tego wyjdziesz cało, to jesteś jebanym królem marketingu! Dziś lądujesz w Zarządzie lub na bruku! Czas na show!
I z uśmiechem na twarzy, do wtóru fanfar z filmu „Rocky”, lekko wbiegł na podium.
Tomka i Asię poznaliśmy na weselu Ewy. Posadzono nas przy jednym stole. Tematy płynęły w rytm przekrzykiwanej muzyki: podróże, kuchnia tajska, książki Cobena. Brzęk sztućców, zapach łososia i uśmiechy odbite w kieliszkach. Ranek nas zaskoczył. Przy pożegnaniu wymieniliśmy się telefonami. Odtąd śledziliśmy swoje „osie czasu” na Facebooku. Życie Asi i Tomka mieniło się kolorami, więc chętnie się nim dzielili. Pstryk, jaskrawe kombinezony odcinają się w bieli śniegu. Pstryk, dwa drinki z parasolami, lazur morza w tle. Z czasem nasz kontakt się wyciszył.
Aż nagle zadzwonił Tomek: „Cześć, co u was?”. „Dobrze; praca, dzieci, dom” (ja).
– A nas pandemia zniszczyła, życie wymknęło mi się z rąk. – Jego głos drżał. – Straciłem pracę, salon Asi splajtował, a jeszcze mama wzięła drugą chemię.
Ugięłam się pod ciężarem jego smutku.
– Przykro mi – szepnęłam, ale zaraz dodałam – Tomek, nie łam się! Zawsze jest jakieś wyjście.
– Nie tym razem. Ja już stałem na moście. Wychylałem się przez barierkę. Wiesz, nigdy nie zaznałem biedy, dlatego sobie z nią nie radzę. Asia wyjechała do Niemiec, dorobić. Ale ona nie wróci.
– Nawet tak nie myśl! Jak wam pomóc? Może potrzebujesz pożyczki?
– Nie śmiałbym prosić. Wam też ciężko. Macie dzieci.
– Daj spokój! Pogadam z Adamem.
– Wstyd mi.
– Nie powinno.
Do dziś przechowuję sms: „Ola, dzięki! Oddam kasę z ręką na sercu i słowem na papierze”. Po sutym przelewie telefon zamilkł. Tomek zniknął z Facebooka. Martwiłam się, że może naprawdę rzucił się z mostu, ale Ewa przyrzekała, że nie. Gro ludzi szuka jego i Asi. Po weselu pożyczyli pieniądze nie tylko od nas. I gdzieś przepadli. Leżą na plaży w Bali? Robią zakupy na targu w Tajlandii? Kto wie.
Nadszedł ten szczególny dzień, w którym rodzina spotyka się w komplecie przy wspólnym posiłku. Po sprawdzeniu, czy lampki błyszczą bardziej niż u Kuziakowej spod dwójki, możemy zaczynać.
W roli pierwszego showmana występuje mój ojciec – otwiera sztukę monologiem o tym, jak domknął sprzedaż stulecia (maksymalnie ubezpieczony odkurzacz, do tego worki z filtrem). Następna występuje mama z historią o niesprawiedliwym systemie szkolnictwa, w którym tylko ona jedna wyciąga rękę do uczniów (tych gówniarzy, co skończą na kasie w lidlu). Dziadek podchwytuje temat i grzmi znad barszczu, że dzisiejsi młodzi mają za dobrze, bo za jego czasów… (tu opowieść, jak osobiście obalił komunizm). Postacią poboczną, acz niezbędną jest ciotka-gospodyni, wyganiająca siostry z kuchni („dajcie spokój, sama zaniosę!”), bo przy ich pomocy ciężka waza straciłaby status męczeńskiej relikwii. Dialog przypada dziś wujom dotkniętym nieszczęściem, gdyż syn każdego poszedł na dobre studia i żaden drugiego nie przewyższał osiągnięciami. Wujowie rozstrzygają spór licytacją mądrze brzmiących słów, które ich zdaniem mają związek z kierunkami dzieci. Przyćmiony tym ojciec opowiada o moim błyskotliwym wyborze (sinologia), nie dodając tym razem na początku „ta twoja bezużyteczna”. Olśniewa publikę wykładem o globalizacji i rewolucyjnej przyszłości.
Karp tymczasem przekonał wszystkich, że jest lepszy od łososia, i dumnie wkroczył na talerze – przecież tego zawsze pragnął. Wyciągam ości spomiędzy bladych płatów mięsa, jak reszta wyłuskuje sukcesy z życia. Małe, duże – byle innym stanęły w gardle.